- nowość
- W empik go
Czas pokory. Dziewczyna z kamienicy. Tom 3 - ebook
Czas pokory. Dziewczyna z kamienicy. Tom 3 - ebook
Trzy kobiety, trzy historie, jedna przyjaźń.
Połączyła je kamienica przy Gnieźnieńskiej w Pleszewie, a rozdzieliła druga wojna światowa. Stefania Niemyjska, przedwojenna nauczycielka i emancypantka, zostaje aresztowana przez Gestapo za prowadzenie tajnych kompletów. Trafia do obozu pracy Wiesengrund i ostatecznie do obozu śmierci Auschwitz-Birkenau. Helena Szewczyńska, łączniczka AK, działaczka akcji dywersyjno-sabotażowych w ramach podwydziału „N”, przemyca do Pleszewa swojego osieroconego kuzyna Henia. Jednocześnie angażuje się w drukowanie i kolportaż tajnych gazetek, mających osłabiać morale Niemców. Ryfka Gellert, żydowska prawniczka, żeby przeżyć, przyjmuje inną tożsamość i pracuje w poznańskiej fabryce cukierków, a także działa w podziemiu. Każda z nich codziennie ryzykuje życie, by pomóc innym i samej przetrwać. Każda musi mierzyć się ze zwykłym-niezwykłym życiem codziennym. Żadna nie wyobraża sobie, by nie walczyć o wolność swoją i najbliższych.
„Czas pokory” to finał porywającej sagi historycznej. Czy bohaterkom uda się spotkać ponownie w lepszych czasach?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-730-2 |
Rozmiar pliku: | 845 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierpniowa noc 1943 roku była duszna i bezwietrzna.
Powietrze lepiło się od miejskich wyziewów i przyklejało do ciała, sprawiając, że człowiek miał wrażenie, iż się dusi. Korytarze wąskich pleszewskich ulic były dodatkowo dogrzewane przez gorący bruk, ciepłe mury i blaszane dachy rozpalone od promieni słonecznych. Za dnia, kiedy człowiek się ruszał, lepkość i duszność nie były dojmujące, ale w nocy wręcz nie dawały żyć.
Helena długo nie mogła zasnąć, a wysłużone sprężyny małżeńskiego łoża Gellertów skrzypiały przy każdym, nawet najlżejszym, ruchu. Powoli i ostrożnie, tak by nie obudzić Feliksa, wstała z łóżka i podeszła do komody, na której stał metalowy kubek z wodą. Sama przyniosła ją ze studni wieczorem, ale woda pod wpływem temperatury zdążyła się już ogrzać i zamiast orzeźwiającego chłodu młoda Szewczyńska poczuła nieprzyjemne ciepło, które nieco ugasiło pragnienie, ale zupełnie nie dało wytchnienia od wszechobecnego gorąca.
W pokoju było ciemno, ale mdła lampa oświetlająca Gnesenstrasse dawała lekką poświatę, w której Helena dostrzegła zarysy mebli i spokojnie śpiącego męża. Przez chwilę stała nieruchomo z kubkiem w ręku, patrząc to na okno, to na Feliksa, i przypomniała sobie, jak to z małą Ryfką lata temu skakały po tym łożu, gdy bawiły się w „żabki”, a mama Racheli, Estera Gellert, goniła je z krzykiem, że gniotą starannie wyprasowaną pościel. Westchnęła na samo wspomnienie mamy Ryfki i dawnych czasów i – jak zwykle kiedy myślała o przyjaciółce i jej rodzicach – coś ścisnęło ją w okolicy serca.
Odstawiła kubek i cicho, idąc powoli tuż przy meblach, by nie deptać wysłużonych i skrzypiących desek, wyszła z pokoju. Znała każde skrzypnięcie, wszak przez całe lata mieszkanie pod dwójką było jej drugim domem.
Zajrzała do dużego pokoju, zwanego niegdyś przez Gellertów salonem, który teraz pełnił funkcję pokoju dziennego i sypialni Henryki. Mama Feliksa spała spokojnie. Helena skierowała się do końca korytarza, do pokoju, który dawno temu należał do Ryfki i jej brata Dawida.
Weszła bezszelestnie, podchodząc najpierw do jednego wąskiego łóżka, na którym gromko chrapała babcia Adela, a potem do drugiego, w którym leżała jej siedmioletnia córeczka Krysia. Jasne włosy dziewczynki były rozsypane na poduszce na kształt aureoli. Krysia spała spokojnie, tuląc do siebie wysłużonego misia Kosia, którego wyłupiaste szklane oczka były skierowane na nią w groteskowym niby-spojrzeniu.
Helena zaśmiała się pod nosem. Misia kupiła jeszcze za dobrych, spokojnych czasów, kiedy Krysia miała trzy lata. Szły któregoś dnia niespiesznie ulicą w kierunku Jeżyc, gdzie wraz z Feliksem zajmowali czteropokojowe mieszkanie w eleganckiej kamienicy, a ona była taka szczęśliwa, gdyż jej kolejny felieton o zakopiańskiej pianistce Jadwidze Bayerównie, który ukazał się w „Nowej Przyjaciółce”, został dostrzeżony przez samą Bayerównę. W podzięce za kilka ciepłych słów pianistka zaprosiła Helenę wraz z rodziną na koncert do lokalu Morskie Oko. Młoda Szewczyńska szła wówczas podekscytowana rychłym wyjazdem w dalekie góry, a jej córka biegła wolnym truchtem tuż przed nią – mała, beztroska dziewczynka, której warkoczyki podskakują w takt każdego podskoku. Kiedy w jednej z eleganckich witryn sklepu z zabawkami zobaczyła białego, puchatego misia, przykleiła do niej nos, a potem tak długo patrzyła błagalnie na matkę, aż ta nie była w stanie jej odmówić.
