- W empik go
Czasy szkolne w Kijowie: 1854/5-1862/3 - ebook
Czasy szkolne w Kijowie: 1854/5-1862/3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 266 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ani latami, ani siłą nie czuję się jeszcze starym człowiekiem, a jednak życie w ciągu ostatnich lat wogóle tak się zmieniło, iż mimowolnie zdaje mi się, że jeden okres z tego życia już się zamknął za mną. Myśl niejednokrotnie z teraźniejszości cofa się w przeszłość, nie dla tego bynajmniej, że owe czasy były lepsze, tylko że były inne, że świeża młodość zachowała o nich wspomnienie bez żadnych domieszek barw ciemnych, których nam późniejsze lata i doświadczenie nieoszczędzają.
Bądźże błogosławioną młodości, co umiesz nawet gorycze przetwarzać na barwy tęczowe!
Dzieciństwo moje i młodość w niczem nie wykraczały poza granice tego życia, jakiem całe owoczesne społeczeństwo ukraińskie żyło. Wspomniałem o Ukrainie, bo tu urodziłem się, wychowałem, przeszedłem szkoły średnie i o wyższe zawadziłem, zanim mię zawirucha dziejowa r. 1863 nie przerzuciła z ławy szkolnej do więzienia. Gdzie urodziłem się i kiedy, o tem pisać nie będę – teraz przynajmniej – gdyż powziąłem zamiar rzucić na papier garść moich wspomnień szkolnych. Jaki był stopień nauki w owe czasy w Kijowie, gdzie do szkół chodziłem, o tem historyk dowie się z podręczników szkolnych, z planów i archiwum; ale papiery nie odtworzą ducha szkoły, charakteru, kierunku. Materyał archiwalny dostarczy urzędowych faktów, dostarczy kanwy do obrazu, ale ten tylko potrafi stworzyć dokładny obraz ówczesnej szkoły kto barw i światła zasięgnie od współczesnych. Otóż i ja nic innego nie pragnę jak tylko dostarczyć przyszłemu historykowi szkolnictwa w całej Polsce trochę barw, kilka promieni rzucić na to życie, jakiem sam w szkole żyłem.
Wprawdzie szkoła, którą przeszedłem, była moskiewską w tem znaczeniu, że językiem wykładowym był język rosyjski, ale tam kształciła się młodzież polska. W naszych tragicznych losach dziejowych nie jest to bynajmniej rzeczą obojętną poznać szkołę i środki, zapomocą których wypaczano charaktery, koszlawiono narodowość.
Historyk z kilki faktów będzie mógł poczynić pewne wnioski o duchu panującym w szkole i o tem jaki on wpływ wywierał na obniżenie naszego poziomu moralnego, umysłowego i narodowego.
Ojciec przywiózł mię do szkół po wakacyach letnich roku 1855, do Kijowa, do gimnazyum 2-go, które wówczas uchodziło za lepsze, od istniejącego gimnazyum 1-go, gdzie, jak powiadano, kształcili się „paniczyki”. Tem mianem obejmowano zwykle młodzież rodziców zamożnych, a właściwie szlachty, gwałtem pragnącej odegrywawać rolę „panów” i tak zwanej arystokracyi. Nad tem wszakże zastanawiać się nie będę, ani rozstrzygać, które gimnazyum było istotnie lepsze.
