Czas patriotów - ebook
Czas patriotów - ebook
Kolejna propozycja bestsellerowego autora powieści sensacyjnych Toma Clancy’ego.
Przebywając w Londynie, Jack Ryan udaremnia zamach irlandzkiej Armii Wyzwolenia Ulsteru na rodzinę królewską. W trakcie wymiany ognia zabija brata przywódcy bojówki IRA. Walcząc w słusznej sprawie, sprowadza na siebie i swoją rodzinę śmiertelne niebezpieczeństwo. Teraz to oni znajdują się na celowniku terrorystów.
Jak potoczą się losy kultowego bohatera stworzonego przez Toma Clancy’ego? Czy Jack zdoła wyjść z opresji obronną ręką i uchronić swoich najbliższych? Czas patriotów to pasjonująca lektura dostarczająca ogromnej dawki emocji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7879-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To zrozumienie zbrodniczej natury terroryzmu leży u podstaw naszej nadziei na uporanie się z tym zjawiskiem…
Użyjmy więc dostępnych nam środków. Wezwijmy do współpracy, bo mamy prawo oczekiwać jej od całego świata. Wspólnymi siłami starajmy się ograniczać obszary, na których ci tchórzliwi szubrawcy mogą czuć się bezpieczni, aż wreszcie jako zwykli przestępcy zostaną postawieni przed obliczem sprawiedliwości i w publicznym procesie osądzeni za popełnione zbrodnie. I otrzymają karę, na jaką po wielokroć zasłużyli.
William H. Webster, dyrektor Federalnego Biura Śledczego – 15.10.1985ROZDZIAŁ PIERWSZY
SŁONECZNE POPOŁUDNIE W LONDYNIE
W ciągu pół godziny Ryan dwukrotnie znalazł się o krok od śmierci.
Dzień był piękny, pogodny, popołudniowe słońce wisiało nisko na bezchmurnym niebie. Po kilku godzinach wysiadywania na niewygodnym krześle Ryan chciał się przejść, rozprostować zesztywniałe stawy, toteż kazał zatrzymać taksówkę kilka przecznic wcześniej. Ruch na ulicach był stosunkowo niewielki. Trochę go to zdziwiło, ale i ciekaw był, jak też wygląda miasto w porze wieczornego szczytu. Tutejszych ulic najwyraźniej nie budowano z myślą o samochodach i Jack był pewien, że za kilka godzin zapanuje na nich nielichy chaos. Londyn od samego początku wydał mu się miastem stworzonym do spacerów, szedł więc swym zwykłym, energicznym krokiem, niezmienionym od czasów służby w piechocie morskiej, podświadomie wystukując rytm marszu grzbietem notebooka o nogę.
Zanim dotarł do skrzyżowania, ulica zrobiła się całkiem pusta i można było przejść na drugą stronę. Tak jak czynił to od dziecka, machinalnie spojrzał w lewo, w prawo, potem znów w lewo i wkroczył na jezdnię…
Prosto pod czerwony, piętrowy autobus, który ochryple porykując klaksonem, minął go w odległości nie większej niż pół metra.
– Za pozwoleniem szanownego pana…
Ryan odwrócił się, stając oko w oko z policjantem – tutaj nazywano ich posterunkowymi, jak sobie przypomniał – w mundurze i hełmie jak z komedii Macka Senneta.
– Proszę zachować ostrożność i przechodzić ulicę na skrzyżowaniu. Zechce pan także zwrócić uwagę na znaki na jezdni. W ten sposób będzie pan wiedział, czy patrzeć w lewo, czy w prawo. Staramy się nie tracić zbyt wielu turystów w wypadkach drogowych.
– Skąd pan wie, że jestem turystą?
Policjant uśmiechnął się pobłażliwie. Teraz, słysząc akcent Jacka, nie mógł mieć już żadnych wątpliwości.
– Ponieważ spojrzał pan w niewłaściwym kierunku i jest pan ubrany jak Amerykanin. Jeszcze raz proszę o ostrożność. Życzę miłego dnia. – Przyjaźnie skinął głową i odszedł, zostawiając Ryana sam na sam z pytaniem, co takiego jest z jego nowiutkim trzyczęściowym garniturem, że poznają w nim Amerykanina.
Posłusznie pomaszerował do skrzyżowania. Namalowany na asfalcie napis ostrzegał: SPÓJRZ W PRAWO. Dla dyslektyków wymalowano odpowiednią strzałkę. Jack zaczekał na zielone światło i ruszył przez jezdnię, pilnując się, by nie przekroczyć linii wyznaczającej przejście dla pieszych. Musi pamiętać, żeby bardzo uważać na ulicy, zwłaszcza że w piątek zamierzał wynająć samochód. Anglia była jednym z ostatnich krajów świata, gdzie ludzie nie nauczyli się jeździć właściwą stroną drogi. Jack czuł, że szybko do tego nie przywyknie.
Niemniej z innymi sprawami radzili sobie tutaj całkiem dobrze, myślał leniwie, próbując uporządkować swoje spostrzeżenia z pierwszego dnia pierwszej podróży do Brytanii. Ryan był bystrym obserwatorem i umiał szybko wyciągać wnioski. Znajdował się w dzielnicy stanowiącej część handlowo-usługowego centrum Londynu. Przechodnie byli ubrani lepiej niż przeciętni Amerykanie, jeśli nie liczyć punków o nastroszonych, pomarańczowych albo szkarłatnych włosach. Architektura dzielnicy tworzyła nieprawdopodobną mieszaninę stylów, od klasycyzmu po Miesa van der Rohe, ale większość domów miała specyficzny wdzięk starych budowli, w Waszyngtonie czy Baltimore dawno już zastąpionych równymi rzędami bezdusznych szklanych pudeł.