Od tego momentu Krysia i Kosio byli nierozłączni. Przetrwał z nią wyjazd na wakacje z Poznania do Pleszewa, który okazał się wyjazdem na stałe, przetrwał przesiedlenie z mieszkania dziadków Szewczyńskich do mniejszego, po Gellertach, przetrwał każdą wylaną łzę strachu, a nawet trochę łez radości.
Jej córka umiała cieszyć się z małych rzeczy, była chodzącym uśmiechem.
Helena popatrzyła na nią z czułością. Od dziewczynki bił spokój, którego jej samej teraz brakowało. Stała przez chwilę, głaszcząc Krysię po głowie. Miała wrażenie, że ten z pozoru nic nieznaczący gest, to pogłaskanie śpiącego dziecka, daje jej siłę.
Stała i stała, głaszcząc dziewczynkę, aż wydało jej się, że słyszy jakiś dźwięk. Z minuty na minutę stawał się on coraz wyraźniejszy i nie, nie było to tylko wrażenie. Dudniący odgłos marszu zbliżał się do ich kamienicy, a Helena poczuła, że serce bije jej coraz głośniej, bo niemal od czterech lat taki szybki marsz w nocy nie wróżył niczego dobrego.
Odjęła rękę od głowy córki i podbiegła do okna. Ulica Gnesenstrasse była pusta, co – nie wiedzieć czemu – jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Otworzyła powoli skrzydło okna i wychyliła się w kierunku rynku, skąd dochodził dźwięk.
Najpierw dojrzała jedynie zarys sylwetek ludzi idących równym krokiem, ale już po chwili zaczęła rozróżniać poszczególne postaci. Jedna, ta na przedzie, miała na sobie długi czarny płaszcz, a na rękawie opaskę. Helena nie widziała jej dokładnie, ale nie musiała widzieć, by się domyślać, że to opaska ze swastyką.
Przerażenie ścisnęło jej gardło. „Byle nie do nas, to na pewno nie do nas”, powtarzałapozytywne myśli, ale te na nic się zdały, gdyż postaci zatrzymały się przy bramie kamienicy, a mężczyzna w płaszczu począł w nią głośno walić kolbą karabinu.
Słyszała głuchy tępy odgłos i przez chwilę stała jak w stuporze, naiwnie wierząc, że skoro nikt nie otwiera, to na pewno pomyślą, że kamienica jest pusta. A przecież musiała im otworzyć, lepiej tak, niżby mieli zacząć strzelać. Otwieranie było jej obowiązkiem, wszak od kilku lat pracowała we własnej kamienicy jako stróż porządku. Pan Lisiak zmarł jeszcze przed wojną, potem na krótko obowiązki przejął emerytowany pan Białas, a kiedy i jego wywieźli na roboty do Niemiec, a szkopy wprowadzili obowiązek pracy, jej przypadło w udziale pilnowanie bramy.
Naprędce chwyciła chustkę babki, owinęła nią prostą koszulę nocną, chwyciła klucze od bramy i zbiegła na dół.
– _Sofort aufmachen!_ – usłyszała już na klatce schodowej, gdy zbiegała co sił boso w kierunku bramy, kalecząc sobie stopy o poharatany beton podwórka.
Drżącymi rękami przekręciła duży klucz w kłódce, a po chwili skrzydło drzwi zostało otwarte tak zamaszyście, że niemal przygniotło ją do ściany. Kilku mężczyzn weszło do środka.
– _Was is hier los?_ – W drzwiach ich dawnego mieszkania ukazała się jasna, wysoka sylwetka obecnego lokatora, Huberta Grunwalda.
Ten, w przeciwieństwie do niej, był ubrany elegancko w tużurek, który mienił się błyszczącą szarością w słabym świetle kamienicznej latarni. Za Grunwaldem z cicha poszczekiwał Rex, duży i silny owczarek niemiecki.
Niemiec w płaszczu – Helena nie miała wątpliwości, że to gestapowiec – najpierw spojrzał wrogo na nią, a później rzucił okiem na Grunwalda.
– _Geht sie nichts an, gehen sie nach Hause!_ – warknął i zrobił krok w przód. – _Wo lebt Stefania Ney… Ney…_ – począł się jąkać, najwyraźniej próbując sobie przypomnieć wymowę nazwiska.
Z pomocą pospieszył mu jeden ze współtowarzyszy, który wyglądał jak oprych. Helena mogłaby przysiąc, że widziała go niedawno w okolicach więzienia przy ulicy Kaliskiej. Szepnął mu coś do ucha, a gestapowiec po chwili wydukał:
– _Nehmyhska-Fridman!_
–_ Aber Meine Herren, hier wohnen nur andständige Menschen_ – krygował się niezrażony Grunwald, co jeszcze bardziej rozwścieczyło gestapowca.
Rex szczekał i szczekał, a właściciel próbował go uciszyć głaskaniem i lekkim odpychaniem w tył, podczas gdy stał cały czas wyprostowany jak struna.
–_ Hier leben nur Polacken, willst du sie verteidigen, du Dummkopf?!_ – Gestapowiec wydawał się zniecierpliwiony uporem krajana. Odwrócił się ponownie do Heleny i popychając ją w kierunku środka podwórka, zakomenderował: – _Führe mich zu Stefania!_
Myśli Heleny płynęły przez głowę z szybkością błyskawicy. „Zmylić ich? Nie pokazać mieszkania? Ale co to da? Jeśli ona nic nie powie, tak czy owak w końcu trafią do cioci, wszak już są na podwórku. Ostatecznie Grunwald powie, gdzie mieszka Stefania, nie fatygowali go z wiadomych powodów, ale w końcu powie… Jak nie będzie mówił, wejdą do każdego mieszkania, a przecież nie mogę narażać swojej rodziny na wizytę gestapo w środku nocy”.
Starała się iść powoli w drugą stronę podwórka, po której zresztą, oprócz wygódek i skromnego kurnika, nic nie było. Nic to jednak nie dało, Niemcy ponaglali ją szturchaniem w plecy. W pewnym momencie poczuła, że to nie ręka ją szturcha, tylko coś twardego. Karabin.