Kijów już znałem dawniej, gdyż od czasu, jak tylko zapamiętać mogę, przyjeżdżałem tu z matką dla odwiedzenia krewnych i ojca, czasowo mieszkającego. Nazwa Kijów w owe czasy robiła większe wrażenie w społeczeństwie ukraińskiem niż dzisiaj na nas Paryż. Kijów uchodził za miasto wielkie. Po nim na całej Ukrainie już istniał tylko Berdyczów. Inne powiatowe miasta i mniejsze miasteczka żyły jeszcze tem życiem umysłowem, jakie przekazała im Rzpta polska ostatnich lat. Były one małe, niechlujne, brudne w części zamieszkanej przez żydów, gdzie kupił się drobny handel miejscowy, ale po skrajach tych miasteczek, w dworach i dworkach mieszkała szlachta bardzo licznie. Te części miasta, zwykle zadrzewione, czyste i wesołe bywały. Szlachty było dużo, żyli wszyscy bez troski o jutro, dość hałaśliwie, łącząc się tylko ze sobą. Moskala ani powąchać. Urzędnicy byli Polacy – rzadko gdzie Moskal się trafił, a jeżeli był jaki – szczególnie w urzędach policyjnych – to się przystosowywał do większości społeczeństwa. Żadne antagonizmy narodowe nie objawiały się na zewnątrz tak brutalnie – jak teraz – w ten chyba tylko sposób, że Polacy uważali zawsze Moskali za wrogów polskiego narodu, nadziei samodzielnego życia nie tracili nigdy, a z tymi, których ze względów politycznych kochać i szanować nie mogli – stosunków towarzyskich nie utrzymywali. Tak jak drobna szlachta, skupiona w miasteczkach, zachowywała się reszta społeczeństwa polskiego odpornie. Jeżeli była mowa o warunkach zgody, przystawano na nie chętnie, ale oddaj, panie bracie, Polskę po Kijów.
O żadnych granicach etnograficznych nie śniło się nikomu; każdy stał na punkcie praw historycznych, bo uważano, że pracę poprzednich pokoleń dla ojczyzny można lekkomyślnie stracić, ale wyrzekać się ich byłoby zbrodnią. Stracone wrócić może, ale podarowane – nie wraca. Są prawa, które przedawnieniu nie ulegają – w to wierzono… święcie, bo tradycye niepodległości były świeższe, bo pamiętano jeszcze od ojców i dziadów historyę własnego politycznego życia.
Drobnej własności ziemskiej szlacheckiej nie było wcale poza obrębem miasteczek. Jedno i kilkowioskowa szlachta w niczem nie różniła się pod względem narodowym od szlachty miasteczkowej, w tem chyba, że stała jeszcze w większem oddaleniu od moskiewskiego świata urzędniczego. Jeżeli drobny szlachetka na kilkunastu lub kilkudziesięciu morgach z konieczności musiał takiego urzędnika przyjąć w domu swoim, to szlachcic wioskowy urzędników, tak zwanych sądowych i policyjnych – policya łączyła się i dziś jeszcze łączy się ściśle z administracyą kraju – nie widywał nigdy. Do załatwienia czynności pośredniczących między „dziedzicem”, „panem” a urzędem był ekonom lub rządca. On, od najniższych urzędników począwszy, aż do „sprawniką” czyli naczelnika powiatu, przyjmował wszystkich u siebie lub w tak zwanej kancelaryi, która była rodzajem urzędu dominialnego. Szlachcic wioskowy przyjmował tylko gubernatora i wysokich urzędników – jeżeli zasługiwali na to. Żona, dzieci, rodzina przy takich recepcyach nigdy nie byli obecni: jeżeli nie można było nieobecności złożyć na karb wyjazdu, składano ją na karb choroby, pilnowania chorego etc. Spełniano polecenia urzędowe, ale nieutrzymywano stosunków z urzędnikiem, bo na to niezasługiwał.
Taki stan rzeczy,trwał jeszcze w chwili mego wstąpienia do szkoły i przeciągnął się do roku 1863. Potem, pod naciskiem przemocy, samowoli urzędników i bezkarności, braku wszelkiego uczciwego i prawidłowego sądownictwa, trzeba było osobistym stosunkiem łagodzić barbarzyństwo rządu.
