Czas tajemnic. Saga o Karli Linde tom 1 - ebook
Czas tajemnic. Saga o Karli Linde tom 1 - ebook
Pełna tajemnic saga Marzeny Rogalskiej
Bywa, że jeden człowiek potrafi odmienić nasze życie. Ukryta pod fortepianem w salonie krakowskiego mieszkania dziewczynka z ciekawością podsłuchuje rozmowę ukochanego ojca z dystyngowaną panią Doris. Niedługo małą Karolinę i dojrzałą kobietę połączy niezwykła więź.
Dorastająca Karla ma wszystko, by zawojować salony Krakowa. Młodziutka, śliczna, błyskotliwa dziewczyna z dobrego domu potrafi zawrócić w głowie. Gdy wyjeżdża z ojcem do Zakopanego, jej życie nabiera tempa i barw. Zafascynowana artystycznym światem, stopniowo odkrywa uroki flirtu, zabawy, a nawet hazardu. Świat dorosłych, w który wchodzi, jest jednak bardziej skomplikowany, niż może się wydawać.
Ale serce Karli nie potrafi zabić mocniej aż do momentu spotkania z Jankiem. Czy przewrotny los pozwoli dwojgu młodym ludziom zbliżyć się do siebie? Zwłaszcza, że rodzice mają wobec córki inne plany, a w jej życiu znowu pojawia się pani Doris?
Marzena Rogalska jak nikt potrafi porywająco opowiadać – o uczuciach, emocjach, relacjach rodzinnych. W pierwszym tomie nowej trylogii o losach Karli Linde w mistrzowski sposób opisuje atmosferę Krakowa lat trzydziestych, artystyczną bohemę Zakopanego i pozorną beztroskę życia szlacheckiego dworku.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6249-2 |
Rozmiar pliku: | 841 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy dwa lata temu kończyłam pisać moją powieściową trylogię o Agacie Donimirskiej, towarzyszyła mi uparta myśl, że już wkrótce wypadnie mi się rozstać na zawsze z bohaterami, których tak polubiłam, i których tak polubiło wielu czytelników.
Na zawsze, bo kontynuacja, do której tak mnie namawiano, nie wchodziła w grę – nie chciałam zgodzić się na książkową telenowelę, pełną coraz to mniej prawdopodobnych zwrotów akcji i dramatycznych przypadków, którymi można by obdzielić pół świata, a nie tylko kilkoro bohaterów.
Niedługo po postawieniu ostatniej kropki w _Drugiej miłości_ wybrałam się do Krakowa. Nie obyło się bez wieczornej wizyty u dwojga przyjaciół – osób z grona tych, dla których znalazło się miejsce w moich powieściach. Gdy zjedliśmy i gdy opadł już ze mnie wszelki pośpiech, opowiedziałam im o moim żalu po stracie Agatowego świata. Pomilczeliśmy chwilę, dając szansę wybrzmieć Chetowi Bakerowi z głośników, po czym przyjaciel dolał mi wina i zapytał – trochę nieśmiało i, jak mi się zdawało, bez związku – czy naprawdę wierzę, że każdy prawdziwy człowiek musi w swoim życiu spotkać najpierw kogoś, kto go tego człowieczeństwa nauczy. Obruszyłam się nieco: przecież gdybym myślała inaczej, nie napisałabym książki o Agacie i o tym, co dała swoim bliskim. A wtedy przyjaciółka spojrzała na mnie pobłażliwie i powiedziała:
– Jemu chodzi o to, kto nauczył bycia człowiekiem Agatę.
Zamarłam bez ruchu i nagle, w olśnieniu, pojęłam wszystko to, co błąkało mi się po głowie, gdzieś na progu świadomości. I już wiedziałam, że powstanie nowa powieść, a jej bohaterką może być tylko ona jedna.
