Czas przebudzenia. Listy do wnuków - ebook
Czas przebudzenia. Listy do wnuków - ebook
Drogi Czytelniku! Książka, którą właśnie trzymasz w ręku, zawiera listy, które początkowo miały należeć do prywatnej korespondencji przeznaczonej dla nienarodzonych jeszcze wnuków autorki. Za namową bliskich postanowiła jednak opublikować te teksty, abyś i Ty mógł skorzystać z jej bezcennych rad, jak przeżyć życie w szczęściu i miłości. Książka jest pełna magii i nadzwyczajnych historii, które wydarzyły się naprawdę. Nie brakuje w niej jednak trudnych życiowych sytuacji i wartościowych rad, jak przetrwać czas, kiedy znajdziemy się na życiowych zakrętach. Jak postępować, a czego unikać, aby przeżyć to nasze ziemskie życie w błogości i dostatku. Jest w niej również ktoś, kogo nazywa Sternikiem życiowym, który, jak uważa autorka, nie zawitał w jej życiu bez przyczyny i przy każdym upadku podawał jej pomocną dłoń oraz nadzieję, że będzie dobrze, gdy wydawało się, że nie ma nadziei.
Jeżeli zatem chciałbyś poznać piękną historię życia autorki i jednocześnie skorzystać z jej płynących prosto z serca rad, nie odkładaj tej książki na półkę.
Zabierz ją ze sobą i wyciągnij z niej wszystko, co będzie służyło Tobie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-824-8 |
Rozmiar pliku: | 745 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚWIADECTWO ISTNIENIA DUSZ
Wspomniałam wcześniej o pięknych duszach… Pozwólcie, że zatrzymam się przy tym na chwilę. Może nieczęsto o tym myślałam czy mówiłam, ale zawsze uważałam, że mieszkają w nas dusze. W przypadku mnie i mojego cudownego męża są one wyjątkowo urokliwe. Dusze, które zamieszkują nasze równie doskonałe ciała. Uważam, że jesteśmy szczęściarzami, bo domki dla naszych dusz trafiły nam się naprawdę wyjątkowo śliczne, zdrowe, ciała bez skazy… Od początku, kiedy się poznaliśmy, aż do dziś, a jest to już trzydzieści lat, nasze dusze uczyły się siebie nawzajem, poznawały dobre i złe nawyki, adoptowały obopólne zachowania, które w końcu splotły się jak róże dziko, lecz wysoko pnące po drabince, którą podstawiał nam Bóg. Bóg, zawsze i wszędzie nam towarzyszący. Uważam, choć nie mogę pojąć, dlaczego ja zasłużyłam na jego łaski, że to właśnie mnie i waszego dziadka wybrał, abyśmy doświadczyli tak cudownego życia. Wiem, że miał plan. Plan, który przez lata powoli realizował. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że zawsze było różowo. Bywały i trudne dni jak wszędzie i w każdej rodzinie, ale my walczyliśmy, podnosiliśmy się, znów upadaliśmy, żeby znowu się podnieść, wyciągnąć wnioski i iść dalej. Nigdy nie narzekając, nie naśladując innych. Mieliśmy swoją wizję naszego życia i uparcie do niej dążyliśmy.
W późniejszych latach uznałam, że złe rzeczy, które nam się przytrafiają, są dla równowagi, bo nie można być tylko szczęśliwym, tylko dostawać, trzeba również poznawać smak porażki, bólu, żalu czy złości. Każda zła chwila dawała nam podwójną siłę. I to działało! Za każdym razem z tego korzystaliśmy. Po trudnym momencie próbowaliśmy znaleźć źródło winy, przedyskutować wydarzenie i potraktować je jak kolejną lekcję od Niego.
Kiedy się poznaliśmy z dziadkiem, byliśmy dziećmi, mieliśmy zaledwie po piętnaście lat. A chcecie wiedzieć w jakich okolicznościach? Pewnie, że chcecie. Otóż poznaliśmy się w pięknym domu zwanym kościołem. Dziadek zaczepiał mnie, rzucając malutkimi kuleczkami z papieru. Słodkie, prawda? Słodkie i prawdziwe, i mam wrażenie, a właściwie jestem pewna, że już wtedy byliśmy sobie przeznaczeni. Dzieci, małe, niedojrzałe dzieci z dwóch totalnie różnych światów, ale dzieci, które za chwilę miały stworzyć swój własny cudowny, niepowtarzalny świat. Taki, którego inni w przyszłości będą im zazdrościć, który będzie dla wielu inspiracją i wzorem do naśladowania. Bo to, co wtedy połączyło nasze dusze, bez wątpienia było wyjątkowe. Często później powtarzałam, powtarzam właściwie do dziś, że sama sobie zazdroszczę własnego życia! Tak bardzo jestem szczęśliwa. I choć złożyło się na to wiele czynników, jedno wiem na pewno: byliśmy sobie przeznaczeni.
Nasza „kościelna” znajomość była bardzo wyboista, bo kto by chciał uwierzyć, że dwoje dzieciaków chce założyć rodzinę, planuje, marzy i odstaje tymi marzeniami od reszty rówieśników. Ale my to zrobiliśmy. Gdzieś po drodze były śliczne dziewczyny, które również chciały zatrzymać dziadka dla siebie, czy chłopcy zabiegający o moje względy. Dużo pokus, dużo pięknych chwil ze znajomymi, świat się właśnie dla nas otwierał i zapraszał do szalonego młodzieńczego życia. Nasze dusze, choć może nieraz chciały ulec pokusie poznawania innego świata niż nasz, skrzętnie odmawiały i jak małe, błądzące w ciemności dzieci po omacku do siebie lgnęły. Kochając się tak mocno, zaczęliśmy poważnie planować wspólną przyszłość.
