- W empik go
Czcij ojca swego - ebook
Czcij ojca swego - ebook
W ekskluzywnym domu opieki umiera mężczyzna. To teoretycznie smutne, ale nikt się martwi. Rybak był domowym tyranem, nie stronił od alkoholu, a rodzina truchlała przed jego ciężką ręką. Czy to jednak oznacza, że ktoś pomógł staruchowi przenieść się na tamten świat?
Tylko Bożena, wścibska i wybitnie błyskotliwa dziennikarka jest zdania, że stary Rybak został zamordowany. Tylko że podobnie jak rok wcześniej – w związku ze śmiercią Maleny Fabiańskiej – teraz też nikt nie traktuje jej poważnie.
Gdy jednak zostaje zasztyletowany chłopak jej przyjaciółki, robi się naprawdę niebezpiecznie…
Czy ktoś uwierzy Bożenie? Gdzie krzyżują się te oczywiste, i te całkiem tajne, interesy? I co może łączyć całkowicie niepowiązane wydarzenia?
Właściwie nic. Oprócz…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-725-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miesiąc wcześniej
Paulina Michalska odbębniała rutynowy przedwieczorny obchód pacjentów. Podawanie leków, zamykanie okien, otulanie dodatkową kołdrą, „bo przecież dzisiaj tak okropnie wieje”, i uspokajanie rozwibrowanych całodziennych emocji, z których najsilniejszą zwykle była reakcja na kłótnię pacjenta spod dwójki.
Właśnie tego pacjenta, do którego teraz wchodziła.
Staruch nie robił już na niej wrażenia. Ot, zgorzkniały, domagający się uwagi zgred, żenujący w udawaniu ważnego. Paulina widywała wielu takich. Niepewnych siebie, zakompleksionych domowych dyktatorów, małych zwykle nie tylko duchem. Ot, kurduple przewrażliwione na własnym punkcie, tak o nich myślała. Na swój użytek twierdziła także, że Napoleon, August Sas Mocny i Hitler nie przez przypadek czynili wszystko, by zasłużyć na miano wielkich. Po prostu tacy nie byli.
Jako doświadczona pielęgniarka w domu opieki zajmowała się już legionem takich Napoleonów, choć nie pracowała przecież w wariatkowie. Dlatego wybryki także i tego pacjenta kwitowała zwykle wzruszeniem ramion lub co najwyżej zmęczonym westchnieniem.
Otworzyła drzwi wyuczonym ruchem i wprowadziła wózek z lekami, wchodząc do pokoju tyłem. Ledwie omiotła wzrokiem ściany, codziennie myte, a i tak zasyfione. Pacjent, choć dyrekcja ośrodka oficjalnie preferowała określenie „pensjonariusz”, znowu rzucał jedzeniem. Dzisiaj miał ku temu szczególnie malownicze i sprzyjające okoliczności. Spaghetti bolognese daje wybitnie ekspresyjne możliwości. Właściwie te naścienne mazaje przy odrobinie intelektualnego wysiłku i dobrej woli można by nazwać artystycznymi. Rozkładały się szeroko niczym tęcza na niebie, panoramicznie jak w sześćdziesięciocalowym telewizorze. Większość na ścianach, trochę na drzwiach do łazienki, odrobinę na zasłonach.
„Te ostatnie będzie trudno usunąć” – pomyślała Paulina Michalska i to była jej ostatnia racjonalna myśl tego wieczoru. A może przedostatnia.
Bo właśnie wtedy odwróciła się i uświadomiła sobie – i to zapewne było ostatnie rozumne spostrzeżenie – co widzi. A także, że nie zapomni tego do końca życia, choć wcześniej widziała już naprawdę wiele. Seks dziewięćdziesięciolatków, których należało z siebie zdejmować, bo wprawdzie zdołali odbyć pełnowymiarowy stosunek, ale na zejście z łóżka żadnemu nie starczyło już sił. Sikanie do porcelanowych kubków, bo ściany łazienki okazywały się za łatwe. Dzwonienie o czwartej nad ranem do prezydenta Stanów Zjednoczonych, bo przecież on musi pomóc odnaleźć zaginioną siedemdziesiąt lat wcześniej siostrę. Paulina Michalska była w stanie sobie poradzić z tym wszystkim bez mrugnięcia okiem. Teraz jednak poczuła, że jej granice zostały przekroczone.
Goła dupa pensjonariusza odbijała światło ledowej żarówki niczym księżyc w pełni. Upierdliwy staruch niczego sobie nie odmawiał, więc każda część jego ciała wyglądała dostatnio. Tyłki zaś, z natury przecież zaoblone, wypięte stają się po prostu okrągłe niczym hula-hoop.
Paulina Michalska nie potrafiła skupić wzroku na niczym innym. Wpatrywała się w goły tyłek, nie zdając sobie sprawy, jak szybko oddycha. Wydawało jej się, że krzyczy, to jednak była jedynie hiperwentylacja. Następnego dnia, gdy tabletki uspokajające przestały działać, poczuła dotkliwy ból gardła.
Uważała, że jako pielęgniarka czuła się oswojona ze śmiercią. To nieodłączna część życia, każdy się z nią zetknie prędzej czy później. A gdy pracuje się z osobami starszymi, w domu starców, nazwijmy to po imieniu, śmierć staje się oczywista. Dlaczego zatem teraz zareagowała tak gwałtownie?
Bo poza wypiętym tyłkiem w końcu dostrzegła także całego pensjonariusza. Leżał na łóżku. Dlaczego od razu uznała, że nie żyje? Zapewne ze względu na jego pozycję. Zgięte nogi stopami dotykały ściany, a głowa spoczywała na podłodze, w śmierdzącej aureoli rzygów.
Zadławił się? Zapewne. To częstsze, niż mogłoby się wydawać. A może to coś innego? Twarz mężczyzny była okropnie wykrzywiona. Czy wyrażała cierpienie? Czy w ostatniej chwili dopadły go wyrzuty sumienia? Strach? I dlaczego nie wezwał pomocy? Przecież przy każdym łóżku zamontowano na ścianie dzwonek.
Paulina przypomniała sobie, że ten akurat pensjonariusz już pierwszego dnia pobytu w ośrodku oświadczył, iż korzystanie z dzwonków i innych technicznych bajerów uwłacza jego godności, i kazał przestawić łóżko na drugą stronę pokoju. A właściwie… chyba jednak było trochę inaczej. Ta wersja jest oficjalna, w rzeczywistości bowiem wciskał dzwonek co kilkanaście minut, przez co dezorganizował pracę personelu. Po dobie tak dowcipnego psocenia, z zaledwie pięciogodzinną przerwą nocną, po prostu przestawiono jego łóżko. Teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by wstał i dosięgnął przycisku. Wstawanie jednak nie było już tak zabawne. A może zwyczajnie mu się znudziło? Lub zadziałał nimb oryginalności – jako jedyny z pensjonariuszy został pozbawiony dzwonka.
Czy do niego właśnie próbował sięgnąć? Nie zastanawiała się nad tym. Po prostu oddychała.