Wygląd miasta i jego mieszkańców doskonale harmonizował z powszechną tu uprzejmością. Jak dotąd Ryan nie miał powodów do narzekania na maniery Brytyjczyków. I choć jego wakacje zapowiadały się pracowicie, wszystko wskazywało na to, że będą również przyjemne.
Mimo wszystko pewne szczegóły londyńskiej ulicy wydawały się odrobinę irytujące. Choćby te parasole widoczne u większości przechodniów. Przed wyjściem z domu Ryan skrupulatnie sprawdził aktualną prognozę pogody. Zapowiadano ni mniej, ni więcej tylko pogodny dzień, prawdę mówiąc, użyto słowa „upał”, chociaż temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni. Istotnie, to ciepło jak na tę porę roku, ale żeby od razu „upał”? Jack był ciekaw, czy używają tu określenia „babie lato”. Pewnie nie. Tak czy inaczej, po co im te parasole? Czyżby nie ufali lokalnej służbie meteorologicznej? Może to po braku parasola ten gliniarz poznał w nim Amerykanina?
Czego jeszcze się nie spodziewał, to takiego mnóstwa rolls-royce’ów na ulicach. Przez całe życie widział nie więcej niż tuzin samochodów tej marki. Tu zaś, chociaż może nie jeździły stadami, było ich naprawdę sporo. On sam jeździł pięcioletnim volkswagenem rabbitem, amerykańską wersją golfa.
Zatrzymał się przy stoisku z gazetami i kupił egzemplarz „The Economist”. Obliczanie należności zabrało mu kilka sekund. Grzebał w drobnych, wydanych mu przez kierowcę taksówki, a tymczasem sprzedawca czekał cierpliwie i niewątpliwie także poznał w nim jankesa. Ruszył dalej, przeglądając w drodze gazetę, i w pewnym momencie stwierdził, że znajduje się w połowie niewłaściwej przecznicy. Stanął jak wryty i próbował przypomnieć sobie plan miasta, który studiował przed opuszczeniem hotelu. Jack nigdy nie pamiętał nazw ulic, miał natomiast fotograficzną pamięć do map. Doszedł teraz do końca ulicy i skręcił w lewo. Dwie przecznice dalej w prawo i oto miał przed sobą St. James Park. Zerknął na zegarek, przyszedł piętnaście minut za wcześnie. Teren obok pomnika księcia Yorku łagodnie opadał w głąb parku. Ryan minął długi, lśniący bielą marmuru klasycystyczny budynek i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Kolejną zaletą Londynu była obfitość zieleni. Park wyglądał na dość rozległy. Uwagę Jacka zwróciły wypielęgnowane trawniki. Tego roku cała jesień musiała być wyjątkowo ciepła. Drzewa wciąż pokrywała masa liści. Ludzi było jednak niewielu. Cóż, Jack wzruszył ramionami, środa. Środek tygodnia. Dzieciaki w szkole, dla dorosłych normalny dzień pracy. Zresztą tak było najlepiej. Celowo przyjechali po zakończeniu sezonu turystycznego. Ryan nie znosił tłoku. To też zostało mu po służbie w Korpusie Piechoty Morskiej.
– Tatoo!
Ryan odwrócił się i ujrzał swoją córeczkę wybiegającą spomiędzy drzew. Pędziła ku niemu, zapominając oczywiście o bożym świecie. Dopędziła ojca i jak zwykle skoczyła mu w objęcia. Również jak zwykle Cathy Ryan pozostała daleko w tyle, bo nikt nie byłby w stanie dotrzymać kroku ich małej błyskawicy. Żona Jacka i owszem, wyglądała na turystkę. Przez ramię przewieszony miała aparat fotograficzny marki Canon, wraz z futerałem, który na wakacjach służył jej dodatkowo jako pojemniejsza torebka.
– Jak poszło, Jack?
Ryan pocałował żonę. A może Anglicy nie robią tego publicznie? – przemknęło mu przez myśl.
– Świetnie. Traktowali mnie, jakbym był u siebie. Wszystkie notatki siedzą sobie bezpiecznie tutaj. – Poklepał swój notebook. – Niczego nie kupiłaś?
Cathy zaśmiała się.
– Oni tutaj dostarczają zakupy do domu. – Jej uśmiech powiedział mu, że zdążyła się rozstać z pokaźną częścią pieniędzy, które przeznaczyli na zakupy. – Kupiliśmy coś naprawdę ładnego dla Sally.
– Ach, tak? – Jack pochylił się i zajrzał córce w oczy. – A cóż to takiego?
– To niespodzianka, tato. – Mała chichotała i jak to dziecko w jej wieku ani przez chwilę nie mogła ustać w miejscu. Wyciągnęła rękę w stronę parku. – Tato, a tam jest jezioro z łabędziami i pekalinami!
– Pelikanami – poprawił Jack.
– Są wielkie i białe! – Sally ogromnie spodobały się pekaliny.
– Coś takiego – mruknął Jack. Spojrzał na żonę. – Zrobiłaś jakieś dobre zdjęcia?
– Jasne. – Cathy poklepała aparat. – Londyn został już gruntownie obfotografowany. Chyba nie wolałbyś, żebyśmy cały dzień poświęciły na zakupy? – Fotografia była jedynym hobby Cathy Ryan, uprawianym zresztą z autentycznym powodzeniem.
– Nie daj Boże! – Ryan spojrzał w głąb ulicy. Nawierzchnia jezdni była tu bordowa, nie czarna, a wzdłuż chodników rosły drzewa wyglądające na buki. Jak się nazywa ta ulica? The Mall? Nie mógł sobie przypomnieć, a nie chciał pytać żony, która w Londynie była nie po raz pierwszy. Pałac Buckingham okazał się większy, niż przypuszczał, ale zrobił na nim wrażenie chłodu. Widział jego bryłę, oddaloną o trzysta metrów i przesłoniętą jakimś marmurowym pomnikiem. Ruch na jezdni zrobił się nieco gęstszy, ale nie wpłynęło to na prędkość pojazdów.