– _Es ist im zweiten Stock, die Nummer sieben…_ – powiedziała cicho, w nadziei, że nie będzie musiała iść pod mieszkanie cioci i Eugeniusza.
Niedoczekanie. Gestapowiec pchnął ją jeszcze mocniej w kierunku drewnianych schodów.
– _Los jetzt!_
Nie doszli nawet do piętra, które zajmowali Białasowie i Terenia Tokarska, kiedy drzwi mieszkania Stefanii się otworzyły, a w nich – prosto i z dumnie podniesionym podbródkiem – stanęła sama Niemyjska-Fridman.
Helena wiedziała, że Stefania robi to, by chronić Eugeniusza i przybraną córkę. Nie potrafiła nic powiedzieć, ucisk w okolicy serca był coraz mocniejszy i dławił jej gardło.
– _Die Herren zu mir?_ – odezwała się Stefania opanowanym głosem, niemal jakby pytała o drogę.
Zza jej pleców wyłonił się Eugeniusz, który złapał żonę za ramię, jakby chciał ją wciągnąć z powrotem do domu.
– Czesiu, to na nic. Opiekuj się Ziutką. – Niemyjska odjęła jego rękę od swojego ramienia i sięgnęła po niedużą torbę.
Najwyraźniej była przygotowana na ten dzień.
– Mamo, nie idź! Mamusiu! – Z głębi mieszkania dobiegł szloch dziecka i po chwili obok Eugeniusza, a tuż za Stefanią, ukazała się drobna postać w długiej koszuli.
Eliza Niemyjska _née_ Trzaska wyglądała jak jej biologiczna matka Eleonora.
– Ziutko, uspokój się, to nic nie da, a tylko pogorszy sytuację. – Stefania pocałowała córkę w czoło i jeszcze raz przytuliła się do męża.
– Wrócę.
_– Genug laufen sie hinter uns, sofort!_ – Gestapowiec stał już w drzwiach, tuż obok Niemyjskiej, i trącał ją niecierpliwie karabinem.
– Ciociu! – wymknęło się ze ściśniętego gardła Heleny.
Podbiegła do Niemyjskiej, ale natychmiast została odtrącona przez opryszka, który podpowiadał nazwisko Stefanii. Uderzyła plecami o ścianę budynku, aż na jedną chwilę straciła oddech. Drugi z pomagierów gestapowca zatrzasnął drzwi przed nosem bladego Eugeniusza i szlochającej Elizy.
Niemcy – Helena domyśliła się, że byli to pracownicy więzienia – wymaszerowali szybko z podwórka, popychając co rusz Stefanię, i skierowali się do bramy. Helena odczekała chwilę, by pozostać niezauważona. Jednocześnie myślała o tym, że przecież zostawiła w widocznym miejscu w mieszkaniu kilkadziesiąt kopert do zaadresowania w języku niemieckim. Dopiero wczoraj dostała zlecenie, a Wiolin poleciła, by Stefania zostawiła koperty w punkcie łącznikowym na poczcie w Gołuchowie dosłownie następnego dnia. Jak mogła być tak lekkomyślna i ich nie ukryć?!
Na myśl o tym, że do mieszkania, w którym teraz spała jej najbliższa rodzina, ci oprawcy mogliby wejść tak samo jak do Stefanii, zrobiło jej się jeszcze słabiej.
Tym razem jednak przyszli wyłącznie po Stefanię, która szła spokojnie, z podniesioną głową. Na tyle spokojnie, na ile pozwalały jej poszturchiwania Niemców. Równie spokojnie otworzyła bramę kamienicy, przez którą została niemal wypchnięta na zewnątrz, a po chwili Helena słyszała tylko oddalające się równe kroki.
Wyszła za nimi, patrząc, jak oddalają się w kierunku rynku. Zapewne szli do aresztu na Kaliską.
„Boże”.
Oparła się o mur kamienicy i przez chwilę próbowała złapać oddech.
Jeszcze do niej nie dotarło, co się stało.
Strach o życie cioci mieszał się z żalem do niej, że niemal po trzech latach wyszła z ukrycia, oraz wściekłością na tego, kto doniósł do gestapo, że widział Niemyjską w Pleszewie. Czyżby Grunwald? Zawsze był miły, do polityki się nie wtrącał, ale przecież był Niemcem, chociaż pochodzącym z Pomorza.
A przecież ciocia była przez długie miesiące bezpieczna w twardowskim domu prostego rolnika Wojtczaka, przebrana za pomoc do pracy w polu. Do tego stopnia, że nawet zaczęła udzielać tajnych lekcji języka polskiego i historii wiejskim dzieciom z zaufanych rodzin.
Helena wiedziała jednak – i w gruncie rzeczy rozumiała – dlaczego Stefania tak zrobiła.
Dlaczego wróciła na Gnesenstrasse.
Nie mogła żyć bez męża i Elizy, a dodatkowo odsunięcie od pracy w konspiracji podcięło jej skrzydła. Ryzykując życie, wróciła do kamienicy, do wszystkiego, co kochała.
Mimo sierpniowego upału młoda Szewczyńska poczuła, że cała się trzęsie jak w febrze. Odsunęła się od kamienicy i spojrzała, czy aby nikt z domowników nie patrzy przez okno. Chciała oszczędzić im widoku odprowadzanej przez gestapo Stefanii.
Jednak w oknach jej obecnego mieszkania, jak również tego niegdyś należącego do Eugeniusza, a wcześniej do Aleksandra Millera, było ciemno. Bezwiednie przeniosła wzrok na drugą stronę, gdzie znajdowało się tylko jedno mieszkanie, kiedyś należące do rodziców Feliksa, a teraz zamieszkane przez Huberta Grunwalda i jego młodą żonę Annę.