Następnego dnia obudziła się tuż po piątej. Szefowa, zanim nafaszerowała ją lekami i kazała odwieźć do domu, od razu udzieliła pielęgniarce jednodniowego urlopu. „Na dojście do siebie”, jak powiedziała. Tylko że Paulina ani myślała tracić wolnego dnia. Tabletki przestały już działać. Co prawda była osłabiona, ale mogła, a co najważniejsze – zamierzała pracować.
Musiała jednak uczciwie przyznać, że krajobraz Sahary po pustynnej burzy zapewne prezentował się barwniej niż jej twarz tego poranka. Zwykle malowała się oszczędnie, ale nie dziś. Teraz nałożyła grubą warstwę kosmetyków, aż poczuła się trochę nieswojo. Jak klaun przed wyjściem na arenę. Zadziwiające, że w lustrze prezentowała się w zasadzie normalnie.
Ubrała się zatem i wyszła do pracy. Ponieważ nie była pewna własnej motoryki, nie usiadła za kierownicę. Pojechała autobusem, piętnastka odjeżdżała niemal spod jej domu. Zbierała siły podczas kilkunastominutowej podróży, w końcu umarł człowiek. Na miejscu spodziewała się zamieszania. Lekarza, policji, karetki, tego całego śmiertelnego ambarasu.
Na ulicy Leśnej nie było jednak żadnego ruchu. Na parkingu z tyłu budynku stały jak zawsze samochody szefowej, jednego sanitariusza i dwóch pielęgniarek. Na ulicy jeden zaparkowany pojazd, o ile dobrze kojarzyła, córki pani spod ósemki. Poza tym – cisza.
Ucieszyła się, że już po wszystkim. Zerknęła kontrolnie na telefon. Nikt do niej nie dzwonił, nikt jej nie szukał. I dobrze. To oznaczało, że nie zostanie wmieszana w sprawę, nie czekają na nią funkcjonariusze żądni zeznań. Okropnie nie lubiła policji. Świetnie, najwidoczniej wszystko zostało już załatwione.
Spokojnym krokiem weszła do domu opieki i z zadowoleniem przyjęła panujący tam spokój. W pokoju socjalnym przebrała się w służbowy strój, uśmiechnęła się, trochę wymuszenie, do lustra. Zerknęła w rozpiskę. Dzisiaj wizyta lekarska u pensjonariuszki spod trójki. Do pana spod piątki przyjedzie rodzina, zapewne na dwa dni, trzeba przygotować nocleg. Dla ilu osób? – nie mogła doszukać się informacji. „Przygotuję dla dwójki” – pomyślała. „Zwykle przyjeżdżają córka ze starszym synem. Najwyżej potem pościelę więcej”.
Teoretycznie te zajęcia nie należały do zadań pielęgniarki. Paulina nie pracowała jednak w szpitalu, a w prywatnym domu opieki. Tutaj zakres obowiązków określała szefowa, właścicielka. Podwładna z tym nie dyskutowała, wynagrodzenie było zbyt atrakcyjne.
Przygotowała zestaw leków, równo poustawiała kieliszki w odpowiednich przegródkach. Wszystko zgodnie ze sztuką. Dzbanek z wodą, jednorazowe kubki.
Przeszła codzienną drogę, od samej góry. Widocznie udało się ukryć trupa z pokoju numer dwa, bo pacjenci witali ją, jak zwykle, z zadowoleniem. Jej wizyta to było wydarzenie w ich monotonnych porankach. Stukot chodaków zwiastował uśmiech, może dowcip, czasem nawet chwilę dyskusji o podłości tego świata. Lub o polityce, co w sumie na jedno wychodziło. Obsłużyła wszystkich, ominęła tylko pusty pokój numer cztery i dwójkę, oczywiście. Po namyśle otworzyła jednak drzwi. „Chociaż tutaj przewietrzę” – pomyślała.
Pokój był przemeblowany. Łóżko stało przy przeciwległej ścianie, tuż obok dzwonka. Na łóżku leżał pacjent. Umyty, ubrany w czystą piżamę, której odprasowane rękawy aż kłuły w oczy. Wyglądał, jakby tylko spał. Niewinny starszy człowiek odpoczywający w pastelowym pokoju z czystymi ścianami.
Sielsko, anielsko, bezpiecznie.
„Jak, nomen omen, martwa natura” – pomyślała Paulina.
– Podałaś już wszystkie leki? – Szefowa wyrosła przy niej niespodziewanie.
Dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Potrąciła przy tym metalowy wózek, który zadzwonił niczym kościelny dzwon.
– Przestraszyłaś mnie – odpowiedziała Paulina. – Tak, wszystkie, z wyjątkiem… – Spojrzała znacząco na leżącego w pościeli, odpicowanego jak woźny w Boże Ciało starucha.
– Jemu też trzeba podać. – Szefowa uśmiechnęła się łagodnie.
– Przecież on… przecież on… – zająknęła się Paulina. Patrzyła w oczy stojącej naprzeciw kobiety z kompletnym niezrozumieniem.
– Skoro przyszłaś do pracy, podaj mu leki – stwierdziła stanowczo szefowa.
– Ja? – jęknęła Paulina, posłusznie jednak, jak maszyna, podeszła do pensjonariusza. Dotknęła jego dłoni i chłodno stwierdziła: – On nie żyje.
– Jak to: nie żyje? – W tonie właścicielki ośrodka nie było, oczywiście, zdziwienia.
„Co to za teatr?” – zastanawiała się Paulina.
– Zadzwoń po pogotowie – zaordynowała szefowa. – Natychmiast! – Podniosła głos. – Zmarł we śnie. To się zdarza w tym wieku. Trzeba koniecznie dopełnić formalności.ROZDZIAŁ 2
Pół roku wcześniej
– Siadaj, mamo, podaję obiad.
– Już gotowy? Dobrze pachnie.
– Ugniotłam ziemniaki, jak lubisz.
Małgosia pomogła matce usiąść, podsunęła krzesło.
– Nie rób ze mnie niedołężnej staruchy – burknęła starsza z kobiet. – A ojcu już dałaś?
– Śpi.
Matka kiwnęła głową.
– Lepiej nie budzić. Kompot jest?
Córka przytaknęła i postawiła dwie szklanki na stole.
– Z marmolady? – upewniła się matka.
– Truskawkowej. Twojej ulubionej.
Jadły w milczeniu. Posiłek był tak samo skromny jak całe mieszkanie. Zamiast stołu – kawałek blatu przykręcony do ściany, przykryty mocno wytartą ceratą w niebieską kratkę i wzorek w cytryny. Niewysoka lodówka, głośno burcząca, pamiętała jeszcze poprzedni wiek. Na ścianie na wprost wejścia przeczyły grawitacji trzy drewniane szafki, zbite domowym sposobem, niezbyt proste. Wytarte, niepolakierowane, brudne na brzegach. Wszystko to odbijało się w wypastowanym jak lustro beżowym linoleum.
Reszta mieszkania prezentowała się podobnie. Przestrzeń małego i ciemnego przedpokoju ograniczała płytka szafka na buty i wisząca nad nią półka. Na niej ustawiono pomalowane brązową olejną farbą pudełka, kiedyś na buty, teraz – na wszystko. W mizernym świetle słabej żarówki kolor na kartonie skutecznie imitował meblową płytę.