– Co zrobimy z obiadem?
– Możemy złapać taksówkę do hotelu. – Cathy spojrzała na zegarek. – Albo jeszcze się przejść.
– Restauracja w hotelu uchodzi podobno za dobrą. Tyle że jeszcze za wcześnie. W takich eleganckich lokalach nie dadzą człowiekowi zjeść wcześniej niż o ósmej. – Kątem oka Ryan spostrzegł kolejnego rollsa zmierzającego w stronę pałacu. Najchętniej poszedłby już na obiad, ale raczej wolałby nie zabierać ze sobą Sally. Czteroletnie dziewczynki i czterogwiazdkowe restauracje nie bardzo do siebie pasują. Gdzieś z lewej strony dobiegł go pisk hamulców. Ciekawe, czy w hotelu mają opiekunkę do dzieci…
BUUUM!
Ryan aż podskoczył, kiedy dźwięk eksplozji rozdarł powietrze nie dalej niż trzydzieści metrów od nich. Granat, pomyślał odruchowo. Posłyszał szeleszczący odgłos przelatujących blisko odłamków, a chwilę później terkot broni maszynowej. Odwrócił się i zobaczył rollsa stojącego na ukos w poprzek jezdni. Przód samochodu wydawał się jakoś dziwnie opuszczony. Drogę blokowała mu duża, czarna limuzyna. Przy prawym przednim błotniku rollsa stał jakiś mężczyzna z kałasznikowem, strzelając w jego przednią szybę. Inny obiegł wóz z lewej strony i zatrzymał się naprzeciw tylnych drzwi.
– Na ziemię! – Ryan pochwycił córkę za ramię i cisnął ją w trawę za najbliższym drzewem. Gwałtownie popchnął żonę, która wylądowała obok dziecka. Za rollsem stało nierównym szeregiem około dziesięciu samochodów, najbliższy w odległości mniej więcej piętnastu metrów, tworząc barierę na linii ognia między strzelcem a Ryanami. Ruch z przeciwnej strony uniemożliwiała stojąca na środku ulicy czarna limuzyna. Człowiek z kałasznikowem jak opętany zasypywał rollsa gradem pocisków.
– Co za sukinsyn! – Ryan patrzył, nie wierząc własnym oczom. – To ta cholerna IRA… zabijają kogoś w biały… – Przesunął się nieco w lewo. W głębi ulicy widział ludzi. Odwracali się, wytrzeszczali oczy, każda twarz naznaczona ciemnym kółkiem otwartych ze strachu i zdumienia ust. To nie sen, pomyślał Ryan. To się dzieje naprawdę. Na moich oczach, jak na jakimś gangsterskim filmie. Dwa bydlaki mordują ludzi. Tu i teraz. Po prostu mordują. – Skurwysyny!
Ryan przesunął się jeszcze bardziej w lewo, kryjąc się za błotnikiem jednego z unieruchomionych samochodów. Mógł teraz dostrzec drugiego mężczyznę, stojącego przy lewych tylnych drzwiach rollsa. Po prostu stał z pistoletem w wyciągniętej ręce, jakby spodziewał się, że za chwilę wyskoczy nimi któryś z pasażerów. Masywna sylwetka samochodu zasłaniała Ryana przed wzrokiem człowieka z kałasznikowem, który właśnie pochylił się nad swoją bronią. Ten bliższy zwrócony był doń tyłem. Stał w odległości nie większej niż piętnaście metrów. Ciągle odwrócony plecami. Ryan nie pamiętał potem, żeby podejmował jakąkolwiek świadomą decyzję.
Wybiegł zza stojącego samochodu, pochylony do przodu, z nisko opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w cel, którym był krzyż terrorysty, dokładnie tak, jak to robił na boisku w szkole średniej. Przyśpieszając gwałtownie, pokonał dzielący ich dystans w kilka sekund. Cały czas modlił się, by mężczyzna jeszcze przez moment pozostał nieruchomy. W odległości dwóch metrów Ryan skoczył, odbijając się z obu nóg. Jego trener miałby powód do dumy.
Futbolowy manewr okazał się nad wyraz skuteczny. Uderzony niespodziewanie w plecy mężczyzna wygiął się w łuk. Ryan słyszał, jak zatrzeszczały kości, kiedy jego ofiara runęła na ziemię, po drodze zawadzając głową o zderzak. Zerwał się błyskawicznie zdyszany, ale zarazem czując rozpierającą go dziką energię, i przykucnął przy leżącym. Pochwycił broń, która wypadła z dłoni terrorysty, pistolet nieznanego mu typu, przypominający dziewięciomilimetrowego makarowa czy jakiś inny z używanych w bloku wschodnim. Był załadowany i odbezpieczony. Ryan ułożył go pieczołowicie w prawej dłoni, lewa ręka wydawała się jakby niesprawna, ale nie zwracał na to uwagi. Spojrzał na obalonego przed chwilą mężczyznę i strzelił mu w biodro. Następnie z pistoletem w wyciągniętym ręku przesunął się wzdłuż zderzaka na prawą stronę rollsa. Skulił się i ostrożnie wyjrzał zza tylnego błotnika.