W jednym z pokoi – Helena domyśliła się, że to salon – świeciło się słabe światło. Hubert Grunwald stał w oknie, a gdy zobaczył, że Helena na niego patrzy, przyłożył rękę do serca, ścisnął dłonie i je uniósł.
Czuła, że jest to gest solidarności.
Polska pianistka i nauczycielka muzyki ze Lwowa. Całe zawodowe życie spędziła na Podhalu (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).
Otworzyć natychmiast! (tłum. z j. niem.).
Co tu się wyprawia? (tłum. z j. niem.).
To nie pana sprawa, do domu! (tłum. z j. niem.).
Ależ panowie, tutaj mieszkają sami porządni ludzie (tłum. z j. niem.).
Tutaj mieszkają same Polaczki, będziesz ich bronił, głupcze?! (tłum. z j. niem.).
Prowadzić mnie do Stefanii (tłum. z j. niem.).
To na drugim piętrze, pod numerem siedem (tłum. z j. niem.).
No już! (tłum. z j. niem.).
Panowie po mnie? (tłum. z j. niem.).
Dosyć tego, za nami, już! (tłum. z j. niem.).I
Stary kosz na bieliznę idealnie nadawał się do przewożenia kopert.
Od lat leżał nieużywany na strychu, dlatego Helena mogła go zabrać. Gdyby został w mieszkaniu babci Adeli, która nawet po zamążpójściu Heleny nie chciała przeprowadzić się ani do Poznania, ani do mieszkania Szewczyńskich, znalazłby się teraz w posiadaniu niemieckiego robotnika o nazwisku Papke, którego osiedlili w ich jednej izbie zaraz po tym, jak wyrzucili z niej babcię. Jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności – albo po prostu ze względu na to, że Adela od lat nie musiała zajmować się prasowaniem – kosz został na strychu i odleżawszy swoje, znalazł zastosowanie zgoła inne niż pierwotne przeznaczenie.
Helena miała do podpisywania coraz więcej kopert. Jeszcze miesiąc wcześniej mogła je upchnąć do starej torby lekarskiej Feliksa, ale teraz już się tam nie mieściły, nie mówiąc o tym, że kosz był jednak o wiele lepszym kamuflażem niż torba lekarska, która mogła rzucać się w oczy.
Młoda Szewczyńska siedziała od rana w kuchni na podłodze, czyszcząc zawzięcie każdy splot wikliny i podwiązując parcianym sznurkiem wszystkie dziurawe miejsca. Cieszyła ją ta praca, widziała w niej bowiem jakiś cel, a jakikolwiek wysiłek fizyczny odciągał ją od uporczywych myśli o cioci Stefanii. Musiała się spieszyć, w ramach swojej pracy miała dziś do wysprzątania całe podwórko kamienicy oraz wszystkie wygódki. Dobrze, że z rana zdążyła nakarmić drób Grunwaldów i tych kilka kurek, które pozwolono im trzymać na własny użytek.
Utrzymywanie w czystości kamienicy cieszyło ją przede wszystkim dlatego, że miała ruchome godziny pracy i mogła być blisko rodziny. Musiała wykonywać jakąś pracę, a ta wydawała się najsensowniejsza. Udało im się ją załatwić tylko dzięki przedwojennym koneksjom. Co prawda zaraz po wprowadzeniu volkslisty, jeszcze w 1941 roku, otrzymała list od matki, Ireny Jorg, która błagała, by za wszelką cenę ją podpisała, wszak ona sama należała do _Eingedeutschte_, od lat miała męża Niemca i mieszkała w Westfalii, dlatego jej córka również powinna mieć takie prawo.
_Ty, Hela, pani doktorowa jesteś, Niemcy potrzebują twojego męża, to ty nie rób poruty i podpisz, nie będziesz przecież ludziom wychodków myła_ – pisała Irena, ale Helena nawet nie chciała o tym słyszeć.
Poza tym matka przestała dla niej istnieć już w dzieciństwie i tylko przez wzgląd na babkę Adelę odpisywała kurtuazyjnie na jej korespondencję. Na list namawiający ją do podpisania volkslisty nawet nie odpowiedziała.
Chciała porozmawiać z Wiolin o cioci, dowiedzieć się, co zamierzają z nią zrobić, gdzie wywieźć. Musiało przecież istnieć jakieś rozwiązanie, a ona będzie szukać Stefanii, choćby miała iść do samego diabła. Splot po splocie ścierała szarozielony nalot z pleśni, zdzierając sobie przy tym paznokcie niemal do krwi.
– Gdzieżeś ty, Hela, znalazła tego rupiecia? – Babcia Adela weszła do kuchni, człapiąc ciężko.
Równie ciężko opadła na drewniany stołek, sapiąc przy tym i stękając. Coraz trudniej było jej się poruszać, lata spędzone przy balii spowodowały, że palce miała powykręcane artretyzmem, a stawy w nogach tak skostniałe, że każdy ruch sprawiał jej ból. Feliks, jeśli tylko mógł, starał się ściągnąć z lazaretu maści z kamforą, ale ulga była krótkotrwała. Stara Kałużowa poruszała się powoli, a na zewnątrz wyłącznie o lasce, o ile w ogóle udało jej się wyjść z domu i pokonać piętro.
– Na strychu został, babciu, za kominem. Wyczyści się i będzie jak nowy. – Uśmiechnęła się niemrawo.
Miała nadzieję, że babcia nie będzie wypytywać, po co jej stary kosz na bieliznę.
– Po jakiego pierona tyś to ściągała? – Adela jakby czytała jej w myślach.
Szkoda, że nic wcześniej nie wymyśliła, żadnego pretekstu! Przecież czuła, że babcia spyta ją o ten kosz!
– Och, wiesz, babciu, jak to jest, nic nie może się zmarnować, a nuż przyda się jakimś biednym. – Myśli przelatywały jej przez głowę niczym błyskawica. – O, chociażby tym Skałeckim z Malinia, tyle dzieciaków się tam porodziło, kolejne w drodze, nie mają gdzie ich położyć, a taki kosz będzie jak znalazł! – Uśmiechnęła się, wstała z kolan i wrzuciła ścierkę do cynowej misy, rozbryzgując przy tym brudną wodę.