Wracam do Kijowa. W roku 1855 Kijowa właściwie nie można było nazwać miastem w znaczeniu europejskiem, ale wielką wsią. Liczył on już wówczas około 50 tysięcy mieszkańców, był, jak zawsze, siedzibą generał-gubernatora, centrum administracyi krajowej, ale to wszystko nie nadawało mu bynajmniej pozoru miasta. Drogą przez Białą-Cerkiew i Wasylków – pocztową – dojeżdżało się do tak zwanego Krasnego traktiru. Był to wielki zajazd, utrzymywany przez jakiegoś Moskala. Rzecz w owe czasy rzadka, która nas dzieci interesowała bardzo. Otóż od owego Krasnego traktiru można było jechać dalej do Kijowa bądź drogą pocztową, bądź też trochę bliższą, objazdową. Pocztową dojeżdżało się do Demijówki, przedmieścia Kijowa, osady z kilkudziesięciu chat złożonej, a potem, przez błotnistą groblę, prowadzącą przez wielki staw – dziś w łożysku tego stawu sadzą kapustę Moskale – wjeżdżało się na ulicę Wielką Wasylkowską.
Przebywszy górę gliniastą – dziś splantowaną pod drogę szosową i kolej elektryczną, – spuszczało się z niej następnie w wielką dolinę, okoloną górami. Jest to dolina Łybedi, rzeki, która niegdyś, przed tysiącem lat, wziąwszy początek w wąwozach i nizinach dzisiejszego lasku kadetów (Kadietskaja roszczą), łukiem, szerokiem korytem płynęła popod wzgórza do Dniepru, do którego wpadała niedaleko monasteru Wydubyckiego. Dziś zamiast rzeki płynie wąziuchny strumień, tworząc kilka mniejszych lub większych stawków.
Ściśle rzecz biorąc ową Łybedią ogranicza się teraźniejsze terytoryum Kijowa, gdyż po za jej linią leżą tylko przedmieścia. Zboczem tej doliny szła piasczysta, uciążliwa droga Wielka Wasylkowska, a po jej bokach tuliły się malutkie domki mieszczańskie. Brnęło się tak po piasku aż do Troickiego bazaru, skąd właściwie mówiąc, rozpoczynał się dopiero Kijów. Od owego bazaru szła dopiero środkiem szerokiej ulicy brukowana drobnemi kamyczkami droga, wiodąca do Kreszczatyku, ulicy, która dziś uchodzi za najpiękniejszą i stała się najżywotniejszą arteryą miasta.
Droga objazdowa, za Krasnym traktirem, szła do lasku kadetów, zwanego tak dla tego, że w rok czy we dwa po mojem wstąpieniu do gimnazyum, zbudowano w środku jego, na wzgórzu olbrzymi gmach, szkołę kadetów. Droga wówczas wiodła pod laskiem, skręcała na piasczyste wzgórza, zwane Łysą górą, dziś zabudowane przez zarząd kolei, potem spuściwszy się w dół, krętemi drożynami dojeżdżało się do szosy Zytomierskiej, Bulwaru Bibikowa, będącego przedłużeniem szosy i w końcu do Kreszczatyku. Tą drogą jeździłem częściej dla tego, że przy bulwarze Bibikowa było nasze gimnazyum.
Droga ta, piasczysta do tego stopnia, że literalnie koła od wozu grzęzły i ażeby ulżyć koniom, trzeba było wraz z furmanem piechotą wędrować, wiodła przez wzgórza i wąwozy niezabudowane wcale. Tu i owdzie tylko pod górką sterczał jakiś domek o trzech oknach, gontem lub dranicami kryty. Wprost z piasków wpadało się nieraz w bagno, z którego ledwie wyleźć można było, aż się dopchało nareszcie do szosy. Tu dopiero rozpoczynała się filozofia furmana, głęboko zastanawiającego się nad pożytkiem tak pięknego wynalazku, jak droga szosowa; jeżeli w dodatku spotkało się żółty dyliżans, jadący z Żytomierza – to już Kijów wyrastał w oczach moich i furmana na coś strasznie wielkiego i dziwnego.