Czas ognia - ebook
W pożarze schroniska zginęli ludzie. Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek. Przypadek sprawia, że prawda wychodzi na jaw. Wątek kryminalny w opowieści o zwyczajnych ludziach.
| Kategoria: | Sensacja |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8104-572-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Pogorzelisko już dogasało. Budynek starej szkoły, w którym obecnie znajdowało się schronisko dla bezdomnych, przestał istnieć. Z nieba spadały płatki śniegu, było prawie widno. Strażacy dogaszali to, co jeszcze zostało, policjanci nie pozwalali zbliżyć się osobom cywilnym do miejsca zagrożenia. Na śniegu pod starą jabłonką ułożonych było pięć ciał; to ci, którzy nie zdołali uciec, to ci, którzy już nigdy nie będą musieli martwić się o nocleg czy o miskę strawy. Problemy żywych przestały już być dla nich ważne. Na sygnale jeździły karetki z kilku szpitali. Było wielu poszkodowanych, głównie poparzonych. Ból fizyczny mieszał się z tym bólem, który zawiera w sobie żal, rozpacz, pustkę, ale jednym słowem nazwać go nie można. Dla każdego co innego oznacza. Ci, którzy nie byli ranni, stali z narzuconymi na siebie kocami, pili ciepłą herbatę, wzmacniani życzliwie przez okolicznych mieszkańców zarówno tym wrzątkiem, jak i ciepłym słowem. Nie do wszystkich jednak docierały słowa. Panowały szok i niedowierzanie. Drewniane elementy budynku wciąż się tliły, swąd spalenizny zdominował powietrze. Strażacy, medycy i policjanci cały czas pracowali przy pogorzelisku. Zaczęli również zjeżdżać miejscowi rajcy, dziennikarze, przybył prokurator. Przywitał go komendant policji, komisarz Marcin Nawrot.
— Ile ofiar? — bez wstępów grzecznościowych zapytał prokurator.
— Pięć, mamy nadzieję, że to ostateczna liczba.
— Jakieś podejrzenia, wnioski? — Prokurator rozglądał się po okolicy.
— Gawliński niech się wypowie, w końcu to jego działka — skomentował wydarzenie komisarz.
Rzeczywiście, Gawliński to szef strażaków i jeżeli ktoś mógł się wypowiadać w sprawie pożaru, to tylko on. Ale nic natychmiast, trzeba wejść do zrujnowanego budynku, a to w tej chwili było niemożliwe. I jak zawsze przy tego typu zdarzeniach nie ma żadnej pewności, czy znajdzie się ślady, które pozwolą odkryć przyczynę rozprzestrzenienia się ognia. Młoda dziennikarka z miejscowej gazety zaczęła się przeciskać w rejon katastrofy. Jeden z policjantów dość łatwo jednak z nią się uporał. Grzecznie oznajmił kobiecie, że oświadczenie będzie później. Dziennikarka postanowiła więc, że porozmawia z pensjonariuszami schroniska. Widok ten był straszny. Ponakrywani kocami siedzieli, stali bądź chodzili. Brudni od ognia i sadzy, dawno przegrani w starciu z losem, teraz jakby otrzymali nokautujący cios od życia.
— Dzień dobry panom — przywitała się dziennikarka — jestem Agnieszka Tatara z „Nowości”. Czy wiecie, co się stało?
Popatrzyli na nią, lecz nie bardzo wiedzieli, o co ta kobieta ich pyta.
— Jak mogło dojść do tego pożaru?
Kręcili głowami, ktoś powiedział: „Nie wiemy”; ktoś inny majaczył jakby był w szoku: „Teraz to już niczego nie mamy”, a jeszcze inny odpowiedział: „I tak niczego nie miałeś”.