Trzy niewielkie pokoje dla niegdyś pięcioosobowej rodziny stanowiły ledwie wystarczające lokum i urządzono je tak, by zmieściło się jak najwięcej mebli. W salonie usytuowanym na wprost wejścia na dywanie w kolorowe mazaje pozostało trochę wolnej przestrzeni, ale przy ścianach tłoczyły się szafki, meblościanki, komody. Jedynym współczesnym produktem był w tym wnętrzu telewizor.
Taki skansen znajdował się w każdym z pokoi.
Z ostatniego pomieszczenia w korytarzu, tego najbliżej łazienki, rozległo się burczenie. Dźwięk dość cichy, ale Małgosia od razu drgnęła. Charczący głos zawołał coś niezrozumiale, Gosia podniosła się bez słowa, posyłając matce smutny uśmiech.
Gdy uchyliła drzwi z dykty, z pękniętą jedną mleczną szybką, męski głos zabrzmiał donośniej.
– Ty nawet przyjść na czas nie potrafisz, co? Cholero jedna. Ojcu pozwoliłabyś w gównie leżeć. Taka to wdzięczność za wszystkie lata. Córka zakichana.
Małgosia nie odpowiedziała. Sięgnęła po basen i ułożyła pod zwalistym ciałem. Usiadła na krześle pod ścianą i spokojnie czekała.
– Jednak nie – burknął ojciec. – Teraz kloca nie będzie.
Gosia wyciągnęła basen.
– Może pomogę ci dojść do łazienki? Łatwiej będzie, kiedy jelito jest ułożone…
– Będzie mi tu wypominać, głupia jedna. Będę srał, jak chcę i kiedy chcę. Obiad daj! Sama się nażarłaś jak świnia, matce dogadzasz, ojca traktujesz jak śmiecia. Niewdzięczna suka.
Mówił dalej, Gośka jednak wyszła do kuchni. Uodporniła się przez lata, niesłyszenie stało się jej barierą ochronną. Matka skończyła jeść, sztućce starannie złożyła w jednym kierunku, szklanka po kompocie stała pusta po prawej stronie nakrycia. Małgosia nałożyła ziemniaki na czysty talerz, hojnie polała tłuszczem z wczorajszych mielonych i dołożyła trochę kiszonej kapusty. Na tacy postawiła szklankę z kompotem i zaniosła wszystko ojcu.
– Ziemniaki? Tylko tyle? Same pewnie żarłyście mięso, dla mnie już nic nie zostało, co? Nigdy o mnie nie pomyślisz, niewdzięcznico jedna.
Małgosia odstawiła tacę i podciągnęła ojca. Opuściła mu stopy na podłogę, na specjalnym stoliku podsunęła jedzenie.
Mógł jeść sam, ręce miał sprawne. W ogóle mógł być sprawny – gdyby chciał. Oczekiwał jednak karmienia. Małgosia usiadła na krześle i spokojnie, kęs za kęsem, podawała ojcu ziemniaki starannie wymieszane z okrasą. Palcem dawał jej znać, kiedy miał ochotę się napić.
A gdy zjadł, kompotu pozostała mniej więcej jedna trzecia, chwycił gwałtownie szklankę i rzucił nią przez pokój.
– Takie żarcie mi dajesz! – zarechotał. – Gówniane, tylko do tego się nadaje. Do rozbełtania na ścianie.
Nic nie odpowiedziała. Odstawiła stolik, zabrała talerz i tacę. Po chwili wróciła, położyła ojca i sprzątnęła resztki szklanki. Starannie umyła ścianę. Już dawno pomalowała ją farbą olejną.
Wróciła do matki, która zdążyła przejść do pokoju nazywanego salonem, choć bardziej pasowało określenie „relikt minionej epoki”. Rozkładany stół „jamnik”, dwa fotele przykryte kapami, bo oryginalna tapicerka świeciła dziurami. W meblościance lśniły wypolerowane kryształy i kilka pamiątek. Obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, kropidło z Lichenia, pustynna róża przywieziona przez nie-wiadomo-kogo, dwie duże muszle, figurka wańki-wstańki. Do tego rozłożony w wachlarzyk komplet kieliszków ze srebrnymi brzegami, całkiem nowy, nigdy nieużywany. W tym domu piło się ze szklanek.
Rodzina przeprowadziła się do mieszkania na Makuszyńskiego po śmierci matki Rybakowej. Było właściwie podobnego metrażu, jednak o jeden pokój większe od tego na Nowowiejskiego. Poza tym ten lokal miał akt własności, bez żalu więc pozostawili wymagający już remontu kwaterunek.
– Wstawiłam wodę na herbatę – powiedziała matka, opatulając się szczelniej szalem.
– Zaleję i przyniosę. – Małgosia włączyła telewizor. – Zbieram się do pracy – dodała, spoglądając na zegarek. – Zaczynam dziś o trzeciej.
– Masz jeszcze czas. Zrób zakupy po drodze.
Gosia kiwnęła głową. Zanim doszła do łazienki, znów usłyszała wołanie ojca. Sięgnęła po basen i ułożyła go na właściwym miejscu.
– Idź stąd! – warknął. – Nie będę srał przy tobie.
Westchnęła, bo ojciec co rusz zmieniał zdanie w tej sprawie. Raz chciał załatwiać potrzeby na sedesie, innym razem oczekiwał kaczki lub basenu. Bo tak mu się chciało. Bez uzasadnienia. Bo tak.
Przeszła do łazienki, szykowała się nie więcej niż trzy, cztery minuty. Włożyła inną bluzkę, uczesała włosy, przypudrowała lekko twarz i użyła tuszu do rzęs. Wyszła w pośpiechu, bo usłyszała, że do mieszkania ktoś wszedł. Męski głos brzmiał władczo i rozkazująco.
– Ziemniaki z sosem? Nie będę tego jadł. Kompotu daj.
Małgosia zerknęła na zegarek. Jeszcze zdąży. Wróciła do kuchni i nalała bratu kompotu. On już w tym czasie wszedł do pokoju ojca.
– Co za smród – stwierdził. – Naprawdę ojca trzymasz na pełnym basenie? – Ostentacyjnie wyjął naczynie i odstawił obok łóżka. – Poprawię ci poduszkę, tato – zwrócił się troskliwie do starszego mężczyzny i spojrzał na siostrę z dezaprobatą. – Skoro nikt inny tutaj nie może.
Małgosia zacisnęła zęby i przeszła do swojego pokoju. Sięgnęła po torebkę, wyjęła beżową pomadkę i pociągnęła wargi.
– Gośka! – Dotarł do niej głos brata.
Już z torebką na ramieniu wyszła do korytarza i zerknęła do pomieszczenia, w którym Tomek siedział obok ojca.
– Herbaty przynieś – zakomenderował brat. – Z cytryną.
Miała ochotę odszczeknąć, znała jednak scenariusz. Kłótnia, słowo przeciw słowu, ojciec i brat przeciwko niej, milcząca matka, awantura bez szansy na wygraną. Choć właściwie to półprawda. To oznaczałoby jakąś równowagę, brak przegranych, a ona zawsze wychodziła z takich potyczek z poczuciem klęski.
Odstawiła więc torebkę i ruszyła do kuchni. Zaparzyła dwie herbaty w szklankach, na talerzyku ułożyła plasterki cytryny i zaniosła do pokoju.