– Ty mi tu, Hela, nie godej głupot, bo ja i tak nie uwierzę. – Adela machnęła ręką i pokiwała głową z dezaprobatą. Podniosła sękaty palec i poczęła wygrażać w stronę wnuczki. – Jak jo się dowiem, żeś ty w jakie konszachty się wdała z tymi gelejzami od pani Niemyjskiej czy kogo innego, to jakem stara i jakeś ty już matka, i tak wciry dostaniesz!
Helena westchnęła, przez chwilę patrząc tępo na zniszczony kosz. Nawet nie zamierzała dyskutować z babcią, dobrze wiedziała, że i tak nic nie wskóra.
O jej działalności konspiracyjnej wiedział tylko Feliks. Ukrywała ją częściowo nawet przed Henryką, mimo że była przekonana, że mama jej męża nie będzie miała nic przeciwko, wszak sama, wykorzystując jeszcze siatkę kontaktów z przedwojennych stowarzyszeń, angażowała się oddolnie w pomoc – a to szykując paczki dla Żydów uwięzionych w obozie jenieckim w Skaryszewie, a to pomagając samotnym matkom, których mężowie wyjechali na front i słuch po nich zaginął.
Helena wiedziała, że tymi działaniami teściowa chce pomóc nie tylko innym, lecz także sobie. Co dzień bowiem wypatrywała listu od męża, który od trzech lat był uwięziony w oflagu Woldenberg, a szanse na jego uwolnienie graniczyły z cudem. Dla Henryki mąż był całym światem. Byli jednością, chociaż przecież Leon i za młodu był wojskowym, więc rzadko przebywał w domu. Henryka była jednak starej daty i dla niej oczekiwanie na męża i wiara, że wróci, stanowiły dogmat.
„Nikomu nie jest łatwo”, skwitowała w myślach młoda Szewczyńska. Uprzątnęła niedbale miskę i zabrała kosz z podłogi. Musiała jeszcze włożyć do niego koperty, a przede wszystkim jakoś je ukryć. O tej porze w autobusie do Kalisza przez Gołuchów, gdzie mieściła się skrzynka kontaktowa, mogło być sporo ludzi. Również Niemców. Oby nie musiała długo czekać na Wiolin, z takim dużym koszem może wyglądać podejrzanie, a Gołuchów jest przecież niedużą miejscowością.
Stara Kałużowa popatrzyła przez chwilę na wnuczkę, po czym – stękając i utyskując – skierowała się do pokoju. Helena wsłuchiwała się w odgłosy człapania babci, a kiedy usłyszała znajome skrzypienie sprężyn na otomanie, gdzie babka spała, wyszła z kuchni, rozglądając się po korytarzu, czy aby nikogo nie spotka. O tej porze Henryka na ogół biegała po Pleszewie, starając się zdobyć na niemieckie kartki, co tylko się dało – najpodlejsze kości mięsne, warzywa lub nabiał. Feliks natomiast przebywał w lazarecie i zapewne opatrywał kolejnych Niemców przywożonych masowo z frontu. Pleszewski szpital był placówką pomocniczą, ale choć jeszcze przed dwoma laty świecił pustkami, to w sierpniu 1943 roku był pełen po brzegi.
Niemcy po Staliningradzie wykrwawiali się na każdym froncie.
„I bardzo dobrze”, odpowiedziała sobie w myślach na własne rozważania i cicho skierowała się do sypialni, mając nadzieję, że przemknie niezauważona. Niedoczekanie. Drzwi do mieszkania otworzyły się gwałtownie, a siedmioletnia Krysia stanęła przy matce, łapiąc ją kurczowo za przedramię.
– Mamusiu, to prawda, że ciocię Stefanię zabrali Niemcy? Bo Ziutka właśnie mówiła… – Helena gwałtownie chwyciła córkę za dłoń. Ta była cała mokra, zapewne płakała, bo oczy miała czerwone.
– Krysiuniu, tak, Niemcy przyszli po ciocię, ale cioci… cioci na pewno nic nie będzie, a ty nikomu nie mów o tej sytuacji, z nikim nie rozmawiaj, dobrze? – Ukucnęła przed dziewczynką i przez chwilę patrzyła w jej zapłakane oczy, tak bardzo podobne do jej własnych i do oczu jej matki Ireny. Serce waliło jej jak młot, bała się o jedyną córkę. Wszak w Warthegau polskie dzieci nierzadko bawiły się na podwórkach z niemieckimi, nie wiadomo, kiedy które coś powie, zupełnie niewinnie, a potem to się rozniesie. W czasie wojny zainteresowanie – zwłaszcza okupanta – to ostatnie, na co ktokolwiek miał ochotę.
By przeżyć i cokolwiek zdziałać, trzeba być niezauważonym.
– Nie powiem nikomu, mamusiu, ale Ziutka… Kto będzie teraz mamusią Ziutki? – Pytanie Krysi, tak dla Heleny absurdalne, otrzeźwiło ją na tyle, że uśmiechnęła się do córki.
– Helena cały czas ma mamusię, która po prostu… musiała wyjechać. Pamiętasz, już wcześniej cioci nie było…?
Krysia śmiesznie zmarszczyła nos. Widać było, że myśli intensywnie.
– Nie pamiętam. – Wzruszyła ramionami, aż jasne warkoczyki podskoczyły na chudych ramionkach.
No tak, jak małe dziecko ma pamiętać coś, co ma perspektywę dłuższą niż rok. Może to i lepiej.