Kałasznikow drugiego z zamachowców leżał na ziemi. On sam ostrzeliwał samochód z pistoletu. W drugim ręku trzymał jakiś przedmiot. Ryan odetchnął głęboko i wysunął się zza rollsa. Złożył się, biorąc na cel pierś mężczyzny. Tamten odwrócił głowę, a potem, nie odrywając nóg od jezdni, wykonał zwrot w lewo, kierując broń ku niemu. Obaj wystrzelili jednocześnie. Ryan poczuł palące smagnięcie w okolicy lewego ramienia, lecz zauważył, że wystrzelony przez niego pocisk dosięgnął klatki piersiowej terrorysty. Dziewięciomilimetrowy nabój odrzucił go do tyłu niczym potężny cios pięścią. Ryan ściągnął w dół poderwany odrzutem pistolet i strzelił ponownie. Druga kula trafiła mężczyznę w podbródek, wychodząc z tyłu głowy. Jego czaszka eksplodowała chmurą różowej cieczy. Niczym szmaciana lalka zwalił się na jezdnię i znieruchomiał. Ryan trzymał pistolet wycelowany w pierś terrorysty aż do chwili, gdy zauważył, co się stało z jego głową.
– Dobry Boże!
Wywołane koniecznością działania podniecenie nagle opadło. Czas zaczął biec zwykłym rytmem i Ryan poczuł, że kręci mu się w głowie, że brak mu tchu. Otwartymi ustami gwałtownie łapał powietrze. Nieznana siła, która dotąd pozwalała mu utrzymać się na nogach, najwyraźniej go opuściła. Z trudem zachowywał równowagę, walcząc ze słabością rozlewającą się po całym ciele. Czarna limuzyna cofnęła się o kilka metrów i nabierając prędkości, przemknęła obok niego, by po chwili zniknąć za rogiem w głębi ulicy. Ryan nie pomyślał nawet o spojrzeniu na tablicę rejestracyjną. Oszołomiony tempem wydarzeń, wciąż jeszcze nie był w stanie pojąć, co się stało.
Człowiek, do którego strzelił dwa razy, nie żył. Oczy miał otwarte, a na jego twarzy zastygł wyraz zdumienia. Wokół głowy rozlewała się kałuża krwi. Ryan zmartwiał, spostrzegłszy granat w okrytej rękawiczką lewej dłoni terrorysty. Pochylił się i stwierdził, że zawleczka tkwiła nienaruszona w drewnianej rękojeści. Powrót do pozycji pionowej okazał się trudnym i bolesnym przedsięwzięciem. Powolutku wyprostował się jednak i spojrzał w stronę rollsa.
Pierwszy granat roztrzaskał maskę samochodu. Przednie koła były wykrzywione, puste opony rozpłaszczyły się na nawierzchni ulicy. Kierowca nie żył. Obok niego widniały zwłoki drugiego mężczyzny. Wybuch rozniósł na kawałki grubą przednią szybę. Twarz kierowcy zniknęła, a w jej miejscu znajdowała się krwawa, gąbczasta masa. Na szklanej przegrodzie za przednimi siedzeniami widać było czerwone smugi. Jack podszedł do tylnych drzwi i zajrzał przez okno. Zobaczył mężczyznę leżącego na podłodze twarzą do dołu i wystający spod niego róg sukienki. Zastukał rękojeścią pistoletu w szybę. Mężczyzna poruszył się, potem znów zastygł. Przynajmniej on przeżył.
Ryan spojrzał na swój pistolet. Wystrzelał wszystkie naboje; magazynek był pusty, zamek zatrzymał się w tylnej pozycji. Z każdym oddechem czuł teraz wstrząsające nim dreszcze. Nogi miał jak z waty. Ręce zaczynały trząść mu się konwulsyjnie, na co zranione ramię odpowiadało krótkimi falami ostrego bólu. Rozejrzał się i zobaczył coś, co kazało mu o tym zapomnieć.
Był to pędzący ku niemu żołnierz, o kilka metrów wyprzedzający biegnącego jego śladem policjanta. Któryś z wartowników spod pałacu, pomyślał Jack. Żołnierz zgubił po drodze futrzaną czapę, ale nadal dzierżył samoczynny karabin z zatkniętym na lufę dwudziestocentymetrowym bagnetem. Ryan przez moment zastanawiał się, czy to możliwe, że karabin jest załadowany, ale natychmiast doszedł do wniosku, że nie opłaca się tego sprawdzać. To gwardzista, uspokajał sam siebie, zawodowy żołnierz z doborowego pułku, który musiał dowieść, że zna się na swoim fachu, zanim posłano go do szkółki wypuszczającej żołnierzyków będących turystyczną atrakcją. Może nie gorszy od naszych z piechoty morskiej. Skąd wziął się tutaj tak szybko?
Ryan powoli wyciągnął przed siebie rękę z pistoletem i zwolnił zatrzask magazynka, który z grzechotem upadł na jezdnię. Następnie odwrócił broń tak, żeby żołnierz widział, iż nie jest naładowana. Położył pistolet na ziemi i cofnął się. Próbował podnieść ręce, ale lewe ramię okazało się zupełnie bezwładne. Gwardzista był coraz bliżej, biegł, zerkając na boki, ale jednocześnie ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Ryana. Zatrzymał się trzy metry od niego, z karabinem trzymanym nisko przed sobą. Ostrze bagnetu mierzyło prosto w gardło Jacka, dokładnie tak, jak nakazuje instrukcja walki wręcz. Oddychał ciężko, ale w jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Policjant jeszcze nie dobiegł, twarz miał zakrwawioną, gorączkowo wykrzykiwał coś do małego radiotelefonu.
– Spocznijcie, żołnierzu – odezwał się Ryan. Starał się nadać swoim słowom zdecydowane brzmienie, ale nie wypadło to zbyt przekonująco. – Jesteśmy po tej samej stronie. Dwóch łobuzów mamy już z głowy.