– Naprawdę ojca będziesz w smrodzie trzymać? – Brat ze wstrętem spojrzał na pełny basen.
Gośka zacisnęła pięści. Czas jej się kurczył. Sięgnęła po naczynie i weszła z nim do łazienki.
– Wychodzę do pracy – powiedziała. – Do zobaczenia.
– Taką siekierę mam pić?! – wrzasnął ojciec.
– Talerzyk na szczury po herbacie przynieś! – zażądał brat.
Gośka przewróciła oczami, przyniosła talerzyk i wsunęła buty.
– Zaraz wychodzę do pracy – oznajmiła.
– Pewnie, jeszcze drzwi otwarte zostaw – skomentował ojciec. A ponieważ nie zareagowała, kontynuował: – Ostatnio ciągle mi tu wietrzy, okno otwiera, drzwi nie zamyka, przeciąg robi, w chorobę chce mnie wpędzić, niewdzięcznica.
– Tak to już jest z babami, tato. Głupie to i debilne, kapuściany łeb jeden z drugim.
– Niech idzie do tej swojej roboty, niech idzie. Co ona tam zarobi. I tak z mojej emerytury żyjemy, z moich pieniędzy, wszystko tutaj jest za moje! Ty fujaro, idiotko ty!
– Tato, a Mikołaj to nic nie przysłał ostatnio? – przerwał tyradę ojca Tomasz.
– A jak nie, jak tak! – W głosie starszego mężczyzny zabrzmiało zadowolenie. – Kartka doszła całkiem niedawno. Napisał, że przelew wyszedł, jak zawsze.
– To ty tam masz, tato, całkiem sporo tego grosza, co?
– Chciałbyś! – Stary zaśmiał się chrapliwie. – Nic wam nie dam, szczury jedne. Nic!
– Spokojnie, tato! Ja nic nie chcę.
– Nic nie znajdziecie. Pieniądze dobrze ukryłem.
– Tato, nikt nie wejdzie na twoje konto. Jest twoje i tylko twoje.
– Jasne, jasne. Tylko się czaicie, żeby mnie ograbić. Niewydarzona rodzinka. Wszyscy wy! – Ojciec się rozkręcał.
– Tato, przecież wiesz, że ja dobrze zarabiam, starcza i dla mnie, i dla dzieci, i dla mojej kobiety.
– A ona to nie jest taka głupia jak ta tutaj, co?
– Moja? Mądra kobieta, chociaż tylko baba. – Młody się zaśmiał.
– No, przynajmniej ty masz szczęście. Bo ta to niewydarzona mi się trafiła. Nic porządnie zrobić nie potrafi! Jak ostatnia ciemnota. – Kiwnął głową w stronę córki.
Małgośka nerwowo zerkała na zegarek. Musiała już wychodzić! Obawiała się jednak, że po otwarciu drzwi wszyscy sąsiedzi usłyszą domową awanturę.
Chęć ukrycia tego, co dzieje się w czterech ścianach ich domu, była oczywiście naiwnością. I tak niemal komplet lokatorów miał świadomość, co dzieje się za drzwiami jednego z mieszkań bloku numer trzy.
Niemniej Gośka czekała spokojnie, aż emocje opadną. Ojciec wybuchał często i gwałtownie, jednak na krótko. Kilka minut i po krzyku. Pieniądze, nawet ich niewinne wspomnienie, zwykle były katalizatorem. Stary chronił swój domniemany majątek, jak umiał – już teraz tylko słowami.
Gośka wiedziała, że cała ta fantastyczna fortuna była li tylko ułudą. W końcu mieszkała tutaj od zawsze i kto jak kto, ale ona doskonale znała rodzinny stan konta. Każdego.ROZDZIAŁ 3
Teraz
– Marzenia nie mają nic do rzeczy – skomentowała cierpko Bożena.
– Cóż, pragnienia determinują nasze postępowanie.
Bożena przewróciła oczami. Matka i jej mądrości.
– Zaparzysz w końcu kawę? – zmieniła temat.
Starsza z kobiet wstała i przeszła do kuchni. Córka została sama w pokoju, który znała od pierwszych dni życia. Odkąd pamiętała, nic się tu nie zmieniło. Ten sam dywan, kanapa i niski stół, niegdyś rozkładany w każdą niedzielę. Matka po prostu nie potrzebowała zmiany.
– Pomóż mi z talerzami! – dobiegło z kuchni.
Przyniosła zatem naczynia, sztućce i talerz z ciastkami, które kupiła w drodze do matki.
– Powinna wrócić do domu – oznajmiła starsza z kobiet.
– Mamo. – Bożena zgrzytnęła zębami.
– Miejsce dziecka jest przy matce.
– Gerard potrafi świetnie się zająć córką.
– Twój rozwiedziony mąż i… Jak ją nazywasz? Jego lafirynda?
– Rozwiódł się, jak słusznie zauważyłaś, ze mną. Nie z córką. Z obowiązku rodzicielskiego się wywiązuje.
– Czy ty siebie słyszysz? – Czesława spojrzała na Bożenę ze współczuciem. – Widziałaś, jaka szczęśliwa była tutaj Malwina? Tutaj, na miejscu, w domu?
– Mamo, była na wakacjach.
– Była u mnie. Przypominam ci.
– Tak, oczywiście. Ja nie potrafiłam zająć się córką. Wkroczyłaś i uratowałaś ją przed niewydarzoną matką.
– Ty to od razu tak histerycznie – skwitowała Czesława.
Bożena powstrzymała warknięcie.
– Malwina wróciła do szkoły. Czyli konieczność w jej wieku, gdybyś nie pamiętała. To jedyne, co się komunistom udało: wprowadzenie edukacji powszechnej i likwidacja analfabetyzmu. Biedne dzieci muszą siedzieć w szkolnych ławkach. Przerażające!
– A żebyś wiedziała! – Matka się uniosła. – Po pierwsze te ławki i ciężkie tornistry niszczą im kręgosłupy, ale najgorsze jest to, dokąd ty ją wysłałaś. Własną córkę! A moją wnuczkę. Na Śląsk! Zadymiony, brudny i całkowicie nieodpowiedni dla trzynastolatki.
– Już teraz czternastolatki. I masz całkiem nieaktualne dane, na Śląsku koksownie przestały dymić trzydzieści lat temu. Poza tym Malwina mieszka z ojcem, który całkiem nieźle, niestety, radzi sobie z młodą.
– No właśnie, niestety. Miejsce dziecka jest przy matce! – powtórzyła starsza kobieta.
– Przypomnieć ci, dlaczego się na to zgodziłam? Twoja wnuczka wdała się w szemrane towarzystwo, mówiąc wprost, dilowała maryśką. Wolałam wysłać ją na drugi koniec Polski, niż narazić na ośrodek wychowawczy, odwykowy czy co tam jeszcze. Naprawdę zapomniałaś?
Czesława prychnęła.
– Ty jak zwykle masz jakiś śliski argument. A mojego zdania nic nie zmieni. Dzieci powinny być przy matce. Zawsze, w każdym wieku.
– No i jestem, mamo, przy tobie. – Bożena przewróciła oczami. – I wciąż przychodzi mi na myśl, że za często i za długo.
– Cóż, to zdaje się dziwne, że najlepsze wzorce rodzinnego oddania można znaleźć w patologicznych rodzinach.