Kobieta nie uzyskała odpowiedzi na pytania, ale robiła zdjęcia. W kadrze ujęła budynek i jego mieszkańców, dbając o szczegóły. Jeden z osobników nie miał butów, inny koszuli. Wszystkie braki i wady, całą ich biedę widać było na zdjęciach. Sąsiedzi nieszczęśników przywieźli gar naprędce przygotowanej zupy. Zadbali o nich, chociaż kiedyś, na wieść o tym, że w budynku starej szkoły ma powstać schronisko dla bezdomnych, protestowali. Teraz pomagali tym ludziom tak, jakby chcieli od nich uzyskać przebaczenie. Przyjechał też jeden z pracowników ośrodka, Tomasz Skopiński. Nie wiedział, co powinien zrobić na początku: czy iść do policji, czy do swoich podopiecznych. Stał zszokowany, jakby nie wierzył w to, co widzi. Wreszcie podszedł do niego policjant Marcin Nawrot.
— Cześć, jest pięć trupów, rannych nie wiem nawet ilu.
Skupiński stał niczym posąg.
— A gdzie jest Grzesiu? — spytał wreszcie.
— Jaki Grzesiu?
— Nasz wolontariusz, pełnił dyżur w nocy.
— W szpitalu, też jest poparzony.
Tomasz odszedł od policjanta do wiceprezydenta miasta.
— Gdzie ulokujecie ludzi?
— Na razie w spółdzielni mieszkaniowej, zaraz ich stąd zabierzemy.
Prokurator Zabielski przywołał Nawrota.
— Słuchaj, ci ludzie będą w spółdzielni, mają tam się rozlokować i nie wolno im opuszczać tego terenu, musimy ich przesłuchać.
— Dobra.
Po chwili podjechał autobus, by zabrać pogorzelców. Prócz nich wsiedli do autobusu dwaj mundurowi i pielęgniarka. Kiedy wyjeżdżali, pojawiła się na miejscu ekipa telewizyjna z TVN-u. Zaczęły mnożyć się pytania. Prokurator i policjanci zasłaniali się dobrem śledztwa. Zapowiedzieli, że oświadczenie wydadzą dopiero po opinii strażaków, którzy na razie nie znają przyczyny pożaru. Tomasz wsiadł w samochód i pojechał do szpitala. Prokurator odszukał policjanta Nawrota.
— Przesłuchajcie wszystkich, tych, którzy odjechali autobusem, i tych, co teraz są w szpitalu.
— A pan chce być przy tym, mam czekać na pana?
— Nie, nie ma takiej potrzeby, ale jutro do godziny… powiedzmy dziesiątej chcę mieć u siebie raport. No to powodzenia, cześć.
— Cześć — odpowiedział Marcin Nawrot. Wydał polecenie, aby nikt nie opuszczał spółdzielni, czyli tymczasowego domu. Nawrot miał przeświadczenie, że prokurator już jest przekonany o nieszczęśliwym zrządzeniu losu, a nie o umyślnym podpaleniu, i dlatego sprawę odpuszcza. Tymczasem na miejsce pożaru dotarli dziennikarze z TVP Info i kilku dzienników. Kogo tylko się dało wypytywali o zdarzenie, o ludzi, którzy tu przebywali.
Od lekarza dyżurnego Tomek Skupiński dowiedział się o stan zdrowia pozostałych pensjonariuszy i wolontariuszy, którzy ucierpieli w pożarze. Wielu z nich już zostało przetransportowanych do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Zostali tylko niegroźnie ranni. Kilku z nich, zaraz po opatrzeniu, wypisano. Pewnie poszliby swoją drogą, ale nie mieli ubrań, więc musieli czekać na transport. Wkrótce i ich zawieziono do spółdzielni mieszkaniowej. Tak więc wszyscy pogorzelcy, którzy wyszli cało z opresji, byli w jednym miejscu. Przywieziono im dresy, rozłożono łóżka polowe, przydzielono środki czystości. Znajdowała się tam kuchnia, więc już gotowano pierwszy posiłek. Trzeba przyznać, że dbano o tych ludzi. Nie pozwolono im jednak wychodzić z budynku, bo chciano ich wpierw przesłuchać.