Pani Karla Linde.PROLOG
Doktorostwo Linde zajmowali obszerne mieszkanie we własnej kamienicy przy ulicy Karmelickiej w Krakowie, niemal u samego jej wylotu, tuż obok Plant. Za bramą wejściową kryła się klatka schodowa o ścianach wyłożonych wyszlifowanymi na połysk kamiennymi płytami, na których smugi czerni przeplatały się z malachitową zielenią. Solidne szerokie schody przykrywał czerwony chodnik, przytrzymywany na każdym stopniu mosiężnymi prętami. Przez całe dzieciństwo Karla nasłuchiwała pod drzwiami ich delikatnego brzęku, gdy poruszone czyimiś krokami ocierały się o stalowe, wkute w kamień mocowania. Starała się wtedy zgadnąć, kto idzie i czy zakołacze za chwilę do drzwi. Gdy kroki brzmiały obco, uciekała z westybulu do salonu i przycupnąwszy pod fortepianem, czekała, gotowa wymknąć się do jadalni, i dalej w stronę sypialni rodziców i swojego pokoiku. Kiedy zaś na schodach prócz zdecydowanego kroku rozlegało się rześkie pogwizdywanie zawsze tej samej melodii – z radosnym piskiem niecierpliwie odsuwała zasuwę i przekręcała klucz w zamku, by już za chwilę tonąć w ramionach ojca i z udawaną powagą wysłuchać bury, jaką zawsze w takiej chwili dostawała od matki za otwieranie drzwi bez pozwolenia. Dostawało się również ojcu, za, jak to określała matka, „przaśne” gwizdanie walca, który na zawsze już został w pamięci Karli, łącząc się z brzmieniem głosów rodziców i z jej własnym szczebiotem w harmonijny chór, godny najpiękniejszej opery.
Inaczej było, gdy ojciec przyjmował w domu pacjentów. Zakazane były wtedy zabawy, gra na fortepianie, śpiewanie, czy nawet głośne rozmowy. I choć odległość dzieląca lekarski gabinet doktora Emila Lindego od maleńkiego pokoiku Karli wykluczała przeniknięcie choćby najdrobniejszego dźwięku, dziewczynka zaszywała się w kuchni, położonej po drugiej stronie mieszkania. Granicę królestwa kucharki Józefy wyznaczały drzwi zamykające korytarz za sypialnią rodziców, za którymi, prócz obszernej kuchni i spiżarki, znajdowała się służbówka – jeden pokój i łazieneczka z ubikacją, którą doktor, ku zdumieniu wszystkich, kazał przygotować zaraz po tym, jak zdecydował się zgodzić kucharkę na stałe. Barbara – matka Karli – sarkała nieco, że dawniej służba chodziła do wychodka, a zresztą na półpiętrze za drzwiami do oficyny mieści się wspólna łazienka, i że kto to widział ubikację przy kuchni, jednak doktor postawił na swoim. Komitywa Karli z Józefą była zupełna, tym bardziej że kucharka pełniła też poniekąd funkcję piastunki dziewczynki i stanowiła prawdziwą skarbnicę mniej lub bardziej cenzuralnych opowieści z krakowskiego półświatka, które Karla uwielbiała. Często asystowała kucharce przy pracy, przyglądając się z zapartym tchem, jak jej sprawne ręce wyczarowują smakołyki, które już wkrótce miały pojawić się na ich stole. Chłonęła zapachy pieczystego, ziół, warzyw i co lubiła najbardziej – bijącą w nozdrza cudowną korzenną woń cynamonu i goździków, zwiastującą chwile łakomstwa przy jeszcze ciepłym jabłkowym cieście.
Pierwsze oznaki końca tej idylli pojawiły się, gdy Karla miała niespełna siedem lat. Dotąd jedynym jej zajęciem były lekcje gry na fortepianie, zawsze upragnione, chyba przez wielką miłość do pani Cecylii, która mądrze i systematycznie wprowadzała dziewczynkę w świat muzyki. Teraz jednak Barbara, po kłótni z Emilem, chcącym dla swojej córki publicznej szkoły – jak tłumaczył, dla większego kontaktu z innymi dziećmi – zdecydowała o zaangażowaniu guwernantki. Pierwszą poleciła ciotka Elżbieta, jedna z dwóch sióstr Barbary, która opowiadała o kandydatce długo i z entuzjazmem.