– Słucham? – Bożena zachłysnęła się kawą.
Matka dla siebie zaparzyła plujkę, córce przygotowała napar z kapsułkowego ekspresu, który rok temu dostała od niej w prezencie.
– Pamiętasz Rybaków?
– Tych spod jedynki? Jak przez mgłę. Pamiętam Małgosię, stawiałyśmy razem babki w piaskownicy. Co u nich?
– Odkąd się wyprowadzili, nie mam z nimi kontaktu. Ledwie coś usłyszę. To tu, to tam. Jakieś aktualności.
– Plotki – doprecyzowała Bożena.
– No właśnie. Matka ci relacjonuje sprawę, a ty od razu wyskakujesz z plotkarstwem.
– Dlaczego wspominasz o Rybakach? – Bożena westchnęła ciężko.
– Przecież ci tłumaczę. To jest właśnie przykład familijnego oddania. Rodzina, która trzyma się razem bez względu na wszystko. Małgosia cały czas opiekuje się ojcem i matką. Właściwie: opiekowała.
– Ich była trójka, o ile dobrze pamiętam. Tacy zżyci, zgrani, a tylko Gośka jest opiekunką? Ten starszy, Mikołaj, to taki krępy rudzielec o niebieskich oczach, prawda?
Matka przytaknęła ruchem głowy.
– Żył niejako w cieniu młodszego, tego Tomka, i często korzystał z jego uroku. Tomek potrafił wybronić siebie i brata, zaczarować nauczycielki, ubłagać sprzedawczynię w spożywczaku. Drobne kradzieże, nielegalnie wpisana w dziennik ocena, sfałszowany podpis matki… Wszystko zawsze uchodziło im na sucho.
– I ty to pamiętasz? – zdziwiła się Bożena.
– Skleroza wciąż nie jest moją towarzyszką.
– Ja rudzielca ledwo co kojarzę, za to wciąż doskonale widzę Tomka, tego młodszego. Wysoki, wysportowany, z burzą prawie czarnych kręconych loków układanych na żel. Ależ on był przystojny!
– Miałaś cztery lata! Może pięć. Nie możesz tego pamiętać.
– Mnie też skleroza nie siadła jeszcze na mózg. Byłam szczeniarą, kiedy Rybakowie się wyprowadzili z Nowowiejskiego, ale wciąż mam w pamięci pełne tęsknoty westchnienia starszych koleżanek. W Tomku podkochiwała się chyba każda dziewczyna na osiedlu.
– Każdy w rodzinie ma swoją rolę. Jak to w życiu – westchnęła matka sentencjonalnie.
– Jasne – prychnęła Bożena. – Są buntownicy, wojownicy i opiekunowie. A nazwałaś tę ich familię patologią, bo…?
– Stary Rybak bił żonę, aż furczało, dzieciakom też się dostawało. Nie wiesz tego?
– Nigdy nie zwróciłam na to uwagi. – Bożena zmarszczyła czoło.
– Byłaś za mała. – Matka machnęła lekceważąco ręką.
– Te dzieciaki zawsze miały pod górkę. – Córka westchnęła.
– I z tego, co wiem, nic się pod tym względem nie zmieniło.
– Masz z nimi jakiś kontakt, mamo?
– Przecież ci mówiłam. Wiem tyle, ile usłyszę. – Matka wzruszyła ramionami.
– Jasne. Ploteczki. To dlaczego użyłaś czasu przeszłego?
– Wręcz przeciwnie. Twierdziłam i twierdzę, że wciąż mają pod górkę.
– Czyli jednak masz bieżące informacje. Ale chodzi mi o ten fragment, że Gosia się „opiekowała”. Już nie jest rodzinną pielęgniarką?
– Staremu Rybakowi się zmarło ostatnio. Kilka tygodni temu.
– Ups. To wielka strata?
Matka spojrzała na nią z dezaprobatą.
– Zmarł człowiek – powiedziała z powagą.
– Podobno damski bokser.
– Trochę szacunku. Jak ja cię wychowałam?
Bożena przewróciła oczami.
– Niemniej Gośka pewnie odetchnęła. Skoro opiekowała się i ojcem, i matką, to znaczy, że nie byli samodzielni. Zatem zapewne odeszło jej trochę obowiązków. Chyba że bardzo tęskni, bo tak niezmiernie kochała tatusia tyrana.
– Jesteś niepotrzebnie okrutna. Rybakowa nie jest niedołężna. A Rybak, bo ja wiem? Podobno, jak na swój wiek, był całkiem sprawny. A delikatnie ci uświadomię, że obydwoje są ode mnie tylko odrobinę starsi. Od-ro-bi-nę – powtórzyła dobitnie.
– A ja jestem realistką. Myślę, że tatuś musiał nieźle dręczyć i mamusię, i Gośkę.
– Niby skąd wiesz?
– Doświadczenie. – Bożena wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Zaledwie przypuszczam.
– Rybak zmarł w ośrodku opiekuńczym. – Matka machnęła ręką uspokajająco.
– No widzisz! Znaczy, że już w domu Gośka nie mogła z nim wytrzymać.
Starsza z kobiet pokręciła głową.
– Jesteś bezduszna.
– Skoro tak, pójdę już – stwierdziła Bożena, na co matka tylko westchnęła. Nie zatrzymała jednak córki.
– Musimy się w końcu nauczyć rozmawiać – powiedziała jeszcze na koniec, a Bożena zatrzymała się już w drodze do drzwi i kiwnęła głową.
W drodze do pracy, na skrzyżowaniu ulic Traugutta i Piłsudskiego, przypomniała sobie, jak zresztą zawsze w tym miejscu, wypadek sprzed roku. Pod sam koniec sprowokowanego przez nią dochodzenia w sprawie zamordowania nestorki najbogatszego koszalińskiego rodu Bożenę potrącił samochód. Szczęśliwie nic poważnego się nie stało, jednak odczuwała dyskomfort za każdym razem, gdy pokonywała tę krzyżówkę. Teraz też wzdrygnęła się i skręciła w lewo. Po dwóch minutach zaparkowała przed budynkiem radia.
– Jak tam, panie Bolku? – zagadnęła ochroniarza, który na jej widok uśmiechnął się szeroko.
– Tu strzyka, tam kłuje, ale trzeba ciągnąć ten wóz. W taką pogodę nawet na działkę nie ma po co jechać. Emerytura na horyzoncie, ale tak to już jest z widnokręgiem, że z każdym krokiem się oddala. – Zaśmiał się lekko chrapliwie. – Zresztą, co ja będę ze starą w domu robić? Tu się przydam.
Bożena zaśmiała się serdecznie. Lubiła gadatliwego mężczyznę.
Skierowała się na schody, bo od czasu, gdy nabrała podejrzenia graniczącego z pewnością, bardzo nieprzyjemnego zresztą, że ciut zaokrągliła się w talii, zaczęła unikać windy.
Weszła do pokoju lekko zdyszana.
– Co tam? – rzuciła na przywitanie koleżance, właściwie jedynej przyjaciółce, Dorocie. Nie tylko pracowały razem, miały także podobne poczucie humoru, poglądy i potrafiły się pięknie różnić.
Usłyszała prychnięcie zamiast odpowiedzi.