Stopniowo wchodziliśmy po naszej miłosnej drabinie. Zaczęliśmy od trzymania się za ręce, nazywaliśmy siebie dziewczyną i chłopakiem, potem powolutku, jak aniele piórka spadające z nieba, przychodziły kolejne etapy, wszystko w swoim czasie z pełną akceptacją i z pełną świadomością, że tego chcemy. Wszystko było magiczne, wszystko jak z bajki, jak z romantycznej powieści, którą aż chciało się czytać. Mało kto wierzył w bardzo długą czystość naszego związku, ale my się nie spieszyliśmy. Już wtedy wiedzieliśmy, że dla nas to będzie na zawsze.
Kiedy już czuliśmy, że nie możemy bez siebie żyć, że chcemy kłaść się i budzić obok siebie, rozpoczęliśmy plany, aby ten sam Bóg, który nas wypatrzył w drewnianych kościelnych ławkach, wykonanych przez ukochanego dziadka Janka całe lata wcześniej, połączył nas na zawsze. Historia jednak była trochę bardziej skomplikowana, gdyż w tamtych czasach mężczyzna musiał mieć ukończone dwadzieścia jeden lat, aby wstąpić w związek małżeński. Zastanawiacie się, czy poczekaliśmy? Odpowiedź jest prosta: nie. Postanowiliśmy poprosić o zgodę nie tylko rodziców, ale również sąd, który pozwolił nam zostać mężem i żoną. Radości nie było końca, a nasze dusze tańcowały ze szczęścia, jakby już pląsały w weselnych tańcach w jednym z najpiękniejszych dni.
Tak oto rozpoczęła się nasza unikalna podróż życia. Szczęśliwi, wolni, mogący podejmować własne decyzje… Tak, mieliśmy głowy pełne pomysłów na to, jak ta podróż będzie wyglądała i podążaliśmy za owymi planami, nie patrząc na nikogo. Oczywiście z szacunkiem dla rad rodziców czy innych dobrych otaczających nas ludzi, lecz zawsze słuchając tylko siebie. Ucząc się na własnych błędach i wyciągając z nich wnioski na przyszłość. Uwieńczeniem tego szczęścia miała być poczęta tuż po ślubie duszyczka. Uczucie, jakie nam towarzyszyło, było kolejną nagrodą od naszego Ukochanego, którego śmiem teraz nazywać Przyjacielem w Niebie. Często z nim rozmawiam, choć nie zawsze tak było. Kiedyś ta relacja wyglądała zupełnie inaczej. Owszem, byliśmy przykładnymi praktykującymi katolikami, regularnie uczęszczającymi na niedzielne msze święte. Tak zostaliśmy wychowani i dziękuję za to naszym rodzicom, ponieważ to oni doprowadzili nas do wiary i zasiali ziarenka miłości do Boga. Z biegiem lat zrozumieliśmy, że nie kościół jest najważniejszy, i choć nie często lecz za każdym razem, gdy do niego wchodzę, jestem obdarowywana uczuciem, które trudno mi opisać. Bóg jest miłością naszego życia i to on daje nam wskazówki, jak żyć i którą drogą iść. Chroni nas… Wiem, kiedy jest przy mnie, bo rozmawiam z nim codziennie, ale nie poprzez modlitwę. Rozmawiam z nim tak po prostu, zwyczajnie, jak z ojcem, któremu chcę się pochwalić, podziękować czy wypłakać się, gdy jest mi źle. Po pewnym czasie zrozumiałam, że robię to częściej niż przy okazji przykładnego niedzielnego chodzenia do kościoła.
Ale troszkę zboczyłam z tematu.
To ziarenko rosnące wewnątrz mnie dało nam krótkie chwile szczęścia, gdyż szybko dołączyło do grona aniołków w niebie. Było to bardzo trudne doświadczenie, choć dziś uważam, że gdyby nie miało miejsca, nie zostałby poczęty nasz mały cud – Oskarek. To na niego czekaliśmy i to jego duszyczka stała w kolejce u bram niebios otoczona ogrodami Pana, aby wskoczyć w ciałko najpiękniejszego dla nas dziecka, które wypełniło wspólne życie i uczyniło z nas rodzinę, prawdziwą rodzinę. Mały bobas był najwspanialszym darem, jaki otrzymaliśmy, więc nie mogliśmy nacieszyć się chwilami z nim spędzanymi.
Pomyślicie: nic wyjątkowego, każdy młody rodzic tak czuje. Pewnie tak, ale to nasza historia i ona jest absolutnie dla nas wyjątkowa, tak jak wyjątkowe jest nasze życie. Po kilku latach od narodzin Oskarka los nas nie oszczędził. Znowu utrata jednej duszyczki, aby druga, równie mocno tupiąca maleńkimi stópkami po zielonych łąkach, chciała do nas dołączyć.
I tak począł się Filipek. Nasze drugie największe szczęście z pięknym wnętrzem. Zlepek naszych ciał i myśli. Wciąż pamiętam te wielkie, pełne miłości i zaciekawienia oczka Oskarka, który pokochał swojego braciszka od pierwszych chwil jego przyjścia na świat. Opiekując się nim, cmokając bezustannie, bez cienia zazdrości, jak to często bywa, gdy pojawia się młodsze rodzeństwo. Tak pozostało na zawsze. Są dla siebie najlepszymi przyjaciółmi. Wierzę, że nikt nigdy nie będzie w stanie tego zmienić.