– To skarb, prawdziwy skarb – powtarzała z przejęciem. – Nawet nie wyobrażasz sobie, Basiu, jak trudno w dzisiejszych czasach o osobę prawdziwie wykształconą. A tu spójrz, fortepian, literatura piękna, matematyka, geografia, biologia, niemiecki, łacina, historia…
– Ten wykaz dłuży się jak nos Pinokia – mruknął podejrzliwie Emil.
Barbara, wierząca swojej starszej siostrze bardziej niż samej sobie, spojrzała na niego koso, ale nie odezwała się. Za to Elżbieta nie miała skrupułów. Jej awersja do Emila dawała się dostrzec nawet gdy milczała, a gdy już zabierała głos, nie hamowała się zupełnie.
– A tyś jak zwykle wszystkie rozumy pozjadał. Ciekawe, gdzieś się tak wykształcił!
– W Wiedniu – przypomniał uprzejmie Emil.
– Pewnie w _Lusthaus_ – mruknęła pod nosem Elżbieta. Emil dosłyszał bezczelną uwagę.
– Na wydziale lekarskim Wiener Universität – poprawił spokojnie, choć kusiło go, by zapytać, skąd bogobojna, a wręcz zdewociała Elżbieta mogłaby znać takie miejsca. – A potem w Berlinie. Więc radzę wam: dwa razy pomyślcie, nim pozwolicie tej pannicy uczyć moją córkę, bo jak mi Bóg miły, z biologii, niemieckiego i łaciny przeegzaminuję ją gruntownie i biada, jeśli popełni choć jeden błąd.
– To może ty się najmiesz? – zaproponowała z anielskim uśmiechem Barbara. – Wszystko potrafisz, a do tego jeszcze kosztów nie będzie.
Emil skinął głową z udawaną powagą.
– Kosztów może i nie będzie – zauważył – ale i zysków żadnych, bo w takim razie przyjdzie mi porzucić praktykę. No chyba że zajmę się guwernerką po dworkach, ale tam od półwiecza tylko _Modlitwa dziewicy_ na fortepianie od rana do wieczora, bo cóż innego panience na wydaniu potrzebne?
Nawet pozbawiona poczucia humoru Barbara uśmiechnęła się mimo woli. Za to Elżbieta poczuła się dotknięta w najczulszy punkt. Poczerwieniała z oburzenia.
– Bo ty nie jesteś patriotą – wyrzuciła z siebie. – A mówisz jak… – zająknęła się – jak Prusak!
W ustach szwagierki było to najgorszą obelgą. Emila nie obeszło to jednak zupełnie. Podobne rozmowy toczyły się regularnie i były tak powtarzalne, że doktor miał wrażenie, że gra w dziwacznej obyczajowej farsie: ci sami bohaterowie i te same kwestie, nieodmiennie wygłaszane bez publiczności. Ilekroć Elżbieta przyjeżdżała do nich z wizytą z nieodległych Bilczyc, powtarzało się to samo.
– Nie zapominaj, że mamy dwudziesty wiek – przypomniał jak zwykle. – Teraz ważna jest siła ducha i wiedza, nie tokowiska na parkietach w karnawale czy polowania w tych waszych nędznych szczątkach lasów pozostałych po parcelacjach…
Tego już było dość Elżbiecie. Wyprostowała się dumnie.
– Mów, co chcesz – rzekła – ale to nasza klasa będzie stanowić o przyszłości Polski. Nie sklepikarze, kauzyperdzi czy konowały.
Emil roześmiał się z całego serca.
– Bez tych pierwszych nie miałabyś co jeść – zauważył rzeczowo. – Bez drugich twoja mądra matka nie ocaliłaby nawet grosza i piędzi ziemi w procesach z Winnickimi, a bez tych ostatnich, których jestem niegodnym przedstawicielem, nie wstawałabyś z łóżka przez te swoje migreny, na które przepisuję ci proszki…
Elżbieta skrzywiła się, jakby nagle zaczęła tych proszków potrzebować. Sięgnęła po wachlarz i rozłożyła go z trzaskiem. Stos papierzysk poruszany przez prąd powietrza sunął delikatnie ku krawędzi stołu.