– Tak właśnie było, a Ziutką się nie przejmuj, mieszka z tatusiem, a my im oczywiście pomożemy, jak będzie trzeba. – Helena wstała, bo zorientowała się, że autobus do Gołuchowa odchodzi z pleszewskiego rynku za pół godziny. Rozmowa z córką była dla niej tym bardziej bolesna, że od samego rana próbowała nie myśleć o tym, co stało się w nocy. – Zostań w domu córeczko, porysuj, babcia Henia będzie niedługo, a ja… ja wrócę wieczorem, muszę coś załatwić. – Lekko popchnęła dziewczynkę w kierunku dużego pokoju i usadziła przy stole, dając jej częściowo zapisaną kartkę, która leżała na kredensie w korytarzu, i grafitowy ołówek.
Niczym kot weszła cicho do sypialni i z dużej szuflady na bieliznę wyciągnęła stos kopert. Na wierzchniej widniał napis „Der Verband Deutscher Frontsoldaten”, napisany starannym gotykiem. Helena nauczyła się tego charakteru pisma jeszcze od babki, która pod zaborami uczęszczała do niemieckiej szkoły. Ona sama miała to szczęście, że uczyła się już w wolnej Polsce. Babka przesiadywała z nią wieczorami i uczyła kaligrafii i chociaż Helena szczerze tego nie lubiła, dzięki naukom Adeli teraz mogła pracować w konspiracji, chociażby było to „tylko” pisanie alfabetem gotyckim.
Część kopert schowała z powrotem pod bieliznę, a większą pulę zawinęła w pierwszą lepszą koszulę nocną, po czym na wierzch dorzuciła jeszcze sporo innych rzeczy, uprzednio przygotowanych w szafie. Były to zbędne szmaty, na ogół ubrania, które nie nadawały się już do cerowania. Na wierzch położyła kraciastą derkę, po czym wzuła pantofle, wsadziła do kieszeni kilka marek i jeszcze raz rzuciwszy okiem na spokojnie rysującą Krysię, wymknęła się na korytarz, jak zwykle chłodnawy i wilgotny. Koszyk był ciężki i mało poręczny, ale musiała sobie poradzić sama. Doszła do bramy, kiedy drzwi do dawnego mieszkania Szewczyńskich uchyliły się i stanęła w nich Anna Grunwald.
Helena przełknęła ślinę. Poczuła, że ręce ma coraz bardziej spocone, a uchwyty kosza wyślizgują jej się z dłoni.
– _Guten Tag. –_ Skinęła, cały czas patrząc na sąsiadkę, którą ledwo co znała.
Grunwaldów zakwaterowali w mieszkaniu Szewczyńskich już trzy lata temu, ale zarówno oni, jak i tym bardziej Szewczyńscy nie utrzymywali żadnych kontaktów.
Anna odpowiedziała podobnym gestem i ruszyła ku Helenie. Ta mocniej zacisnęła palce na sparciałych uchwytach koszyka, aż poczuła, że paznokcie przebijają jej skórę. Przypomniała sobie absurdalne uczucie z dzisiejszej nocy, kiedy przez moment wydawało jej się, że mąż Anny patrzy na nią ze smutkiem i zrozumieniem.
Och, jakże była głupia!
Tymczasem Grunwaldowa – nieduża, lekko przysadzista blondynka – popatrzyła na Helenę ani z sympatią, ani z antypatią.
– _Ich helfe Ihnen, der Korb schneit schwer zu sein_. – Stanęła koło sąsiadki i otworzyła ciężkie drzwi bramy. – _Bitte, gehen się raus, Ich schliesse das Tor_. – Zachęcająco machnęła ręką, wskazując brodą wyjście.
Helenie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wyszła szybko, nie oglądając się za siebie. Usłyszała tylko trzask starej bramy i dźwięk przekręcanego zamka. Szybkim krokiem przeszła do końca Gnesenstrasse i weszła na rynek, o tej porze gwarny i zalany letnim słońcem. Sukienka przyklejała jej się do pleców od potu, ale nie zamierzała niczego poprawiać. Przeszła na przeciwległą pierzeję, gdzie mieścił się przystanek autobusowy, cały czas mając nadzieję, że nie budzi podejrzeń.
„O co chodziło tej Grunwaldowej, że wyszła i pomogła jej otworzyć bramę? Czy to jakiś spisek? Zasadzka na nią?”
Westchnęła, próbując opanować szybki oddech. Gdy wcześniej biegała z kopertami zapakowanymi do torby Feliksa, bała się mniej.
„Starzeję się pewnie”, próbowała zaśmiać się w myślach, ale poprawianie sobie humoru niespecjalnie jej szło. Nie dzisiaj i nie po tym, co stało się w nocy.
Czarny autobus marki mercedes, z wielkim napisem na dachu „Pleschen-Goldenacker-Kalisch”, podjechał na przystanek i tłumek wepchnął się do środka, w pośpiechu szukając wolnych miejsc. Kierowca – Polak, zlustrował Helenę wzrokiem, ale ta, niezrażona, chociaż serce nadal waliło jej mocno, podniosła podbródek i z udatnie pozorowaną nonszalancją powiedziała krótko:
– Dzień dobry, do Gołuchowa.
Kierowca spojrzał najpierw na nią, później na kartkę z pozwoleniem na wykorzystywanie lokalnie transportu publicznego, którą podsunęła mu niemal pod nos, wreszcie na stojący obok kosz, który tarasował przejście innym pasażerom.
– Wezmę na kolana, pan się nie martwi. – Postanowiła ubiec jego pytanie.
Kierowca odkleił jeden bilecik z bloczku, zainkasował pół marki, po czym machnął na Helenę, by udała się w głąb autobusu. Chwyciła kosz, przepustkę schowała do kieszeni i przepychając się przez wąskie wejście, w okamgnieniu zlustrowała siedzących już pasażerów. Byli to głównie mężczyźni i kobiety w średnim wieku, większość zapewne jechała do pracy: do Kalisza bądź do Gołuchowa, wszak Niemcy – bezczeszcząc jeden z piękniejszych polskich pałaców – urządzili w dawnej rezydencji pani Działyńskiej magazyn, w którym ciągle mało było rąk do pracy. Niemal na samym końcu autobusu zauważyła starszą panią, która również miała kosz na kolanach. Pachniało tam trocinami, a ze środka dochodziło głośne pianie. Po chwili płótno, którym kosz był przykryty, zatrzęsło się, i wystawił spod niego łeb mały kogucik. Szewczyńska uśmiechnęła się blado i dała znak, że mości się obok kobiety.