Twarz gwardzisty nie zmieniła wyrazu. Nie było wątpliwości: chłopak to zawodowiec. Ryan miał wrażenie, że słyszy jego myśli: jeden ruch i bagnet przebije cel na wylot. Jack był w takim stanie, że nie zdołałby uniknąć nawet pierwszego pchnięcia.
– Tatotatotato! – Ryan odwrócił głowę i ujrzał swoją córkę biegnącą ku niemu wzdłuż rzędu samochodów. Mała zatrzymała się, rozszerzonymi z trwogi oczyma ogarniając rozgrywającą się przed nią scenę. Następnie przypadła do ojca i objąwszy oburącz jego nogę, krzyknęła w stronę gwardzisty:
– Nie ruszaj mojego taty!
Zdziwiony żołnierz spoglądał to na córkę, to znów na ojca, kiedy pojawiła się Cathy. Zbliżyła się ostrożniej niż Sally, z daleka pokazując puste dłonie.
– Jestem lekarzem – oznajmiła – ten człowiek jest ranny i wymaga mojej pomocy. Proszę więc natychmiast opuścić broń! – Mówiła rozkazującym tonem, jakby zwracała się do pacjenta w swoim szpitalu.
Policjant chwycił gwardzistę za ramię, coś do niego powiedział i chociaż Jack nic z tego nie zrozumiał, spostrzegł, że żołnierz wyraźnie się rozluźnił. Jego broń zmieniła położenie. Zbiegało się coraz więcej policjantów. Z wyciem syreny nadjechał biały samochód. Nareszcie wszystko zaczynało toczyć się normalnym trybem.
– Ty wariacie! – Z zawodowym spokojem Cathy oglądała zranione ramię. Na nowym garniturze Jacka widniała ciemna plama. Materiał z szarego zrobił się purpurowy. Ryan trząsł się teraz na całym ciele, a ciężar uczepionej jego nogi Sally sprawił, że chwiał się na nogach. Cathy ujęła go za prawą rękę i ostrożnie posadziła na jezdni, opierając o bok samochodu. Odchyliła marynarkę i delikatnie dotknęła zranionego miejsca. Jackowi ten dotyk wcale nie wydał się delikatny. Cathy wyjęła mu z wewnętrznej kieszeni chusteczkę i przycisnęła ją do rany.
– Nie wygląda to zbyt dobrze – mruknęła do siebie.
– Tato, jesteś cały zakrwawiony! – Sally nerwowo wymachiwała rękami, ruchem, który przywodził na myśl trzepotanie skrzydeł przestraszonego pisklęcia. Stała o krok od ojca i Jack chciał wyciągnąć do niej rękę, pogłaskać, powiedzieć, że już wszystko w porządku, ale ten krok w tej chwili mógł równie dobrze liczyć tysiąc kilometrów… A to, co czuł w lewym ramieniu, mówiło mu, że istotnie nie jest z nim zbyt dobrze.
Wokół rollsa kręciło się już około dziesięciu zasapanych policjantów. Trzej z nich z pistoletami w dłoniach obserwowali gromadzący się tłum gapiów. Od strony pałacu nadbiegli jeszcze dwaj żołnierze w czerwonych kubrakach. Do Ryanów zbliżył się sierżant policji, ale zanim zdążył otworzyć usta, Cathy warknęła rozkazująco:
– Proszę natychmiast wezwać karetkę!
– Już jest w drodze, proszę pani – zadziwiająco grzecznie odparł sierżant. – Może pozwoli pani nam się nim zająć?
– Jestem lekarzem – odpowiedziała krótko. – Ma pan nóż?
Sierżant odwrócił się, zdjął bagnet z karabinu gwardzisty i pochylił się, aby pomóc Cathy. Przytrzymywała marynarkę i kamizelkę, a sierżant ciął materiał. Potem rozcięli koszulę, odsłaniając ramię. Przez ten czas chusteczka całkowicie przesiąkła krwią. Cathy odjęła ją od rany i cisnęła na bok. Jack zaczął protestować, ale usłyszał:
– Zamknij się, Jack. – Cathy spojrzała na sierżanta i ruchem brody wskazała Sally. – Proszę ją stąd zabrać.
Sierżant skinął na gwardzistę, który zbliżył się i wziął dziewczynkę na ręce. Odszedł kilka kroków, trzymając ją delikatnie przy piersi. Jack widział, że mała płacze żałośnie, ale miał wrażenie, że to wszystko dzieje się gdzieś daleko od niego. Czuł, że skóra pokrywa mu się zimnym potem. Szok?
– Cholera – burczała pod nosem Cathy. Sierżant podał jej zwój grubego bandaża. Przyłożyła go do rany, lecz zanim zdążyła umocować, gaza zrobiła się czerwona. Ryan jęknął. Miał wrażenie, że ktoś wbija mu topór pod łopatkę.
– Jack, coś ty, do diabła, próbował zrobić? – zapytała przez zaciśnięte zęby Cathy, ciągle borykając się z węzłami bandaża.
Nagły gniew pomógł Jackowi zapomnieć na chwilę o bólu.
– Ja nie próbowałem – warknął. – Do kurwy nędzy, ja to zrobiłem. – Wypowiedzenie tych słów kosztowało go niemal resztę sił.
– Jasne – mruknęła Cathy. – Krwawisz jak świnia, Jack.