– To chyba nie najlepiej – odpowiedziała zatem sama sobie.
– Najpiękniej na świecie – odezwała się w końcu Dorota.
– O, ho, ho. – Bożena usiadła, odkładając torebkę na bok. – Jakiś sztorm mentalny? Zaburzenie czasoprzestrzeni? Napięcie przedmiesiączkowe?
Dorota spojrzała na nią wilkiem.
– Jadę do Darka.
– I to jest powód twojego niezadowolenia?
– Wręcz przeciwnie, to akurat światełko w tunelu. Trzepotanie skrzydełek motyla, jednorożec rzygający tęczą i oszroniona butelka prosecco.
– To skąd panujący w naszej zawodowej jaskini delikatny odór dekadentyzmu przełamanego tęsknotą za czystym, nieskalanym horyzontem wolności i swobody ducha?
– Nażarłaś się prochów? – wyraziła uprzejme zainteresowanie Dorota.
Bożena nie odpowiedziała. Po prostu w milczeniu patrzyła na przyjaciółkę, która po chwili podsumowała:
– Zatem z Dariuszem wszystko w jak najlepszym porządku, za to w naszym radiowym stawiku rozlewa się zapaszek lekkiego gówienka.
– Nic nie słyszałam.
– Będzie konkurs.
– To wiadomo od prawie roku. Co w tym dziwnego? – Bożena nie rozumiała.
– Nie powinno zaskakiwać, a jednak. – Dorota się skrzywiła. – Mnie tam ciągle zdumiewa, że dyrektor radia został aresztowany, a potem prawomocnie skazany za morderstwo, które popełnił z premedytacją, choć w białych rękawiczkach, na pierwszej żonie swojego zmarłego ojca.
– Celny strzał. Niemniej fakt jest autentyczny i wcale nie nowy. Więc o co biega?
Bożena doskonale wiedziała, że Dorota nie lubi kaleczenia języka polskiego nawet żartem, nie potrafiła się jednak powstrzymać. „Fakt autentyczny” był jednym z „ulubionych” maseł maślanych Doroty.
– Od dzisiaj znana jest już data. – Dorota nie dała się sprowokować. – I od razu zaczęły się podchody, podgryzania, wykopki pod potencjalnymi chętnymi i inne krecie prace. Nie cierpię tego.
– Przecież nie startujesz. Czy czegoś nie wiem?
Dorota przewróciła oczami.
– Skąd, ani myślę. Pod żadnym pozorem. Strach byłoby chodzić po korytarzu, o schyleniu się po upuszczony spinacz nie wspominając.
Bożena uniosła pytająco brwi.
– Nóż w plecy, kojarzysz? Wbijany, gdy się tego zupełnie nie spodziewasz. Idziesz przed siebie, a tu ciach. Ktoś wyskakuje zza winkla i dziabie prosto w twój grzbiet! Zanim się odwrócisz, korytarz jest pusty, a ty wykrwawiasz się samotnie na brudnawej szarej wykładzinie, niepranej od niepamiętnych czasów, bo zawsze szkoda było na to pieniędzy.
– U nas w radiu nie ma winkli, zza których może wyskoczyć… – zauważyła przytomnie Bożena.
– Albo boisz się schylić, by ktoś ci bez mydła nie wlazł w dupę. Więc mowy nie ma, ja nie wystartuję.
– To czego się obawiasz?
– Obawiam? Raczej wkurzam… Inni wyraźnie tego nie wiedzą i już usłyszałam dwie ciekawostki na swój temat. Miło nie było.
– No to oświadcz wyraźnie, że nie zamierzasz startować w konkursie, i tyle. – Bożena wzruszyła ramionami.
– Mam oświadczenie wydać?
– Najlepiej na antenie – prychnęła rozbawiona Bożena.
– Nie bądź taka rozchichotana niczym pensjonarka na widok nagiego męskiego torsu. Ciebie dotyczy to tak samo, jak mnie.
– Wyluzuj, Dorota. Dzisiaj to ogłosili? Czyli świeża sprawa. Za kilka dni przyschnie i przestanie śmierdzieć, zupełnie jak zwietrzałe wymiociny. Daj spokój.
– Nie przejmujesz się?
– Ani trochę. Lepiej opowiedz o twoim Dareczku.
Twarz Doroty od razu się rozjaśniła.
– Planujemy uroczy wieczór. Dwa wina i deska serów.
– I to jest właściwe podejście. Wyobraź sobie, jaka jutro pojawisz się zrelaksowana i wyluzowana. Aż miło będzie popatrzeć na ciebie, ze dwadzieścia lat młodszą.
– Wysyłasz mnie do przedszkola?
Bożena uśmiechnęła się szeroko.
– Nie susz zębów, nie susz – skwitowała Dorota. – Nie wiem, czy będzie tak miło. Paskudny ten jego rozwód. Na szczęście już sama końcówka. Spodziewa się ostatecznego wyroku na najbliższej rozprawie.
– O rozwodach nie musisz mi opowiadać. – Bożena prychnęła i pochyliła się, by zdjąć buty. – Przepiękny kolor, nie? – powiedziała, unosząc nad biurko szmaragdowozieloną, dziesięciocentymetrową szpilkę. – Ale cholernie niewygodny.
– Kolor jest niewygodny?
– Nie czepiaj się. Czy mi się wydaje, czy też wspominałaś razu pewnego, że oni są już po rozwodzie?
– Sam rozwód tak, już jest za nim, został jeszcze podział majątku. Żona oczywiście oskarża go o wszystkie plagi egipskie. Chce mu zabrać mieszkanie po rodzicach, rozsypujący się samochód i usiąść na lokatach bankowych, choć te są anemicznie nafaszerowane walutą polską.
– I to jest najstraszniejsze? To tylko kasa. Swoją drogą, jak ty to określiłaś? Konto anemicznie nafaszerowane walutą polską? Muszę zapamiętać. – Bożena potrząsnęła głową.
– Też mu to tłumaczę. Pieniądze da się zarobić, spokój ducha jest ściśle reglamentowany. Całe szczęście, że nie mają dzieci.
– Niech odda żmii, czego tamta chce, i zakończy sprawę.
– Problem w tym, że gdy tylko on ustąpi, to ona, niezadowolona, żąda znów czegoś więcej.
– Myślę, że jej wcale nie chodzi o pieniądze – skwitowała Bożena. – Babka potrzebuje po prostu pognębić faceta. Rozumiem ją.
– Co?
– Nie bądź taka zdziwiona. Doskonale pamiętam, jak strasznie byłam rozwścieczona, kiedy mąż puścił mnie kantem. Ona potrzebuje wentyla. Musi odreagować, potem jej przejdzie. Mnie też minęło. Przynajmniej częściowo.
– Co ci pomogło?
Bożena zastanowiła się chwilę.
– Musiałam tak porządnie zwyzywać Gerarda. Ale tak fest. No i potrzebowałam tego więcej niż raz. Choć właściwie, ciągle potrzebuję. Nieustająco jestem na niego wściekła.
– To może jednak nie ma skutecznej metody na rozwścieczoną eks – skwitowała Dorota z westchnieniem.
– Czas. Czas lekko tępi ostrze wkurzenia zdradzonej kobiety.