– Ło pani, na pewno pani chce tu ucząpnąć? – Kobiecina miała głowę zawiniętą chustką i niemal żadnego zęba, ale spojrzenie przyjemne. – To cwerg, cholera jasna psia mać, ucieka mi na drzewa i drze się ciungle, no to ma za swoje, jadę do Gołuchowa do siostry, łona mu łeb ukręci i rosół bydzie jak się patrzy!
Helena odwróciła głowę do staruszki, nadal lekko się uśmiechając.
– Nie przeszkadza mi kogut, posiedzimy sobie razem z koszami.
Cieszyła się, że znalazła taką pasażerkę, co do której nie miała podejrzeń. Bądź co bądź rzadko który szpicel jest leciwy i wozi koguty.
Podróż do Gołuchowa trwała jakieś pół godziny i Helena miała nadzieję, że chociaż trochę się zdrzemnie. Była wymęczona stresem i nerwami z ostatniej nocy. Jednak autobus porządnie trząsł, nadto smród spalin wymieszany z ostrym zapachem trocin i kogucika spowodował, że przez chwilę zrobiło jej się niedobrze. Zamknęła oczy, próbując zapomnieć o zapachu i lęku, który jej towarzyszył, ale to natychmiast przywołało wspomnienia z nocy.
„Ciociu kochana, gdzie ty jesteś, dlaczego nie potrafiłam cię ochronić?!”, myślała intensywnie, sama siebie ganiąc za to, że przecież jakikolwiek jej wysiłek w kierunku ocalenia Stefanii od aresztu byłby walką z wiatrakami i skazaniem siebie, a niewykluczone, że i całej rodziny, na pewną śmierć. Cały czas czuła na plecach uderzenia kolb gestapowców, którzy popychali ją w kierunku schodów prowadzących do małego mieszkanka Fridmanów.
„Drewniana kolba broni długiej”, wzdrygnęła się w myślach. Zapewne podobna do tej, którą w październiku 1939 roku zaczęli walić do drzwi pięknego mieszkania Szewczyńskich, do którego Helena przyjechała z Feliksem i Krysią na wakacje, a w którym zostali ze względu na nadciągającą wojnę i złudne poczucie, że „przecież w Pleszewie będzie bezpieczniej niż w Poznaniu”.
Walenie kolbą w środku nocy, a potem krzyki gestapowców, że mają godzinę na wyprowadzkę, w oddali krzyk i krzątanina z klatki schodowej, gdzie były mieszkania innych lokatorów i – jak przez mgłę – widok Estery i Josifa Gellertów wpychanych niczym bydło do karetki więziennej i wywożonych Bóg wie gdzie – to wspomnienie zostanie z nią do końca życia.
I jeszcze moment, w którym trzech młodych gestapowców wskazało im klatkę schodową i mieszkanie pod dwójką, należące dotąd do Gellertów, gdzie odtąd oni sami, właściciele całej kamienicy, mieli mieszkać wspólnie z teściami.
W mieszkaniu Gellertów.
Niczym jacyś najeźdźcy.
A potem, zaraz po Bożym Narodzeniu, poruszenie w kamienicy, gdyż niemiecka administracja przyznała mieszkanie Szewczyńskich niejakim Grunwaldom, Niemcom z Pomorza. Ich przyjazd, w eleganckim samochodzie. Helena do dziś pamięta lśniące futro Anny Grunwald, które błyszczało w słabym świetle lampy gazowej na Gnesenstrasse i – nie wiedzieć czemu – przywiodło jej jedyne wspomnienie z matką, która, również odziana w futro, wyjeżdżała na zawsze do Westfalii.
Autobus szarpnął ostro, a wspomnienia o Gellertach, Grunwaldach i cioci Stefanii natychmiast wyparowały, gdyż Helena była przekonana, że zawartość kosza wypadła. Na szczęście spadł tylko kraciasty koc, ukazując stos szmat.
– A dzie pani takie lumpy targo? – Kogut chwilowo ucichł, a starsza pani bacznie przyglądała się Helenie.
Ta szybko podniosła derkę i przykryła nią zawartość koszyka.
– Dla biednych – odpowiedziała krótko.
Drzwi od autobusu się otworzyły, a kierowca krzyknął przeciągle:
– _Goldenaaaacker_.
Na tyle, na ile pozwalał jej ciężar kosza, poderwała się z miejsca, kłaniając się jeszcze w biegu pani z kogutem, i wraz z kilkoma innymi pasażerami wyszła z autobusu. Nie myliła się – większość skierowała się ku pałacowi, zapewne dlatego mogli poruszać się transportem miejskim. Ona również miała ten przywilej, chociaż tyczył się tylko transportu lokalnego. Dostali pozwolenie od niemieckiej administracji w momencie, kiedy Feliksa przymusowo wciągnęli do pracy w lazarecie.
Autobus odjechał, wypluwając z siebie kłęby spalin, a Szewczyńska stała przez chwilę na przystanku i patrzyła na park pałacowy. „Oby tylko nie zburzyli pałacu, tak jak zburzyli kościół gołuchowski”, pomyślała, dźwigając ciężki kosz.
Poczta mieściła się tuż przy przystanku, nie musiała zatem iść daleko. Parterowy budynek ze spadzistym dachem i czterema szprosowymi oknami wyglądał trochę jak dziewiętnastowieczny dworek, a słońce przebijające przez nieodległe dęby i topole tworzyło niemal sielski klimat.