Robiło się coraz ciaśniej. Ludzi przybywało. Wyglądało to tak, jakby wokół rollsa skupiło się ze sto wyjących syrenami radiowozów, z których wyskakiwali policjanci w mundurach i po cywilnemu. Jakiś policjant, sądząc po naszywkach – oficer, wykrzykiwał rozkazy. Wszystko to było frapujące. Ryan miał uczucie, że siedzi w kinie, że ogląda coś, co dotyczy kogoś zupełnie innego. Widział siebie opartego plecami o drzwi rollsa, z koszulą przesiąkniętą czerwienią, jakby wylano na niego kubeł farby. Cathy, rękami czerwonymi od krwi, wciąż próbowała prawidłowo ułożyć bandaż. Jego córka połykała łzy w ramionach rosłego gwardzisty, który bodajże śpiewał jej jakąś piosenkę w nieznanym Jackowi języku. Sally wpatrywała się w ojca wzrokiem pełnym rozpaczliwej udręki. Cała ta scena przez chwilę wydawała się Jackowi dziwnie nierzeczywista i niesłychanie zabawna, ale kolejna fala bólu natychmiast sprowadziła go na ziemię.
Policjant, który najwyraźniej objął dowodzenie akcją, sprawdził rozstawienie uzbrojonych ludzi wokół rollsa i podszedł do Ryanów.
– Sierżancie, przesuńcie tego człowieka.
Cathy uniosła wzrok i warknęła ze złością:
– Cholera, otwórzcie z drugiej strony. On krwawi.
– Tamte drzwi są zablokowane. Proszę mi pomóc.
Kiedy pochylali się nad nim, Ryan słyszał coraz bliższy odgłos syreny innego rodzaju. We troje zdołali przesunąć go o około pół metra i oficer otworzył drzwi. Okazało się, że nie odsunęli Jacka dość daleko. Krawędź otwieranych drzwi uderzyła go w ramię. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, nim stracił przytomność, był jego własny wrzask bólu.
* * *
Powoli odzyskiwał zdolność widzenia i mglistą świadomość otaczających go przedmiotów, jakby pozbawionych fizycznych właściwości. Znajdował się w jakimś pojeździe. Kołysał się na boki, a każdy taki ruch odzywał się w jego piersi nieznośnym bólem. Skądś dobiegał go bliski, jednostajny, dręczący dźwięk. Widział nad sobą czyjeś twarze. Zdawało mu się, że je rozpoznaje. Cathy? Nie, ci ludzie mieli na sobie zielone fartuchy. Wszystko dokoła było jakieś niewyraźne i zamazane, tylko ten palący ból w ramieniu i klatce piersiowej… Zamrugał oczami i osunął się w nieświadomość, a kiedy się obudził, był już w innym miejscu.
Sufit wyglądał z początku jak zamglona, pozbawiona szczegółów płaszczyzna. Nie wiedzieć czemu, Ryan zdawał sobie sprawę, że znajduje się pod wpływem środków znieczulających. Po kilku minutach mozolnej koncentracji mógł już stwierdzić, że sufit tworzyły dźwiękochłonne płyty, oprawione w metalowe ramy. Niektóre z owych płyt, pomalowane na biało, widział wyraźniej i to pomogło mu się skupić. Inne, z matowego plastiku, świeciły łagodnym blaskiem ukrytych za nimi świetlówek. Z czegoś umocowanego pod nosem płynął chłodny gaz wypełniający mu nozdrza. Tlen? Po kolei odzywały się inne zmysły, z ociąganiem przesyłając swoje informacje do mózgu Jacka: jakieś niewidoczne drobne przedmioty przyklejone do piersi. Czuł, jak plaster ciągnie go za włoski, którymi Cathy tak lubiła się bawić, kiedy sobie podpiła. Lewe ramię… na dobrą sprawę wcale nie czuł lewego ramienia. Całe jego ciało było tak ciężkie, że nie zdołałby się poruszyć choćby o centymetr.
Szpital – wywnioskował po dłuższym namyśle. Dlaczego jestem w szpitalu? Znalezienie odpowiedzi na to pytanie wymagało Bóg wie ile czasu, kiedy jednak tego w końcu dokonał, nareszcie mógł w pełni poczuć się człowiekiem, przebił się przez mgłę narkotycznego otępienia.
Czyżby i mnie postrzelili? Ryan powoli obrócił głowę w prawo. Z metalowego stojaka obok łóżka zwisała butelka z kroplówką. Biegnąca od niej gumowa rurka znikała pod prześcieradłem, w miejscu, gdzie znajdowała się przywiązana do łóżka prawa ręka. Po wewnętrznej stronie łokcia powinien mieć wstawiony kateter, ale nic tam nie czuł. Usta miał wyschnięte na popiół. No dobrze, ale przecież nie ranili mnie z prawej strony… Próba odwrócenia głowy w lewo zakończyła się niepowodzeniem. Przeszkadzało mu coś miękkiego, ale stawiającego opór nie do pokonania. Nie miał siły, żeby się tym przejmować. Nawet zainteresowania swoim stanem nie traktował zbyt poważnie. Z jakichś powodów ciekawsze od własnego ciała wydało mu się otoczenie. Na przykład te elektroniczne przyrządy i aparat podobny do telewizora, widoczne prosto przed nim. Leżał w takiej pozycji, że nie mógł im się dokładnie przyjrzeć. Monitor EKG? Pewnie coś w tym rodzaju. Wszystko się zgadzało. Znajdował się w sali pooperacyjnej niczym astronauta oplatany czujnikami przyrządów, które informowały, czy jeszcze żyje, czy już umarł. Pod wpływem środka znieczulającego był w stanie rozważać tę kwestię w sposób doskonale obiektywny.
– O, już nie śpimy? – Ten głos różnił się od dochodzącego z oddali, stłumionego bełkotu radiowęzła. Ryan przycisnął głowę do piersi, w ten sposób zyskując możność zobaczenia pięćdziesięcioletniej pielęgniarki o twarzy Bette Davis, porysowanej zmarszczkami przez lata robienia groźnych min. Chciał się odezwać, ale usta miał jakby sklejone żywicą. Dźwięk, jaki zdołał wydać, był czymś pośrednim między zgrzytaniem a krakaniem wrony. Zanim udało mu się go zidentyfikować, pielęgniarka zniknęła.