Darmowy fragment
Pogorzelisko już dogasało. Budynek starej szkoły, w którym obecnie znajdowało się schronisko dla bezdomnych, przestał istnieć. Z nieba spadały płatki śniegu, było prawie widno. Strażacy dogaszali to, co jeszcze zostało, policjanci nie pozwalali zbliżyć się osobom cywilnym do miejsca zagrożenia. Na śniegu pod starą jabłonką ułożonych było pięć ciał; to ci, którzy nie zdołali uciec, to ci, którzy już nigdy nie będą musieli martwić się o nocleg czy o miskę strawy. Problemy żywych przestały już być dla nich ważne. Na sygnale jeździły karetki z kilku szpitali. Było wielu poszkodowanych, głównie poparzonych. Ból fizyczny mieszał się z tym bólem, który zawiera w sobie żal, rozpacz, pustkę, ale jednym słowem nazwać go nie można. Dla każdego co innego oznacza. Ci, którzy nie byli ranni, stali z narzuconymi na siebie kocami, pili ciepłą herbatę, wzmacniani życzliwie przez okolicznych mieszkańców zarówno tym wrzątkiem, jak i ciepłym słowem. Nie do wszystkich jednak docierały słowa. Panowały szok i niedowierzanie. Drewniane elementy budynku wciąż się tliły, swąd spalenizny zdominował powietrze. Strażacy, medycy i policjanci cały czas pracowali przy pogorzelisku. Zaczęli również zjeżdżać miejscowi rajcy, dziennikarze, przybył prokurator. Przywitał go komendant policji, komisarz Marcin Nawrot.
— Ile ofiar? — bez wstępów grzecznościowych zapytał prokurator.
— Pięć, mamy nadzieję, że to ostateczna liczba.
— Jakieś podejrzenia, wnioski? — Prokurator rozglądał się po okolicy.
— Gawliński niech się wypowie, w końcu to jego działka — skomentował wydarzenie komisarz.
Rzeczywiście, Gawliński to szef strażaków i jeżeli ktoś mógł się wypowiadać w sprawie pożaru, to tylko on. Ale nic natychmiast, trzeba wejść do zrujnowanego budynku, a to w tej chwili było niemożliwe. I jak zawsze przy tego typu zdarzeniach nie ma żadnej pewności, czy znajdzie się ślady, które pozwolą odkryć przyczynę rozprzestrzenienia się ognia. Młoda dziennikarka z miejscowej gazety zaczęła się przeciskać w rejon katastrofy. Jeden z policjantów dość łatwo jednak z nią się uporał. Grzecznie oznajmił kobiecie, że oświadczenie będzie później. Dziennikarka postanowiła więc, że porozmawia z pensjonariuszami schroniska. Widok ten był straszny. Ponakrywani kocami siedzieli, stali bądź chodzili. Brudni od ognia i sadzy, dawno przegrani w starciu z losem, teraz jakby otrzymali nokautujący cios od życia.
— Dzień dobry panom — przywitała się dziennikarka — jestem Agnieszka Tatara z „Nowości”. Czy wiecie, co się stało?
Popatrzyli na nią, lecz nie bardzo wiedzieli, o co ta kobieta ich pyta.
— Jak mogło dojść do tego pożaru?
Kręcili głowami, ktoś powiedział: „Nie wiemy”; ktoś inny majaczył jakby był w szoku: „Teraz to już niczego nie mamy”, a jeszcze inny odpowiedział: „I tak niczego nie miałeś”.