Wiolin miała czekać niedaleko skrzynki pod pretekstem „wrzucenia listu”. Helena rozejrzała się za charakterystyczną smukłą sylwetką kobiety i jej gładko przyczesanymi włosami. Nikogo takiego nie dostrzegła. Stanęła kilka metrów dalej, pod rozłożystym dębem, ocierając sobie rękawem pot i odgarniając niesforne kosmyki z czoła. Mimo że – wedle babci Adeli – była już „stateczną” matką, nadal nie zaczęła upinać wymyślnych fryzur, związując byle jak ciemnopopielate kosmyki. Zresztą kto myślał o strojeniu się, gdy dookoła ginęli ludzie?
– Którędy do Pleszewa? – usłyszała umówione wcześniej hasło, ale nie był to głos Wiolin.
Odwróciła się gwałtownie. Przed nią stał szczupły i wysoki chłopak w burej koszuli z podwiniętymi rękawami i zawadiacko założonym kaszkiecie, spod którego wystawały jasne kosmyki. Chłopak miał szczery uśmiech i wielkie zęby i było to pierwsze, na co Helena zwróciła uwagę.
– Dzień dobry – odpowiedziała niepewnie.
„A cóż to za jeden? Jakiś szpicel podstawiony?” Niby nie wyglądał, ale przecież trwała wojna, nikomu nie można było ufać.
– Którędy do Pleszewa? – zwrócił się do niej ponownie, najwyraźniej czekając na omówiony odzew.
– Tędy, na drogę poznańską… – odpowiedziała niepewnie, myśląc szybko, że jeśli chłopak okaże się podstawiony, natychmiast będzie musiała dać znać zgrupowaniu, by zmieniono hasło i odzew.
– Ha, ha, no i proszę, nasza pleszewska Ruta! – Jego uśmiech zrobił się jeszcze szerszy, co wydawało się wręcz niemożliwe. A jednak.
Przynajmniej znał jej przydomek konspiracyjny.
– Gdzie… gdzie jest…? – Nie wiedziała, czy może nawet wypowiadać imię Wilhelminy, a co dopiero jej przydomek.
Zbyt ważną funkcję pełniła, by sobie ot tak wymieniać jej imię.
– Wiolin nie mogła przybyć, ale ja dzisiaj zawiozę cię do niej. Ma ważne informacje. – Chłopak wzruszył ramionami, a po chwili wyciągnął rękę na przywitanie. – Gawrosz jestem. – Drugą dłonią pogmerał w kieszeni, wyjął z niej dorodną papierówkę, skierował dłoń pod nos Heleny, najwyraźniej zachęcając ją, by wzięła owoc.
Jabłko było jasnozielone i gładkie, bez charakterystycznych plamek i Helena chętnie by je wzięła, chociażby dlatego, że chciało jej się pić, ale nadal stała bez ruchu, nie wiedząc, jak się zachować.
Chłopak przestał się uśmiechać i włożył jabłko z powrotem do kieszeni.
– Dziewczyno, zrozum, Wiolin naprawdę nie mogła. Musisz mi uwierzyć, nie masz wyjścia. Tam stoi moja furmanka. – Palcem wskazał na nieduży wóz zaprzęgnięty w chudą chabetę. – Daj, wezmę ten kosz, musisz jechać ze mną, Wiolin ma ważne informacje i dotyczą chyba twojej rodziny. Tyle wiem. – Na hasło „twojej rodziny” Helena oddała kosz i poszła posłusznie za chłopakiem, który miał krok niczym „podolski złodziej”, jak mawiała niegdyś babcia.
– Wiolin mówiła, żeś ładna dziewczyna, ale żeby aż tak? To nieprzyzwoite! – odezwał się Gawrosz, ładując kosz i przyczepiając go sznurkiem między innymi tak, by nie zleciał z wozu, po czym bezceremonialnie chwycił Helenę w pasie i wsadził ją na górę.
Dziewczyna czuła, że się rumieni, a miejsca, które dotknął Gawrosz, płoną, jakby były przypalane żelazem.
Bez słowa umościła się pośród całego załadunku na niewygodnej desce, a po chwili chłopak wskoczył na ławeczkę woźnicy i lekko machnął biczem.
– Wio, Bella!
„Bella?”
Helenie natychmiast przypomniał się pudel Aleksandra i wnętrze pięknego domu przy ulicy Karola Marcinkowskiego, w którym przyjaciel cioci Stefanii mieszkał aż do samej wojny, zanim gestapo przyszło i aresztowało go nie wiadomo za co, po czym zniknął bez śladu.
„Boże, to było tak niedawno, a zdaje się, że wieki temu”. Kolejny cios, na dziś miała już dość złych wspomnień.
Oparła się o rant kosza, trzymając głowę na dłoni i starając się zachować trzeźwość myślenia. Poczuła, że jest dziwnie spokojna.
Po chwili zasnęła.
* * *
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
W Kraju Warty każdy Polak w wieku 18–60 lat miał nakaz pracy. Większość została wywieziona na przymusowe roboty w głąb III Rzeszy, ale części Niemcy potrzebowali na terenach Wielkopolski.
Lista narodowościowa wprowadzona przez rządy III Rzeszy w marcu 1941 roku na okupowanych terenach Polski.
„Zniemczeni ludzie”. Na ogół Polacy, którzy za współmałżonka mieli Niemca.
Kraj Warty.
Związek Niemieckich Żołnierzy Frontowych – fałszywa organizacja antyhitlerowska, dążąca do jak najszybszego rozejmu z aliantami, krytykująca politykę NSDAP. Wymyślona przez Polaków w ramach akcji „N”, by osłabiać morale niemieckich żołnierzy.
Pomogę pani, widzę, że koszyk jest ciężki (tłum. z j. niem.).
Proszę wyjść, ja zamknę bramę (tłum. z j. niem.).
Usiąść (gwara wielkopolska).
Inaczej: liliput polski. Rasa koguta, nazywana tak potocznie w Wielkopolsce.
Wojenna nazwa miejscowości Gołuchów.
Obecnie Wojska Polskiego.