Barbara poczuła, że sprawy posuwają się za daleko.
– Nie unoś się, Elżuniu – powiedziała pojednawczo. – Emil obśmiałby cały świat. – Przytrzymała dokumenty. – A tę pannę Renatę zatrudnimy od następnego tygodnia.
– Jak chcesz – westchnął Emil.
Barbara zaniepokoiła się zbyt łatwym zwycięstwem.
– Pamiętaj – powiedziała stanowczo – to ja decyduję o tym, czy u nas zostanie.
– I tu się mylisz. – W głosie doktora zabrzmiał drwiący ton. – O tym zdecyduje ona.
*
Przepowiednia Emila spełniła się co do joty. Kiedy panna Renata przyszła na zapoznawczą rozmowę i zorientowała się, że jej pryncypał nie dość, że biegle włada niemieckim i łaciną, to jeszcze jest doktorem medycyny, zniknęła i więcej się nie pojawiła. Wraz z nią wyparowała również srebrna łyżeczka i zepsuty parasol ze srebrną rączką, tkwiący od lat jak wyrzut sumienia w stojaku przy drzwiach. Wbrew stanowczym żądaniom Barbary doktor nie wezwał policji, tłumacząc, że zrobi to zapewne następny pracodawca, który przyjmie na wiarę sfałszowane referencje pannicy. Dodał ponadto, że łyżeczka nie była przecież od stołowego kompletu sreber, a zepsutego parasola i tak nie dało się naprawić. W rzeczywistości jednak był pod wrażeniem bezwstydu panienki i maestrii, z jaką ukradła parasol, choć do drzwi odprowadzali ją przecież oboje.
Od tamtego paskudnego doświadczenia Barbara z nieco większą rezerwą zaczęła się odnosić do pomysłów swojej siostry. I choć nadal stanowczo nie zgadzała się posłać Karli do publicznej szkoły, to jednak przystała, by to Emil decydował o edukacji córki. Doktor odwołał więc na kilka dni wszystkie zaplanowane wizyty i zajęcia i wyjechał z miasta. Po niespełna tygodniu powrócił, a kilka dni później w domu doktorostwa Linde pojawiła się urocza pani Róża, z czarującym uśmiechem i manierami, którym nawet Elżbieta nie mogłaby niczego zarzucić. Zaczęła od zaprzyjaźnienia się z małą, która wkrótce pokochała ją niemal jak matkę, dzięki czemu chętnie zgodziła się na pierwsze szkolne obowiązki.
Karla doskonale radziła sobie z czytaniem, ale gryzmolenie niekształtnych kulfonów z wysuniętym nad kartką papieru języczkiem trudno było nazwać prawdziwym pisaniem. Pani Róża zabrała się więc do dzieła. Lekcje kaligrafii przeplatały się z prowadzonymi z gawędziarską swadą opowieściami z historii Polski, zaskakująco bogatymi w fakty i daty, które Karla zapamiętywała z łatwością. A gdy do tego nauczycielka zaczęła wdrażać swoją małą podopieczną w kunszt pisania listów – radości i dumie Karli nie było końca. Odpowiedzialności za naukę trudnej sztuki liczenia podjął się sam Emil.
*
Niespełna miesiąc po rozpoczęciu nauki z panią Różą pojawił się ktoś jeszcze. Był wtorek, salonowy zegar zaczął wybijać godzinę szesnastą, gdy rozległ się dźwięk kołatki. Ktoś stuknął w nią trzy razy, mocno i zdecydowanie. Emil podniósł się z krzesła i ruszył w stronę przedpokoju. Karla jak zwykle próbowała go wyprzedzić, ale tym razem zdarzyło się coś niespodziewanego. Emil złapał dziewczynkę w biegu i wziął ją na ręce.
– Przychodzi dzisiaj ktoś szczególny – powiedział poważnie.
– Kto taki? Kto?
Ojciec postawił córeczkę na powrót na posadzce.
– Biegnij do siebie – zarządził nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Później cię zawołamy.
Karla posłusznie odwróciła się i biegiem pomknęła do salonu. Przez chwilę wahała się, ale ciekawość zwyciężyła. Chwyciła leżący na fotelu pled i zarzuciła go na stołek od fortepianu, tak że zwisał do samej ziemi, po czym zanurkowała pod instrument, przysuwając stołek głębiej. Usłyszała szczęk zasuwy i głos ojca mówiącego w obcym języku. Odpowiedziała mu kobieta. Ona również mówiła z jakimś dziwnym zaśpiewem, jednocześnie miękko i gardłowo. Karla nie była w stanie odróżnić od siebie poszczególnych słów, wszystko łączyło się w jej uszach w jakąś egzotyczną melodię.
– Karla, wychodź stamtąd, i to zaraz – usłyszała żądanie ojca. Westchnęła ciężko i wygramoliła się spod fortepianu. Spojrzała najpierw na doktora, potem na gościa.
– Dzień dobry – powiedziała cicho i dygnęła, opuszczając oczy. Kobieta skinęła jej głową i wypowiedziała jakieś dłuższe zdanie.
– Mrs Doris mówi, że jesteś dobrze wychowana – przetłumaczył ojciec – i pyta, jak masz na imię.
– Mam na imię Karolina. – Dziewczynka podniosła wzrok i przyjrzała się stojącej obok ojca kobiecie. Była wysoka, niewiele niższa od niego, w wieku ciotki Elżbiety albo trochę młodsza. Miała ładną, choć surową twarz, naznaczoną pierwszymi zmarszczkami, nosiła okulary, szaroczarną wełnianą spódnicę, takiż żakiet i czarny golf, z którym pięknie kontrastował naszyjnik – łańcuszek ze starego srebra z zielonoszarą perłą, otoczoną jak płatkami kwiatu oprawnymi w srebro opalami. Ciemne włosy z nutkami siwizny przykrywał niewielki kapelusik. Karla wiedziała mało o modzie i jeszcze mniej o ludziach, lecz instynktownie czuła, że oto przed nią staje ktoś inny niż rodzice, ciotki, babcia czy pani Róża, nie mówiąc już o Józefie. Ktoś, przy kim trzeba uważać na to, co się mówi i robi, ktoś budzący respekt. Mrs Doris.
Emil dostrzegł natychmiast, jakie wrażenie nowo przybyła zrobiła na jego córce.
– Mrs Doris będzie cię od dzisiaj uczyła języka angielskiego – wyjaśnił. – Codziennie przez trzy lub cztery godziny.
Przygarnął dziewczynkę do siebie.
– Bardzo chciałbym – dodał – żebyś była najpilniejszą uczennicą pod słońcem. Dobrze?
– Dobrze, tatusiu – obiecała niepewnie Karla. – Będę się bardzo starać. Ale… – urwała nagle. Emil spojrzał na nią pytająco. Karolina dokończyła nieśmiało: – Ale ja przecież nie znam angielskiego, więc jak my będziemy ze sobą rozmawiały?
Ojciec zachował powagę. Powiedział coś do Mrs Doris, która poważnie skinęła głową. Karla zrozumiała, że przetłumaczył jej słowa.
– Gdybyś znała angielski, zapewne nie potrzebowałabyś się go uczyć – zauważył Emil. Następnie zwrócił się do Mrs Doris, która w odpowiedzi uśmiechnęła się i rzuciła dwa krótkie zdania.
– Mrs Doris – rzekł ojciec – postawiła sobie pewien cel i liczy, że pomożesz jej go osiągnąć. Otóż chce, żebyś w wieku szesnastu lat posługiwała się językiem angielskim tak, by sam król Jerzy V, gdyby zechciał z tobą porozmawiać, wziął cię za angielską księżniczkę, a nie pannę z dalekiego kraju.
– Za księżniczkę? – zapytała cichutko dziewczynka. – Jak z bajki?
– Jak z bajki – potwierdził ojciec. – Ale z takiej, która staje się prawdą.
– Zgoda – głos Karli zabrzmiał pewnie.
I nie wiedząc o tym zupełnie, przesądziła w tej chwili o reszcie swojego życia.