Kobieta nie uzyskała odpowiedzi na pytania, ale robiła zdjęcia. W kadrze ujęła budynek i jego mieszkańców, dbając o szczegóły. Jeden z osobników nie miał butów, inny koszuli. Wszystkie braki i wady, całą ich biedę widać było na zdjęciach. Sąsiedzi nieszczęśników przywieźli gar naprędce przygotowanej zupy. Zadbali o nich, chociaż kiedyś, na wieść o tym, że w budynku starej szkoły ma powstać schronisko dla bezdomnych, protestowali. Teraz pomagali tym ludziom tak, jakby chcieli od nich uzyskać przebaczenie. Przyjechał też jeden z pracowników ośrodka, Tomasz Skopiński. Nie wiedział, co powinien zrobić na początku: czy iść do policji, czy do swoich podopiecznych. Stał zszokowany, jakby nie wierzył w to, co widzi. Wreszcie podszedł do niego policjant Marcin Nawrot.
— Cześć, jest pięć trupów, rannych nie wiem nawet ilu.
Skupiński stał niczym posąg.
— A gdzie jest Grzesiu? — spytał wreszcie.
— Jaki Grzesiu?
— Nasz wolontariusz, pełnił dyżur w nocy.
— W szpitalu, też jest poparzony.
Tomasz odszedł od policjanta do wiceprezydenta miasta.
— Gdzie ulokujecie ludzi?
— Na razie w spółdzielni mieszkaniowej, zaraz ich stąd zabierzemy.
Prokurator Zabielski przywołał Nawrota.
— Słuchaj, ci ludzie będą w spółdzielni, mają tam się rozlokować i nie wolno im opuszczać tego terenu, musimy ich przesłuchać.
— Dobra.
Po chwili podjechał autobus, by zabrać pogorzelców. Prócz nich wsiedli do autobusu dwaj mundurowi i pielęgniarka. Kiedy wyjeżdżali, pojawiła się na miejscu ekipa telewizyjna z TVN-u. Zaczęły mnożyć się pytania. Prokurator i policjanci zasłaniali się dobrem śledztwa. Zapowiedzieli, że oświadczenie wydadzą dopiero po opinii strażaków, którzy na razie nie znają przyczyny pożaru. Tomasz wsiadł w samochód i pojechał do szpitala. Prokurator odszukał policjanta Nawrota.
— Przesłuchajcie wszystkich, tych, którzy odjechali autobusem, i tych, co teraz są w szpitalu.
— A pan chce być przy tym, mam czekać na pana?
— Nie, nie ma takiej potrzeby, ale jutro do godziny… powiedzmy dziesiątej chcę mieć u siebie raport. No to powodzenia, cześć.
— Cześć — odpowiedział Marcin Nawrot. Wydał polecenie, aby nikt nie opuszczał spółdzielni, czyli tymczasowego domu. Nawrot miał przeświadczenie, że prokurator już jest przekonany o nieszczęśliwym zrządzeniu losu, a nie o umyślnym podpaleniu, i dlatego sprawę odpuszcza. Tymczasem na miejsce pożaru dotarli dziennikarze z TVP Info i kilku dzienników. Kogo tylko się dało wypytywali o zdarzenie, o ludzi, którzy tu przebywali.
Od lekarza dyżurnego Tomek Skupiński dowiedział się o stan zdrowia pozostałych pensjonariuszy i wolontariuszy, którzy ucierpieli w pożarze. Wielu z nich już zostało przetransportowanych do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Zostali tylko niegroźnie ranni. Kilku z nich, zaraz po opatrzeniu, wypisano. Pewnie poszliby swoją drogą, ale nie mieli ubrań, więc musieli czekać na transport. Wkrótce i ich zawieziono do spółdzielni mieszkaniowej. Tak więc wszyscy pogorzelcy, którzy wyszli cało z opresji, byli w jednym miejscu. Przywieziono im dresy, rozłożono łóżka polowe, przydzielono środki czystości. Znajdowała się tam kuchnia, więc już gotowano pierwszy posiłek. Trzeba przyznać, że dbano o tych ludzi. Nie pozwolono im jednak wychodzić z budynku, bo chciano ich wpierw przesłuchać.
Darmowy fragment
więcej..
W empik go