Po mniej więcej minucie w polu widzenia Jacka pojawił się mężczyzna. Też około pięćdziesiątki, wysoki, szczupły, w zielonym chirurgicznym kitlu. Z szyi zwieszał mu się stetoskop, w dłoni trzymał coś, czego Ryan nie był w stanie dojrzeć. Wyglądał na zmęczonego, ale twarz zdobił mu zadowolony uśmiech.
– A więc – rzekł – obudziliśmy się. Jak się czujemy?
Tym razem Ryanowi udało się wyartykułować pełne kraknięcie. Lekarz skinął na pielęgniarkę. Zbliżyła się i pozwoliła Jackowi pociągnąć przez szklaną rurkę łyk zimnej wody.
– Dzięki.
Woda zwilżyła mu tylko wnętrze ust. Nie było nawet co łykać. Jakby wsiąkła w bibułę, którą stało się jego podniebienie.
– Gdzie ja jestem?
– Na oddziale pooperacyjnym Szpitala św. Tomasza. Przeszedł pan operację lewego ramienia i barku. Jestem pańskim lekarzem. Ja i mój zespół zajmujemy się panem od około sześciu godzin i wygląda na to, że jeszcze pan pożyje. – W ostatnich słowach chirurga zabrzmiało coś jak rezerwa. Niemniej zdawał się uważać Ryana za udane dzieło.
Angielskie poczucie humoru, jakkolwiek godne podziwu, w tej akurat sytuacji jest jakby zbyt kostyczne, ospale pomyślał Ryan. Zastanawiał się właśnie nad repliką na dowcip lekarza, kiedy spostrzegł, że do pokoju weszła Cathy. Bette Davis w pielęgniarskim fartuchu rzuciła się ją wypraszać.
– Przykro mi pani Ryan, ale tylko personel medyczny…
– Jestem lekarzem. – Cathy podała chirurgowi swoją plastikową kartę identyfikacyjną.
– Instytut Okulistyczny Wilmera – czytał na głos. – Szpital im. Johna Hopkinsa w Baltimore. – Wyciągnął dłoń i uśmiechnął się przyjaźnie. – Witam, pani doktor. Jestem Charles Scott.
– Zgadza się – ochryple potwierdził Ryan. – Ona jest doktorem medycyny. A ja jestem doktorem historii. – Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
– Sir Charles Scott? Profesor Scott?
– To ja. – Chirurg uśmiechnął się życzliwie.
Każdy lubi być popularny, pomyślał Ryan za jego plecami.
– Jeden z moich wykładowców, profesor Knowles znał pana osobiście.
– A, Dennis! Co u niego?
– Wszystko w porządku. Jest zastępcą ordynatora na oddziale ortopedii. Ma pan wyniki prześwietlenia? – Cathy zmieniła temat, gładko przechodząc do zagadnień medycznych.
– Proszę. – Scott wyjął z koperty duże zdjęcie i podniósł je do światła. – To było zrobione przed operacją.
– O, cholera. – Cathy zmarszczyła nos. Włożyła noszone przy czytaniu okulary z półokrągłymi szkłami, których Jack nienawidził. Ze swojego miejsca obserwował, jak wpatruje się w zdjęcie, wolno kręcąc głową. – Nie wiedziałam, że było aż tak źle.
Profesor Scott skinął głową, jakby zgadzając się z jej diagnozą.
– Istotnie. Doszliśmy do wniosku, że w chwili, gdy męża postrzelono, obojczyk był już złamany. Kula weszła tędy, na szczęście mijając splot barkowy, tak że nie przewidujemy większych uszkodzeń nerwów. To ona spowodowała wszystkie te obrażenia. – Piórem pokazywał coś na fotografii, ale Ryan z łóżka nie był w stanie nic dojrzeć. – Zawadziła o nasadę kości ramiennej i zatrzymała się tutaj, tuż pod skórą. Ta dziewięciomilimetrowa amunicja nadaje cholernie dużo energii pociskom. Mieliśmy mnóstwo zabawy z wyszukiwaniem kawałków kości i składaniem ich do kupy, ale udało się. – Scott wyciągnął drugie zdjęcie i przyłożył je do pierwszego. Przez chwilę Cathy w milczeniu przyglądała się na zmianę to jednej, to drugiej kliszy.
– Wspaniała robota, panie doktorze.
Sir Charles nie próbował ukryć uśmiechu.
– Zważywszy, iż jest pani chirurgiem ze Szpitala Johna Hopkinsa, pozostaje mi tylko podziękować za pochwałę. Oba te gwoździe wszczepione są na stałe. Ta śruba, obawiam się, także, ale reszta powinna się zrosnąć bez problemu. Jak pani widzi, wszystkie większe odłamki kości wróciły na swoje miejsce. Mamy prawo oczekiwać pełnego powrotu do zdrowia.
– Jakie mogą być trwałe skutki uszkodzenia stawu? – Jakby dotyczyło to kogoś obcego! W sprawach zawodowych Cathy umiała być koszmarnie rzeczowa.
– W tej chwili trudno powiedzieć – z namysłem zaczął Scott. – Jakieś upośledzenie jest możliwe, chociaż raczej niezbyt poważne. Nie możemy zagwarantować przywrócenia wszystkich funkcji stawu, obrażenia były zbyt rozległe.
– Czy ktoś zechciałby mi coś wreszcie powiedzieć? – Ryan chciał, żeby zagrzmiało to groźnie, ale nie bardzo mu się to udało.
– Chodzi o to, panie Ryan, że prawdopodobnie już zawsze będzie pan miał niezupełnie sprawne ramię. Nie możemy jeszcze określić, do jakiego stopnia. No i będzie pan miał prywatny barometr. O każdym załamaniu pogody dowie się pan pierwszy.
– Jak długo musi leżeć w tym gipsie? – chciała wiedzieć Cathy.
– Co najmniej miesiąc. – Chirurg zrobił skruszoną minę. – To okropne, wiem, ale przynajmniej tak długo ramię musi być całkowicie unieruchomione. Potem przeprowadzimy badanie kontrolne i prawdopodobnie będzie można założyć już zwykły gips, na dalszy… powiedzmy miesiąc czy coś koło tego. Zakładam, że pacjent jest odporny, nie ma uczuleń. Wygląda na zdrowego i w przyzwoitej kondycji fizycznej.
– Jack rzeczywiście jest w dobrej formie, chociaż brak mu piątej klepki – potwierdziła Cathy, a w jej zmęczonym głosie pojawiło się coś jakby wymówka. – Regularnie uprawia jogging. Nie jest na nic uczulony, z wyjątkiem ziela krostawca. Wszystkie skaleczenia goją mu się bardzo szybko.
– Fakt – poświadczył Ryan. – Ślady po jej zębach znikają z reguły po tygodniu. – Pyszny dowcip. Nie miał pojęcia, dlaczego nikt się nie śmieje.
– Świetnie – powiedział sir Charles. – Widzi więc pani, że mąż jest w dobrych rękach. Zostawię teraz państwa samych na pięć minut. Potem chciałbym, żeby chory trochę odpoczął. A i pani wygląda na zmęczoną. – Chirurg ruszył do drzwi z Bette Davis depczącą mu po piętach.
Cathy zbliżyła się do męża, w jednej chwili z zimnej profesjonalistki zmieniając się w czułą żonę. Ryan powtarzał już sobie z milion razy, że ta dziewczyna jest jego największym skarbem. Caroline Ryan była drobną blondynką o krótkich włosach, okrągłej twarzy i najpiękniejszych na świecie niebieskich oczach. Do tego co najmniej dorównywała mężowi inteligencją, co tylko pogłębiało jego uczucie. Nigdy nie mógł pojąć, jak udało mu się ją zdobyć. Był boleśnie świadom, że w tak wyjątkowym dniu jego raczej pospolite rysy, mocny zarost i zapadnięte policzki nadają mu wygląd komiksowego antybohatera. Ona tymczasem zdawała się nie zwracać na to uwagi. Była teraz jego jedyną podporą. Chciał sięgnąć po jej dłoń, ale rękę miał przywiązaną do ramy łóżka. To Cathy ujęła jego dłoń.
– Kocham cię, maleńka – powiedział cicho.
– Och, Jack. – Próbowała go objąć, ale nic z tego nie wyszło, bo przeszkadzał jej gips, którego on nawet nie mógł zobaczyć. – Jack, dlaczegoś to, do diabła, zrobił?
Przygotował sobie odpowiedź na to pytanie.
– Już po wszystkim, a ja nadal żyję, widzisz? Co z Sally?
– Chyba w końcu zasnęła. Jest na dole, z policjantem. – Przyjrzała mu się zmęczonym wzrokiem. – Jak myślisz, Jack, co ona czuje? Przecież, na Boga, widziała cię prawie martwego. Tak nas przestraszyłeś! – Jej błękitne oczy były podkrążone, włosy w okropnym nieładzie. Nigdy nie mogła sobie z nimi dać rady. Chirurgiczne czepki psuły jej każdą fryzurę.
– Tak, tak, wiem. W każdym razie nie wygląda na to, żebym w najbliższym czasie mógł powtórzyć ten numer. – Jego słowa sprawiły, że uśmiechnęła się. Dobrze było zobaczyć jej uśmiech.
– To świetnie. Musisz zbierać siły. Może to cię czegoś nauczy… Tylko mi nie mów, że łóżko w hotelu marnieje nieużywane. – Ścisnęła jego dłoń, a w jej oczach zapaliły się figlarne ogniki. – Za kilka tygodni postaramy się coś wymyślić. Jak wyglądam?
– Jak wiedźma! – Jack zachichotał cicho. – Zrozumiałem, że ten lekarz to nie byle kto. – Zauważył, że żona jest już trochę mniej spięta.
– To mało powiedziane. Sir Charles Scott jest jednym z najlepszych ortopedów na świecie. Uczył profesora Knowlesa. To, co zrobił z twoim ramieniem, to jest majstersztyk. Masz szczęście, że nie straciłeś ręki, wiesz o tym? Mój Boże!
– Spokojnie, maleńka. Słyszałaś? Jeszcze pożyję.
– Tak. Wiem. Wiem.
– Będzie bolało, prawda?
Znów się uśmiechnęła.
– Tylko troszeczkę. No, dobrze. Muszę położyć Sally do łóżka. Przyjdę jutro. – Pochyliła się, żeby go pocałować. Był nafaszerowany środkami znieczulającymi, rurka z tlenem tkwiła mu w nosie, czuł nadal suchość w ustach, a mimo wszystko sprawiło mu to przyjemność. Rany boskie, pomyślał, jak ja kocham tę dziewczynę. Cathy jeszcze raz ścisnęła jego rękę i wyszła.
Chwilę później wróciła Bette Davis przebrana za pielęgniarkę. Jack nie był zachwycony tą zamianą.
– Muszę panią zawiadomić, że też jestem doktorem – zagaił ostrożnie.
– To świetnie, panie doktorze. Pora na odpoczynek. Będę w pobliżu przez całą noc. Teraz proszę spać, doktorze Ryan.
Uraczony takim błogosławieństwem Jack zamknął oczy. Jutro będzie urwanie głowy, pomyślał. I miał rację.