– Żmijka Darka robi mu koło pióra na komendzie. Któregoś razu już w trakcie sprawy rozwodowej przyszła posiniaczona, twierdząc, że mąż pobił ją poprzedniego wieczora. Chociaż nie był wtedy na służbie, o czym nie wiadomo jak się dowiedziała, to balował z kilkoma mundurowymi. Pobicia w żaden sposób nie mogła mu przypisać. Ale nie mam złudzeń, na pewno będzie próbowała obarczyć go innymi świństwami.
– Twój Dorianek przetrwa.
– Miałaś tak na niego nie mówić.
– Przestanę, kiedy mi powiesz, skąd to przezwisko.
– Wychodzę, moja droga. Opuszczam ten nieprzyjazny przybytek, pełen plotek, krzywdzących ocen i nieżyczliwych spojrzeń.
Bożena została sama. Rozmasowując stopę, pomyślała, że życie jest niestabilne. Jak źle wyważona szpilka. Kochasz, nie kochasz, nienawidzisz. To prosta droga. Podobnie jak: wychodzisz za mąż, rozwodzisz się, nienawidzisz. I po co to wszystko?ROZDZIAŁ 4
Bożena wróciła do domu okropnie zmęczona.
– Jakbym tonę węgla przerzuciła – mruknęła do siebie.
Stłumiła odruch zawołania córki – młoda nie mieszkała z nią już od wielu miesięcy, ale Bożena wciąż nie mogła przyzwyczaić się do ciszy. I do porządku. Trzynastolatce przedmioty pączkowały w rękach i do tego zwykle, magicznym sposobem, w całkowicie niewłaściwych miejscach.
Kiedy młoda wyjechała z ojcem na Śląsk, Bożena odetchnęła. Kłopoty smarkuli były poważniejsze, niż Bożena chciała przyznać nawet przed samą sobą, i spędzały jej sen z powiek. Poza tym córka kłóciła się dosadniej niż doświadczona przekupa. Obiad na stole bywał pretekstem równie dobrym, co jego brak. Padał deszcz albo świeciło słońce. No i nastolatka uwielbiała prowokować matkę. Wybierała mini szerokości paska do spodni i topy ledwie zakrywające pączkujące piersi tylko po to, by wypomnieć matce jej własny ubiór – szpilki, krótkie spódniczki czy neonową bluzkę. Każdy pretekst był dobry do domowej awanturki.
Bożena powinna zatem cieszyć się ze spokoju i wydawało jej się, że właśnie tak będzie. A jednak zaczęła tęsknić za córką już w momencie, gdy samochód z Malwiną na pokładzie zniknął za zakrętem.
Dziennikarka nalała sobie szklankę wody i stanęła w oknie. Zmęczenie opadało na nią niczym sól na plaży – niewidoczne i wszechobecne.
– W tym stanie wyczerpania powinnam zasnąć w ciągu kilku minut – wyszeptała.
Wzięła szybki gorący prysznic i położyła się do łóżka. Po półgodzinie przewracania się sięgnęła po pigułkę. „Uzależniam się” – przeszło jej przez głowę.
Zanim tabletka zaczęła działać, już w sennej malignie Bożena pomyślała, że powinna odnowić kontakt z koleżanką z piaskownicy. „Zobaczyłabym, jak to jest, kiedy rodzina jest siłą, jak u Rybaków. Poza tym może Gośka potrzebuje pomocy?”
Po rozmowie z matką przypomniała sobie, że na Nowowiejskiego pod jedynką rzeczywiście często bywało głośno. Ojciec rodziny nigdy nie był dostojnym panem w garniturze, awantury wszczynał regularnie, choć Bożena nigdy nie widziała, by któreś z dzieciaków chodziło poobijane. Zresztą, co mogła pamiętać? Mikołaj i Tomasz byli poza jej zasięgiem. Starsi chłopcy chodzili swoimi drogami. A z Małgosią miały wspólne ścieżki wokół piaskownicy. Co była w stanie wtedy dostrzec? Interesowało ją, która babka z piasku wyszła ładniejsza.
A potem Rybakowie się wyprowadzili. I tyle. Tak naprawdę w ogóle o tym nie pamiętała, dopiero wizyta u matki otworzyła szufladki w jej pamięci.
W nocy cały czas wracały do niej sceny z podwórka, które wciąż wyglądało jak trzydzieści lat temu. Łącznie z wielkimi niedźwiedziami stojącymi na niewielkim wzgórku… Wspina się na największego, ojciec ją asekuruje, a Małgosia siedzi na średnim i patrzy na nią wielkimi oczami. Huśtawka, Bożena śmieje się, wysoko unosząc nogi, na ziemi stoi zezłoszczony chłopak. Kamień w ręku, celny rzut. Potem krew, łzy i blizna. Drabinki, po których boi się wspinać. Odważnie wchodzi na trzy szczeble, następnie zeskakuje. Nawet zachęty ojca nie pomagają. Piaskownica, trawnik, gra w gumę… Wszędzie w tym śnie przewijała się Małgosia. Stała gdzieś z boku, ledwie widoczna, w wypłowiałym ubraniu, z jasnymi włosami. Jakby zlewała się z otoczeniem.
Bożena obudziła się, oczywiście, niewyspana. Przypomniała sobie jedną z ostatnich przytomnych wieczornych myśli. „Kończą mi się tabletki. Są do dupy, ale lepiej, żeby były”.
– Co w praktyce oznacza, że muszę wykupić receptę – powiedziała do siebie półgłosem. – O ile nie wykasowałam esemesa.
Nie miała ochoty na śniadanie. Wlała w siebie tylko czarną kawę, włożyła fuksjowe szpilki i zerknęła w lustro.
– Gotowa na ten dzień. Kolejny paskudny.
W drodze do swojej czerwonej stokrotki wstąpiła do apteki. Wyjątkowo nie było kolejki, mogła chwilę porozmawiać z farmaceutką, która nieraz już sprzedawała jej okoliczne plotki. Niegdyś robiła to dozorczyni jej bloku. Dzielna kobieta, niewykształcona, za to o dobrym sercu. I wszystkowidząca. Malwina uwielbiała jej naleśniki… Dozorczyni zmarła rok temu, pozostawiła po sobie całkiem sporą wyrwę, przynajmniej w świecie Bożeny. Znacznie większą, niż mogłaby się tego spodziewać. Nowy dozorca w niewielkim nawet stopniu jej nie zapełniał.
A Bożena odkryła, że – choć wcale nie chciała się do tego przyznawać – potrzebowała lokalnych ploteczek. Takiego osiedlowego radia Wolna Europa albo chociaż Mini-Europa. Teraz ten ubytek wypełniała farmaceutka.
– Znowu te proszki? – Kobieta zrobiła zatroskaną minę.
– Pomagają. – Bożena odpowiedziała spokojnym uśmiechem.
„Albo i nie” – dodała w myślach.
– Wszystko ze stresu – zasugerowała, ciężko wzdychając, aptekarka. – Za szybko żyjemy. Ludzie nie mają czasu dla innych. Nie rozmawiają ze sobą, starzy nie mogą liczyć na opiekę dzieci.
