- W empik go
Czasami wszyscy zdrowi ludzie kaszlą - ebook
Czasami wszyscy zdrowi ludzie kaszlą - ebook
Leniwiec, Panda, Sowa, Surykatka i Wiewiórka trzymali się ze sobą od dzieciństwa. Kiedy Panda tuż przed trzydziestymi urodzinami popełnia samobójstwo, pozostali członkowie paczki są w szoku. Co skłoniło go do tak dramatycznej decyzji? Czy było coś, czego nigdy im o sobie nie powiedział? Podczas pogrzebu i stypy każdy z przyjaciół będzie musiał skonfrontować się z przeszłością, dotychczasowymi życiowymi wyborami i poglądami. Kruchość i ulotność życia stają się nagle punktem wyjścia do rozważań, które mogą ich doprowadzić do zadziwiających wniosków. A to dopiero początek, bo wkrótce los postawi przed nimi zupełnie nowe wyzwania…
Zamknąłem drzwi na klucz i udałem się do windy. Wcisnąłem odpowiedni przycisk i zjechałem na parter, po czym opuściłem blok, w którym spędziłem kilka ostatnich miesięcy swojego życia. Nie oglądałem się za siebie. Stwierdziłem, że kiedy patrzę przed siebie, świat za mną przestaje istnieć. Koncepcja ta nie była moja, a jedynie zapożyczona od filozofa, którego imienia już teraz nie pamiętałem. (…)
Zaczynał się kolejny dzień, podczas którego określona liczba ludzi umrze, urodzi się, zaśmieje się głośno oraz zapłacze. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Pomimo że moje serce biło, a krew pulsowała spokojnie w żyłach, nie czułem się już częścią żywego świata. Planeta już od dawna obracała się beze mnie. Pozostało mi już tylko skierować kroki na znajdujący się nieopodal bloku plac zabaw.
Patryk Ptaszkowski – urodził się w 1990 roku w Gorlicach. Ukończył bezpieczeństwo narodowe na Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego oraz stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od czasu szkoły średniej pisywał wiersze oraz opowiadania, które zawsze lądowały w szufladzie. Do zajęcia się pisaniem na poważnie zainspirowało go spotkanie z prozą Murakamiego. Jest fanem jazzu, rocka oraz muzyki klasycznej. Interesuje się polityką, filozofią i religiami.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-363-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panda
Zamknąłem drzwi na klucz i udałem się do windy. Wcisnąłem odpowiedni przycisk i zjechałem na parter, po czym opuściłem blok, w którym spędziłem kilka ostatnich miesięcy swojego życia. Nie oglądałem się za siebie. Stwierdziłem, że kiedy patrzę przed siebie, świat za mną przestaje istnieć. Koncepcja ta nie była moja, a jedynie zapożyczona od filozofa, którego imienia już teraz nie pamiętałem. W moim przypadku okazała się ona rzeczywistością. Patrzyłem prosto przed siebie, a świat, który pozostawiałem za sobą, dematerializował się naprawdę. Przynajmniej dla mnie. Nie mogłem, a raczej nie chciałem go wskrzeszać.
Słońce zamierzało właśnie leniwie podnieść jedną ze swoich powiek. Robiło to bardzo powoli, w związku z czym dookoła mnie panował jeszcze półmrok. Idealnie. Zaczynał się kolejny dzień, podczas którego określona liczba ludzi umrze, urodzi się, zaśmieje się głośno oraz zapłacze. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Pomimo że moje serce biło, a krew pulsowała spokojnie w żyłach, nie czułem się już częścią żywego świata. Planeta już od dawna obracała się beze mnie. Pozostało mi już tylko skierować kroki na znajdujący się nieopodal bloku plac zabaw.ROZDZIAŁ 1
Wiewiórka
„Dzień, w którym Bóg stworzył człowieka”
Sobota jest bardzo specyficznym dniem. Jest to środek weekendu – dzień naprawdę wolny, przynajmniej dla części występujących w świecie zawodów, od obowiązków związanych z pracą, następujący po piątku, którego połowę spędzamy w pracy, a dopiero drugą połowę możemy przeznaczyć na odpoczynek. Poprzedza niedzielę, która – jeśli jest się człowiekiem wierzącym i praktykującym – wymaga poświęcenia jej części na pójście do świątyni, by spotkać się z Bogiem. Sobota jest dzięki temu trochę jak drugie danie w pełnym, dwudaniowym zestawie obiadowym. Następuje po zupie, traktowanej jako przystawka. Jest daniem głównym podawanym przed deserem, który – w tym przypadku – jest z kolei dniem poprzedzającym znienawidzony przez wszystkich powrót do pracy. Oczywiście dotyczy to tych wszystkich, którzy nie spełniają się w niej na tyle, na ile by chcieli. Trzymając się tej gastronomicznej metafory, deser ten jest dla mnie jak ciasto orzechowe, które podają mi czasami, wiedząc, że nie dość, że nie przepadam za jego smakiem, to dodatkowo jestem na nie uczulony.
Kiedy jest się młodym, uczącym się człowiekiem, sobota staje się też dniem, w którym nie musi się wcześnie wstawać, żeby zdążyć na lekcje, lecz kiedy mieszka się na wsi, ma to swoją cenę. Jest to bowiem dzień przewidziany na nadrobienie zaległości związanych z wszelkimi pracami polowymi, na które w tygodniu Twój ciężko pracujący ojciec nie ma najzwyczajniej w świecie czasu. W związku z czym pomagasz mu, co zajmuje ci praktycznie cały dzień. Takim oto sposobem z weekendu pozostaje ci w zasadzie tylko niedziela.
Sobota to dzień, w którym po osiągnięciu pełnoletniości i nadejściu upragnionego, słonecznego maja umawiasz się z kumplami na grilla. Zbieracie się u tego, który ma najbardziej liberalnych rodziców, bo to właśnie oni pożyczą wam samochód na zakupy. Wsiadacie do niego i jedziecie do najbliższego dużego marketu. Na miejscu kupujecie brykiet, worek węgla, kiełbasę zapakowaną w foliowe worki (kaszanka oraz zamarynowana karkówka już czeka na was w domu). Do tego w koszyku ląduje ketchup, musztarda, sosy (czosnkowy, tysiąca wysp) oraz dużo piwa różnego rodzaju.
Wracacie z zakupów i parkujecie pod domem organizatora całego zamieszania, po czym szybko wszystko rozpakowujecie. Wynosicie przed dom głośniki, podpinacie je do telefonu któregoś z was. Rozkładacie cały sprzęt do grillowania i rozpoczyna się upragnione spotkanie w gronie przyjaciół. Sobota nadaje się do tego jak żaden inny dzień. Wyobraź sobie teraz łyk zimnego piwa, który przedziera się przez Twoje suche, spragnione gardło i wypełnia złakniony go po całym dniu koszenia trawy w nieznośnym majowym upale żołądek. Śmiejecie się, słuchacie muzyki, zajadacie się pysznym mięsem i rozmawiacie beztrosko o wszystkim i o niczym. Macie po naście lat i jesteście jeszcze na życiowym okresie próbnym, więc możecie sobie na to pozwolić.
Sobota to dzień, który oddaje ci swoją część na to, byś mógł spokojnie rozmyślać, leżąc samotnie w łóżku. Twoje myśli krążą wokół tych wszystkich kobiet, do których nigdy nie podszedłeś, bo czułeś ten charakterystyczny dla wielu nastolatków, irracjonalny strach przed odrzuceniem. W sobotni wieczór twoja głowa może skupić się na roztrząsaniu tego, jak olbrzymi jest kosmos, który zresztą ciągle się rozszerza, i jak bardzo nic nie znaczysz w jego obszarze, jednocześnie będąc całym kosmosem dla swoich bliskich. Możesz też zastanowić się nad tym, dlaczego razem z zupą jarzynową zjadłeś tak dużo chleba i zapewne przez to przytyjesz. Zostałeś wyposażony w mózg i sobotni wieczór daje Ci nieograniczone możliwości spożytkowania jego potencjału. Próbowałeś kiedyś napisać wiersz? Może nauczysz się nowego języka?
Sobota jest też dniem tradycyjnie przewidzianym na wesela, ale często jest też dniem pogrzebów. Dwie tak skrajnie różne w swojej istocie uroczystości. Kiedy pijesz zdrowie państwa młodych i tańczysz w najlepsze z jakąś kuzynką, bądź – jeśli masz szczęście – z nieznaną, śliczną kobietą ze strony tego drugiego nowożeńca, gdzieś, może nawet bliżej niż mógłbyś się spodziewać, ktoś opłakuje swojego zmarłego, pochowanego dzisiaj ojca, syna bądź brata. Zabawne, że łzy radości i rozpaczy mają ten sam słony smak. Sobota jest dniem wielowymiarowym, dającym wiele możliwości – to, jak z niej skorzystasz, zależy tylko od Ciebie.
Panda też miał wiele możliwości. Mógł wsiąść w samochód i wrócić na wieś do swoich rodziców, gdzie pijąc drinka i zajadając się ulubionym ciastem, świętowałby wraz z nimi swoje trzydzieste urodziny. Mógł spotkać się z nami i zorganizować grilla jak za dawnych, dobrych czasów. Mógł też pójść samotnie do baru, w mieście, w którym mieszkał, i siadając gdzieś w rogu, pić niezauważony przez nikogo całą noc bądź do momentu, aż osiągnie upragniony i określony we własnej głowie przed rozpoczęciem spożywania stan upojenia alkoholowego, po czym mógłby wsiąść w taksówkę i wrócić do pustego mieszkania, a kolejnego dnia umierać z powodu bólu głowy. Mógł też pójść na wieczorny spacer wzdłuż rzeki przecinającej miasto na pół. Usiąść na ławce z kawą, kupioną gdzieś naprędce na wynos i paląc papierosy, obserwować innych, podobnych sobie ludzi. Panda miał wiele możliwości. Z całego ich wachlarza, który rozpościerał przed nim wszechświat, wybrał coś innego.
*
– Pospiesz się, do jasnej cholery! Chcesz, żebyśmy się spóźnili? – ponaglała mnie, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
– Kochanie, to nie jest nasz ślub – odpowiedziałem spokojnie, walcząc z czarnym krawatem, który chyba jak na złość wyjątkowo nie chciał poddać się moim dotychczas w pełni wykwalifikowanym w tym procesie palcom.
– Tak, masz rację, to pogrzeb twojego przyjaciela – odpowiedziała ze smutkiem.
Panda nie był moim przyjacielem. Z całej naszej grupy najbliżej do noszenia tego miana było Sowie bądź Surykatce, ale nie był to czas ani miejsce, by tłumaczyć jej zawiłości relacji, które łączyły naszą grupę. Wiedza ta nie była jej potrzebna. Zastygłem, trzymając w rękach w połowie zawiązany krawat, i popatrzyłem na nią.
Stała w przedpokoju i pochylona wiązała swoje czarne oksfordki, sprawiając wrażenie przygnębionej śmiercią Pandy bardziej niż ja. Wyglądała pięknie w czarnym kolorze. Miała na sobie sukienkę, która odsłaniała jej smukłe nogi, zasłaniając przy tym jej mlecznobiałe ramiona. Miałem olbrzymie szczęście, że nasze drogi pewnego pięknego dnia stały się jedną. Była bardzo atrakcyjną kobietą. O wiele bardziej zjawiskową niż bym na to zasługiwał. Utwierdzały mnie w tym spojrzenia mężczyzn, którzy mijali nas na ulicy. Ich wzrok zdawał się wręcz krzyczeć: „Co ona w nim widzi?!”. Będąc całkowicie szczerym sam ze sobą – widząc nas razem na ulicy, znalazłbym się w tłumie o tym krzyczącym spojrzeniu. Wiele razy pytałem ją, co we mnie widzi, ale ona tylko odpowiadała mi z uśmiechem: „Czy to ważne?”. Miała rację. W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Nie byłem bogaty (chociaż mój tata bardzo dobrze zarabiał i mocno wspierał mnie finansowo) ani specjalnie przystojny, tak zwana życiowa zaradność też nie była moją mocną stroną. Miałem dużo szczęścia, to była moja supermoc. Czasami śmiałem się w myślach sam do siebie, że jeśli Stan Lee miałby umieścić mnie w swoim uniwersum, byłbym Kapitanem Szczęściarzem, gdyż motywem przewodnim w moim dotychczasowym życiu było szczęście i cokolwiek by się działo, zawsze spadałem na cztery łapy. Tak było również w przypadku spotkania mojej obecnej narzeczonej.
Poznaliśmy się w sposób, w jaki spotyka się większość zagubionych dusz na tej nieco za dużej dla nas planecie. Po prostu znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze – mówiąc jednym słowem: banał. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, w końcu każdy z nas ma swoją własną drabinę do szczęścia.
Moja składała się z czterech szczebli. Trzy z nich były oczywiście konieczne do pokonania, by ostatecznie stanąć na czwartym – u boku mojej narzeczonej. Dzięki ich pokonywaniu poznawałem lepiej swoje potrzeby i na każdym z nich nabywałem cennego, niezbędnego do funkcjonowania w meandrach międzyludzkich relacji doświadczenia.
Ono z kolei było potrzebne do tego, by teraz, będąc z nią, wykorzystywać je i sprawiać, by każda chwila, którą wspólnie spędzaliśmy, była najlepszą zarówno w moim, jak i w jej życiu. Zbliżając się do swoich trzydziestych urodzin, osiągnąłem stan, w którym moim głównym celem było stawanie się z dnia na dzień coraz lepszą wersją siebie.
Moim pierwszym szczeblem było szkolne, a będąc bardziej precyzyjnym: klasowe – zauroczenie. Okres dojrzewania jest bardzo trudnym momentem w życiu człowieka. To wtedy hormony przypominają niecierpliwe pęcherzyki powietrza w garnku pełnym wrzącej wody. Obijają się one o siebie we wściekłym szale i próbują wydostać na powierzchnię. Najgorsze w samym procesie dojrzewania jest to, że stajemy przed nim tak naprawdę sami, bez żadnej instrukcji obsługi jego przejścia. Zupełnie nieprzygotowani, bez podanych nam na tacy bądź wypracowanych przez nas samych narzędzi, dzięki którym całe to zamieszanie z odkrywaniem własnej seksualności byłoby znacznie prostsze.
Szczebel ten nazwałem Szczeblem Spojrzeń. Czekała na mnie, stojąc na nim, zwyczajna, nienależąca do typowych, młodzieżowych klasowych piękności, przedstawianych nam w amerykańskich filmach dziewczyna. Nosiła okulary w grubej czarnej oprawie i miała długie, sięgające pośladków włosy, najczęściej spięte w modny w tamtych czasach koński ogon. Jej włosy miały taki sam kolor jak oprawki jej okularów.
Kiedy patrzyłem na nią, moje czternastoletnie wtedy ciało zdało mi się zupełnie obce i nie byłem w stanie zrozumieć, co się ze mną dzieje. Patrzenie na nią obudziło jakąś nieznaną mi dotąd część mnie, sprawiając, że po raz pierwszy w życiu poczułem coś, o czym dotychczas tylko słyszałem albo czytałem.
Uczucie, które ma olbrzymią moc i jest jedyne w swoim rodzaju, gdyż jego interpretacja jest uzależniona od dokonującej jej osoby. Miłość do kogoś, kto nie jest członkiem twojej rodziny. Dotychczas było to tylko obco brzmiące słowo, niezwiązane w mojej świadomości z żadnym konkretnym uczuciem. Było to zwykłe słowo, jakich wiele słyszy się w czasie nauki mowy. Nie różniło się zbytnio od słów takich jak „wspinaczka”, „siodło” czy „pietruszka”. Myślę, że po raz pierwszy poczułem miłość, patrząc na nią – posiadaczkę końskiego ogona.
Będąc uczniami tej samej klasy, uczęszczaliśmy razem na wszystkie zajęcia, dlatego miałem wiele możliwości i sporo czasu na to, żeby móc dostatecznie się na nią napatrzeć. Często zdarzało się, że ściągałem ją wzrokiem, a kiedy nie udało mi się uciec ze spojrzeniem i nasze oczy się spotykały, odwzajemniała je, dodając do tego uśmiech. Moje serce biło wtedy szybciej, a moja wyobraźnia podpowiadała mi obrazy, na których trzymam ją za rękę i przytulam się do niej, siedząc nad rzeką.
Dni rzucania przeze mnie spojrzeń mijały, a ona cały czas je odwzajemniała. Dotarło do mnie, że nie dzieje się to przypadkiem i że warto zaryzykować zaproszenie ją na randkę. Pamiętam, że w głowie analizowałem wiele scenariuszy tego, jak mogłaby przebiegać nasza rozmowa.
W końcu zdecydowałem się na podjęcie tego kroku i podszedłem do niej po zakończonych lekcjach, pytając, czy nie wybrałaby się ze mną na randkę. Spotkałem się niestety z grzeczną co prawda, ale jednak odmową.
Skóra czternastolatka jest miękka, bo nie zdążyła nabyć jeszcze twardości, w którą ludzkie ciało obleka się wraz z upływem czasu i wszystkimi doznanymi porażkami. Moje pierwsze miłosne niepowodzenie utwardziło moją skórę, nakładając na nią pierwszą warstwę twardości. Nie rozpaczałem jednak jakoś specjalnie, bo prawda była taka, że nie miałem ku temu żadnych powodów – tak naprawdę przecież nie stało się nic wielkiego.
Dokładnie przeanalizowałem to, dlaczego tak się stało, skoro płynęły od niej jakieś sygnały. Stwierdziłem, że wymieniane przez nas na lekcjach spojrzenia, interpretowane przeze mnie jako zainteresowanie moją osobą, okazały się niczym więcej jak tylko spojrzeniami pełnymi życzliwości. Przyczyną mojej porażki była zła interpretacja spojrzeń. Postanowiłem, że od teraz będę znacznie uważniej podchodził do tej kwestii. Tak czy inaczej pokonałem pierwszy szczebel na swojej drabinie. Szczebel spojrzeń.
Była to moja inicjacja w kwestiach relacji mężczyzna–kobieta. Przeszedłem ją bez wielkich ran. Nie rozpaczałem, nie miałem złamanego serca. Nie było tak źle. Byłem młody i jak wielu młodych ludzi sunąłem przed siebie jak lodołamacz, nie rozumiejąc, bądź nie chcąc rozumieć, co dzieje się wokół mnie. Młodość i wynikające z niej niedoświadczenie ma też swoje zalety.
Zanim się obejrzałem, znalazłem się w liceum. Dzisiaj wspominam ten okres z przymrużeniem oka i jeśli miałbym opisać go jednym zdaniem, brzmiałoby ono mniej więcej tak: „Nie wiedząc nic o życiu, zaczynaliśmy dopiero zbierać doświadczenia, zachowując się jak absolwenci Akademii Platona”. Niedługo po rozpoczęciu nowego roku szkolnego, kiedy byłem w drugiej klasie, zobaczyłem po raz pierwszy jej długie kasztanowe włosy. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że moja drabina miała powiększyć się o kolejny szczebel.
Ona również nie należała do kategorii szkolnych piękności. Dziwnym trafem już po raz drugi spodobała mi się zupełnie zwyczajna dziewczyna. Mógłbym pokusić się o nazwanie jej urody przeciętną. Analogicznie jednak do pierwszego obiektu moich uczuć posiadała w sobie coś, co przyciągnęło moją uwagę.
Tamtej jesieni widywałem ją wiele, wiele razy i kiedy nasze oczy się spotykały, po prostu zatrzymywaliśmy się na chwilę, a potem każda para oczu wracała do poprzednich zajęć. Choć z pozoru spojrzenia, jakie wymienialiśmy, były niewinne i zwyczajne, to miały one w sobie coś więcej niż w przypadku poprzedniego obiektu moich westchnień. Jej źrenice wyraźnie się powiększały, a tęczówki zdawały się płonąć przez tych kilka sekund, podczas których dane nam było na siebie patrzeć.
Spojrzenia tej dziewczyny zinterpretowałem już poprawnie. Zaprosiłem ją na randkę i zgodnie z moimi oczekiwaniami zgodziła się na nią. Czuliśmy się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie i na tyle dobrze, że po kilku spotkaniach postanowiliśmy zostać parą.
Dziewczyna o kasztanowych włosach była tą, z którą przeżyłem swój pierwszy pocałunek i pierwsze pieszczoty. Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze, jednak po niedługim czasie różnice w postrzeganiu przez nas świata zaczęły nam przeszkadzać. Były jak rak, który wskakuje do okopu ludzkiego ciała i czai się tam, by raz szybciej, raz wolniej ujawnić się i doprowadzić do jego zniszczenia.
W tamtym okresie byłem bardzo negatywnie nastawiony do wszelkich przejawów religijności, przejawiało się to między innymi tym, że wszelkie budynki sakralne omijałem szerokim łukiem. Ona pochodziła z bardzo religijnego domu i dość mocno akcentowała swoją wiarę. Po paru miesiącach spotykania się zaczęło dochodzić między nami do kłótni, które coraz częściej owocowały kilkudniowymi okresami ciszy, podczas których nie widywaliśmy się i nie rozmawialiśmy ze sobą. Kiedy poczułem, że w ogóle nie brakuje mi jej obecności ani nie tęsknię za jej głosem, stwierdziłem, że szkoda czasu zarówno mojego, jak i jej. Rozstaliśmy się, a ja mogłem zaznaczyć przebycie kolejnego szczebla na mojej drabinie.
Tak jak poprzedni posiadał swoją nazwę, tak i temu nadanie nazwy z pewnością się należało. Nie wysiliłem się za bardzo i szczebel numer dwa został ochrzczony Szczeblem Niezgodności Charakterów. Rozstaliśmy się w przyjaznych stosunkach i ruszyliśmy naprzód.
Czas pędził przed siebie przez nikogo nie niepokojony, sprawiając, że nie zdążyłem dobrze przyzwyczaić się do twarzy kolegów i koleżanek ze szkolnej, licealnej ławki, kiedy znalazłem się na studiach. Różne stopnie mojej ewolucji edukacyjnej były połączone z poznawaniem kobiet i połączenie to było dla mnie całkowicie logiczne. Wielu ludzi poznaje się w ten sposób i zawsze myślałem, że także i mnie kobietę swojego życia uda się poznać na którymś z etapów tej drogi.
Starałem się być pilnym studentem i bardzo rzadko opuszczałem zajęcia. Na roku większość stanowiły kobiety. Słuchając wykładowców, przyglądałem się swoim koleżankom i często wychodziłem z nimi na miasto. Starałem się integrować. Liczyłem przede wszystkim na to, że wśród ludzi, którzy mnie otaczają, spotkam odpowiednią kobietę i uda mi się nawiązać w końcu jakąś dłuższą relację. Bolało mnie to, że jeszcze nie spałem z żadną dziewczyną, i chciałem to zmienić. Nie czułem się z tego powodu gorszy niż inni, bo odkąd pamiętam, wychodziłem z założenia, że jeśli miałbym sypiać z byle kim tylko po to, żeby to robić, nie miało to dla mnie absolutnie żadnego sensu. Czekałem więc na odpowiednią osobę, by przeżyć w końcu swoją seksualną inicjację.
Nie wiem, jakim cudem nie zauważyłem jej wcześniej, ale pewnego zimowego, poniedziałkowego poranka dostrzegłem ją po raz pierwszy. Od rozpoczęcia semestru minęło już sporo czasu, jednak moje oczy wypatrzyły ją dopiero teraz. Siedziała kilka rzędów niżej. Miała długie, proste, lśniące brązowe włosy, swobodnie opadające na beżowy pleciony sweter. Wpatrywałem się w tył jej głowy, słuchając wykładu i próbując się rozbudzić, gdyż poprzedniej nocy zasnąłem bardzo późno.
Po kilku wcześniejszych porażkach związanych z kobietami teraz przyjąłem taktykę, której osią stało się hasło _carpe diem_. Po zajęciach postanowiłem podejść do niej i umówić się na kawę. Była inteligentna i bardzo dobrze nam się rozmawiało, co po kilku kolejnych wyjściach – już na drinka – zaowocowało tym, że w końcu postanowiła zaprosić mnie do siebie.
Wiedziałem, co to oznacza, i czułem lekkie poddenerwowanie które szybko zagłuszył wypity przez nas tego wieczora alkohol. Spotkanie zakończyło się moim pierwszym seksem. Uczciwie przyznałem się jej, że nigdy wcześniej tego nie robiłem. Do dziś pamiętam zapach jej ciała, smak jej ust i ciepło, jakie otuliło mojego członka, kiedy po raz pierwszy poczułem, jak to jest uprawiać seks. Było mi bardzo przyjemnie. Wydaje mi się, że ona też była zadowolona, gdyż zaproponowała kolejne spotkanie.
Nasz romans trwał kilka miesięcy. Z biegiem czasu zauważyłem jednak, że każdy kolejny raz, kiedy z nią spałem, był coraz gorszy, a i ona przestała się starać. Cała inicjatywa wychodziła ode mnie, a ona pozostawała bierna. Ostatecznie postanowiłem rozmówić się z nią i dowiedzieć, co jest przyczyną takiego zachowania z jej strony. Odpowiedź nieco mnie zaskoczyła, gdyż stwierdziła, że brakuje nam dopasowania seksualnego. Nie byłem doświadczonym w kwestiach seksualności człowiekiem – była przecież moją pierwszą partnerką – jednak nie brzmiało to dobrze i było o tyle dziwne, że przecież nie marnowałaby kilku miesięcy na spotykanie się z kimś, kto nie jest do niej dopasowany. Zapytałem więc, co to oznacza; nie potrafiła mi tego wytłumaczyć, a ja znałem już odpowiedź na zadane przez siebie pytanie.
Rozstaliśmy się i było to pierwsze rozstanie, które bardzo mnie bolało. Nie bez znaczenia musiał być fakt, że przeżyłem z nią swój pierwszy raz i była w zasadzie moją pierwszą dziewczyną. Musiałem się jednak pogodzić z tym, że faktycznie może lepiej się nie oszukiwać i ruszyć dalej. Który to już raz? Trzeci. Był to trzeci szczebel. Szczebel Niedopasowania Seksualnego.
Po skończeniu studiów nie udało mi się zaczepić w wielkim mieście, postanowiłem wrócić w rodzinne strony i podjąłem pracę w małej gazecie, której siedziba znajdowała się w miasteczku obok. Na szczęście zostało tutaj jeszcze kilku moich kolegów i spotykałem się z nimi regularnie. Na jednym z takich wspólnych wyjść poznałem swoją obecną narzeczoną.
Zostaliśmy sobie przedstawieni i od razu między nami zaiskrzyło. Ta iskra przerodziła się w płomień, który płonie do dzisiaj.
Patrzyłem na nią teraz. Na ostatni szczebel, będący idealnym przeciwieństwem poprzednich trzech.
Po niedługim czasie zostaliśmy parą i w zeszłym roku oświadczyłem się jej, a moje oświadczyny zostały przyjęte. W taki sposób znalazłem się tu, gdzie jestem teraz, mogąc planować wspólną przyszłość z kimś, kto pasuje do mnie pod każdym względem. Słyszałem, że każdy miewa jakieś wątpliwości przed wkroczeniem w związek małżeński. Obawy te nie dotyczyły mnie nawet w najmniejszym stopniu. Wiedziałem, że ta kobieta, która teraz stoi przede mną ubrana w czerń, jest tą, z którą zamierzam się zestarzeć. Czułem to całym sobą.
Nasz ślub miał odbyć się za trzy miesiące, a prace na działce, która została mi podarowana przez rodziców, ruszały już w przyszłym tygodniu. Leżała ona w bezpośrednim sąsiedztwie mojego rodzinnego domu. Zdecydowaliśmy wraz z narzeczoną, że przystaniemy na rozwiązanie najbardziej ekonomiczne i nie kupimy mieszkania, które pochłonęłoby wszystkie nasze oszczędności. W zamian za to skorzystaliśmy z przedślubnego prezentu od moich rodziców i wszystkie siły postanowiliśmy skoncentrować na wybudowaniu na działce naszego wspólnego, wymarzonego domu oraz formalizacji związku.
*
Skończyła wiązać swoje błyszczące, czarne oksfordki i wyprostowała się.
– Mówię ci, pospiesz się! Dobrze wiesz, jak nie znoszę się spóźniać.
– Już kończę – odpowiedziałem z grymasem.
Wygrałem w końcu walkę z krawatem, założyłem szybko czarne lakierki i zarzuciłem na plecy czarną marynarkę.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy powoli z naszego przyszłego, wspólnego podwórka w stronę kościoła, w którym miał się odbyć pogrzeb Pandy.
Włączyłem klimatyzację i ustawiłem jej wartość na kilka stopni mniej, niż wynosiła temperatura panująca na zewnątrz. Kilka razy w życiu okrutnie przeziębiłem się właśnie przez nadmierną różnicę pomiędzy ustawieniami klimatyzacji a temperaturą, która panowała poza samochodem, i było to przeziębienie dużo silniejsze niż spowodowane zmoczeniem przez wiosenny bądź listopadowy deszcz.
Droga, która prowadziła z mojego domu do kościoła, była na szczęście mało uczęszczana i jej przebycie nie zajmowało więcej niż pięć minut, jeśli jechałbym bardzo powoli. Tak było tym razem. Popatrzyłem na termometr. Wskazywał dwadzieścia osiem stopni. Taka temperatura była dla mnie nie do zniesienia, nawet latem i w cieniu. Dobrze, że mamy dwudziesty pierwszy wiek i świątynie posiadają klimatyzację, jednak proboszcz, szukający możliwości zaoszczędzenia nawet najmniejszej sumy, zapewne będzie liczył na to, że grube, zimne mury pomimo panującego upału schłodzą nas na tyle, że ominie go konieczność uruchamiania nawiewów.
Nie przepadałem za proboszczem ze swojej parafii. Kompletnie nic nie mogłem na to poradzić. Czasami tak już jest, że ktoś działa ci na nerwy i obdarzasz go negatywnym uczuciem zupełnie bez powodu. Tak też było w tym przypadku. Człowiek ten nie zrobił mi nic złego, ale kiedy znajdował się w pobliżu, wyzwalał we mnie same negatywne emocje. Co ciekawe, podziwiałem go za posiadanie zmysłu ekonomicznego, gdyż – chociaż niechętnie – musiałem przyznać, że miał talent do taniego przeprowadzania remontów oraz rozbudowy kościelnych włości. Niestety dla mnie musiało dochodzić między nami a nim do bezpośrednich spotkań. Wizyty te były naszpikowane nieśmiesznymi żartami ocierającymi się o złośliwość. Moja narzeczona pochodziła z innej miejscowości, położonej dość daleko od mojej, i proboszcz z jej parafii okazał się miłym i sympatycznym starszym panem, z którym załatwianie formalności przedślubnych okazało się bardzo przyjemnym doświadczeniem. Kiedy patrzyłem na niego, mogłem śmiało powiedzieć, że zdawał się tak zwanym księdzem z powołania, czego nie mogłem powiedzieć w zasadzie o żadnym duszpasterzu urzędującym w mojej miejscowości. Cieszyłem się tym, że nasz ślub miał odbywać się u niej. Wystarczająco wkurzało mnie to, że musiałem zapłacić swojemu proboszczowi za to, że wyczyta nasze imiona i nazwiska na ogłoszeniach parafialnych. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego bycie uczniem Jezusa miało mnie cokolwiek kosztować. Najwidoczniej źle interpretowałem Ewangelie, kiedy jeszcze zdarzało mi się je czytać.
Od jakiegoś czasu moje relacje z Bogiem zaczynały się i kończyły na niedzielnych mszach (i to nie w każdym tygodniu) oraz obchodzeniu co ważniejszych, zaznaczanych zwyczajowo w kalendarzu na czerwono, świąt. Po prostu tak się zdarzyło, że kiedyś byłem bardziej religijny niż teraz. Zmieniło się to na zasadzie działania ewolucji. Z tą różnicą, że nie wyrosły mi skrzydła ani skrzela oraz nie stałem się wyższy, niż byłem. Najzwyczajniej w świecie kiedyś w ogóle nie życzyłem sobie kontaktu z istotą nadprzyrodzoną, a teraz było mi to obojętne. Zjawiałem się w kościele bardziej jako osoba towarzysząca niż człowiek wierzący. Ślub kościelny brałem chyba tylko dlatego, że inni też tak robili i moja wierząca partnerka bardzo tego pragnęła. Byłem jednym z uczestników tego teatru „wielkiej pobożności”.
Dotarliśmy w końcu na przykościelny parking i znaleźliśmy dogodne do zaparkowania miejsce. Liczba samochodów była w miarę zgodna z tą, jakiej oczekiwałem. Pustych miejsc było niewiele. Dzwony zaczęły bić, obwieszczając rozpoczęcie mszy. Sowa, Surykatka i Leniwiec siedzieli już pewnie w środku. Weszliśmy do kościoła i zajęliśmy miejsce z tyłu.
*
Sobota jest szóstym dniem tygodnia, a szóstego dnia Bóg stworzył człowieka na swój wzór i podobieństwo. Stworzył go wespół ze zwierzętami lądowymi i uznał, że było to bardzo dobre. Stworzył światłość, dzień i noc, oddzielił wody górne od dolnych, ale to stworzenie człowieka zostało określone jako bardzo dobre. Bóg – przedstawiany nam jako istota doskonała, dla której pojęcie czasu (w naszym, ludzkim rozumieniu) nie istnieje, wie, co było, co jest, i wie, co będzie – stwierdził, że stworzenie człowieka jest bardzo dobre. Jak to możliwe, skoro wiedział, do czego doprowadzi wyposażenie człowieka w wolną wolę?
Tylko śmierć przyniesie każdemu z nas odpowiedź na wszystkie nurtujące nas pytania dotyczące tajemnic wszechświata. Panda jest teraz mądrzejszy od nas i bardzo możliwe, że poznał je już wszystkie.