Bożena przypomniała sobie, że dokładnie rok wcześniej kobieta też wypowiedziała takie słowa. A potem… Potem farmaceutka powiedziała coś, na co wtedy Bożena kompletnie nie zwróciła uwagi. Wspomniała o „Małgorzacie spod trójki”, a dziennikarka wówczas nie skojarzyła, że to przecież TA Gośka. Ta, z którą kiedyś na Nowowiejskiego lepiła babki z piasku. Dopiero teraz, przypominając sobie twarz mijanej raz po raz kobiety, uświadomiła sobie podobieństwo. I zrozumiała, że dziwnym zrządzeniem losu mieszkanie, które Gerard odziedziczył po babci, znajduje się w pobliżu ulicy, na którą z Nowowiejskiego wyprowadzili się Rybakowie. Dorosłe już kobiety widywały się od czasu do czasu, ale zawsze w pośpiechu, w biegu, z daleka kiwając głową albo i nie – dokładnie tak, jak powiedziała farmaceutka.
Czas nie obszedł się z Małgosią łaskawie. Koleżanka z piaskownicy, która wygląda na znacznie starszą? Jak niezadbana pięćdziesięciolatka? Sprawa niewarta zatrzymania w pędzie po lepszy dzień. W swojej pracy Bożena spotykała wielu ludzi i zwykle ich zapamiętywała. A że twarzy tej jednej osoby akurat nie potrafiła automatycznie skojarzyć?
Zdarza się.
Być może po prostu nie chciała.
Farmaceutka cały czas coś mówiła. Bożena w końcu skupiła się na jej słowach. Słowotok dotyczący bieżących spraw.
– Co pani mówiła o Małgosi?
– Nie mówiłam o żadnej Małgosi. – Farmaceutka spojrzała na nią zdumiona. – A! Rzeczywiście! – Rozpromieniła się. – Kiedyś wspomniałam o Rybakach z Makuszyńskiego. No, smutek, po prostu i po ludzku. Rybakówna oddała ojca do zakładu, a teraz on umarł. Tak jakoś z miesiąc temu. Ot, co to czas robi z ludzkim życiem. Nie był stary, ale podobno dokuczliwy. Dość. Trudno się dziwić, że Małgosia musi się wspomagać lekami.
– Kupuje leki?
– Takie same jak pani. Tylko to tak między nami, bo wie pani, ja przecież nie powinnam…
Bożena wykonała gest zamykania ust na klucz.
– Tylko, pani Bożeno, Małgosia kupuje ich znacznie więcej. Musi jej być ciężko. Ludzie nie rozumieją, jak to jest. Owszem, oddała ojca do zakładu, ale codziennie u niego bywała. Już ja to wiem, znajoma tam pracuje. Pod lasem, w tym nowym ośrodku, wie pani. Luksusy tam mają. Ciekawe, kto za to płacił? Chyba ten Mikołaj. Oceniać może ktoś, kto codziennie musi przewracać i myć ludzkie ciało, wynosić odchody i inne takie. O karmieniu nie wspominając. Ja tam niewiele wiem, on teoretycznie nie był niewładny, ale i tak… – Kobieta westchnęła. – Najgorsze jednak to, zdaje się, te wyzwiska. Strasznie jej ten stary ubliżał. Wiem, bo… Zresztą cały blok wiedział. A jak robiło się lato, to przy otwartych oknach można było całkiem swobodnie posłuchać. Co on nie wygadywał! Pani Bożeno, uszy więdły, aż powtarzać szkoda. A Gosia zawsze spokojna. Anioł, choć ludzie to na niej psy wieszali. Że niby jak to tak, ojca do zakładu oddać. Bo rodzina to powinna żyć w komplecie. – Farmaceutka zamilkła.
Bożena pokiwała głową.
– Rodzina to siła – powiedziała z niepewnym uśmiechem.
– A wie pani, że najbardziej to wyrzekał ten młodszy brat? Tomek mu jest. Fakt, często tu do ojca zachodził. Dwa, czasem trzy razy w tygodniu, pomagał tej Gosi, jak umiał. Bo matka to już się nie nadawała. Cały czas siedziała tylko przed telewizorem albo w kuchni. Niekiedy jedynie pokazywała się na dworze, na chwilę, jak ładna pogoda. Niby nic jej nie było, i nie jest, tylko chyba życie ją przygniotło. Musi być, że nic innego, bo po śmierci męża to zaczęła nawet trochę do ludzi wychodzić. Blada jest, chuda, zwykle ubrana tak na beżowo, że ledwie ją widać. I co to więcej mówić.
– Ot, takie to ludzkie losy – próbowała zakończyć temat Bożena.
– No i trudno się dziwić, że Małgosia musi się wspomagać lekami. Dobra z niej dusza, a tylko jej tyłek obrabiają. Każdy by miał dość.
W końcu farmaceutka odkleiła się od lady i sięgnęła do szuflady po tabletki dla Bożeny.
Zanim je przyniosła, zadźwięczał dzwonek przy drzwiach.
Bożena odwróciła się i odruchowo uśmiechnęła.
– To chyba jakieś ustalone miejsce schadzek – powiedziała zamiast „dzień dobry”.
– Rzeczywiście. Wystarczy wejść do apteki i spotkanie z najbłyskotliwszą koszalińską dziennikarką jak w banku.
– Wprawdzie raz do roku, ale za to jakbyśmy w kalendarzu zapisywali – odpowiedziała Bożena z uśmiechem. – Widocznie to miejsce ma szczególny flow, nagromadzenie błyskotliwości, skoro bywają tu także najwybitniejsi przedstawiciele koszalińskiej palestry.
Uśmiechnęli się do siebie. Mietek, jej kolega ze szkolnej ławy, podszedł do niej i uściskali się serdecznie.
– Może jakaś kawa? – zaproponowała ciepło.
– Z przyjemnością. Zapraszamy, Basia się ucieszy. Tylko proszę, już mnie tak nie upijajcie jak poprzednio. Nie mam żadnych sekretów do zdradzenia. Żadnych podwójnych testamentów, nic kompletnie. Prowadzę teraz same proste sprawy.
Bożena uniosła ręce.
– Słowo harcerki. Będzie bez upijania.
– Nigdy nie byłaś harcerką, o ile dobrze pamiętam.
– Ale upijać cię nie zamierzam. W każdym razie, nie ponad normę.
– Tak czy siak, zapraszam do nas, poproszę Barbarę, zadzwoni do ciebie, ustalicie termin.
Pożegnali się, Bożena podziękowała też farmaceutce i ruszyła do swojej wysłużonej stokrotki. Po drodze kupiła jeszcze pączki w osiedlowym sklepie i wsiadła do auta. Na jego bocznej szybie czteroletnia Malwina przykleiła trzy kwiatki. Płakała, że brakuje czwartej roślinki. Bożena kupiła kalkomanię w najbliższym papierniczym, a mała z zachwytem dokleiła stokrotkę. Od tego czasu samochód zyskał nazwę i Bożena nie miała ochoty wymieniać wysłużonego pojazdu na nowy. Wystarczało odwiedzać regularnie zaprzyjaźniony serwis, w którym pan Kazimierz dokonywał cudów motoryzacyjnego rzemiosła, by auto jeździło i woziło ją bezpiecznie. Poza tym miało czerwony lakier, jedyny słuszny kolor. Czego więcej chcieć?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki