Czechy - ebook
Czechy - ebook
Czy Czesi faktycznie zasługują na miano najbardziej wyluzowanego narodu Europy Środkowej? Dlaczego mieszkańcy Brna, Ostrawy czy Ołomuńca nie cierpią, gdy ktoś mówi, że mieszkają w Czechach? Ile jest prawdy w stwierdzeniu: Co Czech do muzykant? Franz Kafka, Bohumil Hrabal, Milan Kundera, Ota Pavel – w czym tkwi fenomen czeskiej literatury, sprawiający, że mieszkańcy tego niezwykłego kraju wolą chrzcić książki niż dzieci? I czy rzeczywiście są narodem ateistów? Jak Czesi zostali mistrzami bajek dla dzieci? Dlaczego tak trudno nauczyć się ich języka i czemu Polacy nie powinni w Czechach używać słowa „szukać ”? Czym jest czeski klid i czy można się go nauczyć? Jaka jest geneza przemysłowej potęgi tego małego narodu i jak wzbogacili się tamtejsi oligarchowie?
"Czechy. To nevymyslíš" to opowieść o kraju i ludziach, którzy rzeczywiście są przekonani, że żyją w najlepszym miejscu na ziemi. Czy jest tak naprawdę?
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2083-1 |
Rozmiar pliku: | 6,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zainteresowałem się Czechami, zanim to było modne. Wiem, to brzmi tak, jakbym zadzierał nosa, ale w czasach mojej młodości Czesi naprawdę kojarzyli się w najlepszym razie z Karelem Gottem, Heleną Vondráčkovą i bohaterami popularnych seriali telewizyjnych: Szpital na peryferiach, Kobieta za ladą. No, może jeszcze ze Szwejkiem. Mój przyjaciel Mariusz Surosz, pisarz i przewodnik, który od lat oprowadza po Pradze polskie wycieczki, twierdzi, że od tamtej pory nic się nie zmieniło, a jeśli już, to na gorsze, zwłaszcza w młodszym pokoleniu. Mam jednak nadzieję, że przesadza. Zresztą gdyby nawet miał rację i tak oczywista byłaby jedna zasadnicza różnica: dziś Polacy masowo podróżują do Czech albo przynajmniej przemierzają ten kraj tranzytem. To zaś oznacza, że mają okazję go zobaczyć, posmakować tamtejszej kuchni i toczonego prosto z beczki piwa, zachwycić się pięknem krajobrazu czy architektury. A przede wszystkim na własne oczy zobaczyć Czechów.
Za moich czasów łatwiej było w Polsce zobaczyć słonia w zoo niż spotkać Czecha. Niewielu ich odwiedzało nasz kraj i niewielu Polaków odwiedzało Czechosłowację, gdyż w ogóle niewielu jeździło za granicę, chyba że na tak zwane saksy, czyli do pracy zarobkowej w krajach Europy Zachodniej. O Czechach wiedzieliśmy tyle, co nic. Według rozpowszechnionego stereotypu Czesi byli tchórzliwi, wredni i nie lubili Polaków. No i mówili śmiesznym językiem. Jak jest po czesku gołąb? „Dachovy zasraniec”. Jednym słowem, nie kojarzyli się z niczym ciekawym. I trzeba było mieć trochę nie po kolei w głowie, żeby się nimi zainteresować.
Dlatego na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zacząłem studiować bohemistykę, czyli filologię czeską, wciąż musiałem tłumaczyć znajomym, co to takiego ta bohemistyka, wyjaśniać, że nie ma nic wspólnego z chemią (szczęśliwie dla mnie okazała się za to mieć odrobinę wspólnego z bohemą). „I co ty będziesz teraz robił?”, pytały zatroskane koleżanki. „Po co ci ten czeski?”, dopytywali zaniepokojeni koledzy. „Czy po takich studiach w ogóle można znaleźć jakąś pracę?”, martwili się rodzice.
O dziwo, tak. Nigdy nie narzekałem na brak zajęć związanych z Czechami. Prawdopodobnie dlatego, że byłem – i wciąż jestem – szczerze zafascynowany tym krajem i ludźmi, tak odmiennymi od nas, Polaków. Różnice są dostrzegalne gołym okiem, widoczne na każdym kroku. A prawdę mówiąc, były jeszcze większe, wręcz rzucały się w oczy, gdy z górą trzydzieści lat temu pierwszy raz pojechałem do Pragi.
Studiowałem wtedy od niedawna socjologię na Uniwersytecie Warszawskim. Tak, to nie pomyłka; po maturze rzeczywiście zamierzałem zostać socjologiem. Wybrałem ten kierunek zainspirowany przykładem starszego kolegi z mojej rodzinnej, podwarszawskiej miejscowości. W schyłkowym okresie poprzedniego ustroju warszawski Instytut Socjologii był wylęgarnią opozycjonistów, zarówno w środowisku studentów, jak i wykładowców. A że świeżo po maturze nie bardzo wyobrażałem sobie, co miałbym w życiu robić, postanowiłem pójść na socjologię, licząc, że przynajmniej będzie się tam coś działo, że poznam ciekawych ludzi i może sam zacznę działać w prawdziwej opozycji.
Nic z tych planów nie wyszło, ponieważ wkrótce skończył się komunizm, a ja zdałem sobie sprawę, że bardziej niż polityka interesuje mnie kultura. Nie żałuję jednak czasu spędzonego na socjologii, gdyż to właśnie poznani tam koledzy podsunęli mi książki niezwykle popularnego wówczas czeskiego pisarza emigracyjnego Milana Kundery. Zrobiły one na mnie ogromne wrażenie. I to był, nie licząc dziecięcych kreskówek i kilku obejrzanych w dzieciństwie filmów, mój pierwszy kontakt z czeską kulturą.
Na dziewiętnastolatka, którym wtedy byłem, powieści Kundery spadły niczym grom z jasnego nieba. Oszałamiająca mieszanka seksu i polityki, historii najnowszej i wnikliwej psychologii, niezwykłych dramatów ludzkich i fascynujących historii miłosnych. A wszystko działo się w Czechach, które do tej pory kojarzyły mi się z piwem (wstyd się przyznać, wtedy jeszcze za nim nie przepadałem). Pod piórem Kundery ten kraj objawił mi się jako miejsce o fascynującej historii i niezwykłej kulturze. Ale naprawdę zakochałem się w Czechach – i w piwie – gdy sięgnąłem po książki Bohumila Hrabala.
Jak to wytłumaczyć? Jak opowiedzieć o tym komuś, kto nie zetknął się nigdy z jego powieściami? Kogo nie zachwyciły zrealizowane na ich podstawie filmy Jiříego Menzla, takie jak Pociągi pod specjalnym nadzorem czy Postrzyżyny?
Nie, nie da się tego zrobić, więc nie będę zawracał sobie głowy. Dość powiedzieć, że Hrabal stał się dla mnie kimś więcej niż ulubionym pisarzem. Nauczycielem życia przeżywanego tak, jakby każdy dzień miał być cudem, jakby codziennie wydarzyć się miało coś nadzwyczajnego. Rodzajem objawienia, czy też – jak się uczenie mówi – epifanii, odkrywającej prawdziwą naturę świata, jego ukryte przed okiem profanów piękno, a mogło to być chociażby wypite w dobrym towarzystwie piwo. Piwo, nie żaden tam, nie daj Boże, kufel piwa.
No właśnie, w języku polskim brakuje słowa, które dobrze oddawałoby sakralną naturę rytuału związanego ze spożywaniem tego trunku. W czym Polacy piją piwo? W kuflach, ewentualnie w szklankach. Mnie słowo kufel kojarzy się z popłuczynami, z zatęchłym odorem peerelowskiej budki z piwem. Z kolei szklanka brzmi aż nazbyt sterylnie – ze szklanki można pić wodę, herbatę czy mleko. Ale piwo? Piwo jest czymś tak nadzwyczajnym, że wręcz wzdraga się przed niechcianym towarzystwem kuchennych dookreśleń. Na szczęście piwosz nie zaprząta sobie głowy nazywaniem naczyń, z których je wypije, po prostu zamawia piwo, ewentualnie dwa piwa (po czesku: dvě piva – to była jedna z pierwszych rzeczy, jakich się nauczyłem w Pradze). Czesi piją piwo w půllitrech, nikt jednak nie zamawia pół litra piwa. Zamawia się pivo, ewentualnie pivečko (co wcale nie znaczy, że ma się ochotę na małe piwo). Ale nie uprzedzajmy wypadków, do piwa i czeskiego upodobania do zdrobnień jeszcze wrócę i poświęcę tym zajmującym kwestiom kolejne rozdziały mojej opowieści.
Na razie wciąż jeszcze jesteśmy w Warszawie, a ja z każdą przeczytaną książką Kundery czy Hrabala odkrywam nowe tropy: autorów, których chcę poznać, sprawy, o których chciałbym dowiedzieć się więcej. Nie od razu jednak podjąłem decyzję, by rzucić ledwie liźnięte studia socjologiczne i zacząć uczyć się czeskiego. Potrzebowałem trochę czasu, choć o niczym nie marzyłem bardziej niż o tym, by wybrać się do Pragi i zobaczyć miasto, gdzie rozgrywa się akcja książek moich ulubionych pisarzy. Przekonać się, czy rzeczywiście jest tak niezwykłe. I czy prawdziwi Czesi choćby w niewielkim stopniu przypominają bohaterów powieści Hrabala i Kundery.
Wyjazd do Czech wcale nie był wtedy rzeczą prostą. Podczas gdy w Polsce wiosną 1989 roku rozpoczęły się obrady okrągłego stołu i pół roku później, po czerwcowych wyborach, powstał pierwszy niekomunistyczny rząd w Europie Wschodniej, w Czechosłowacji wciąż rządzili twardogłowi komuniści i ani myśleli oddawać władzy nielicznym dysydentom z Václavem Havlem na czele. Pomimo wszechobecnych frazesów o internacjonalistycznej przyjaźni granice między demoludami były zamknięte, a czechosłowackie władze niechętnie wpuszczały do kraju przybyszów ze zbuntowanej Polski. Od turystów wymagano nie tylko ważnych paszportów, ale także środków zdeponowanych na tak zwanej książeczce walutowej i zaświadczenia o wykupionym pobycie w hotelu (swoją drogą te absurdalne przepisy obowiązywały w Czechosłowacji aż do 1991 roku, rzekomo w obawie przed polskimi handlarzami, którzy mogliby wykupić mięso i jaja z przygranicznych sklepów). Podróż do tego kraju była więc możliwa, ale wymagała trochę zachodu. Ja zaś miałem wtedy co innego w głowie. I ma się rozumieć, że wcale nie chodziło o naukę.
Zakochałem się w pięknej dziewczynie, u której nie miałem najmniejszych szans. Tak mi się przynajmniej wydawało do czasu, gdy wreszcie zebrałem się na odwagę i wyznałem, co do niej czuję. Joanna – niebawem wzięliśmy ślub, a później doczekaliśmy się czwórki dzieci – polubiła książki Hrabala i chętnie wybrała się ze mną do Czechosłowacji, gdy w maju 1990 roku tamtejsze władze na cały okrągły tydzień otworzyły na oścież granicę dla Polaków, chcących wziąć udział w pierwszej historycznej pielgrzymce papieża Jana Pawła II do tego kraju. Skorzystaliśmy z okazji, choć tak naprawdę podążaliśmy tam nie śladami papieża, tylko Bohumila Hrabala. Tak zaczęła się moja znajomość z prawdziwymi Czechami.
Pierwsza niespodzianka czekała nas tuż za granicą. Nie stać nas było na samolot, pociąg międzynarodowy do Pragi kosztował krocie, pojechaliśmy więc nocnym pociągiem z Warszawy do Kudowy. Nad ranem wysiedliśmy na tamtejszym dworcu kolejowym, nie namyślając się wiele złapaliśmy taksówkę i podjechaliśmy na przejście graniczne w Kudowie-Słonym. Był piękny słoneczny dzień. Czescy pogranicznicy ledwie spojrzeli na nasze paszporty. I tak, z plecakami na ramionach, trzymając się za ręce, piękni dwudziestoletni wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą.
Już na przedmieściach Náchodu zobaczyliśmy coś bardzo dziwnego – bandy wyrostków płci męskiej z rózgami czy też kijkami ozdobionymi kolorowymi wstążkami. Chłopcy uganiali się za swoimi rówieśnicami i usiłowali je wybatożyć. Domyśliliśmy się, że ma to jakiś związek ze świętami Wielkiej Nocy, że to prawdopodobnie jakiś lokalny odpowiednik śmigusa-dyngusa. I rzeczywiście, byliśmy świadkami pomlázki. Od wieków w Poniedziałek Wielkanocny czescy chłopcy stawiają sobie za punkt honoru, by wysmagać dla żartu co bardziej powabne koleżanki. Wszystko to oczywiście w ramach odwiecznego rytuału. Dziewczęta nie obrażają się, uciekają tylko na niby i tak naprawdę obraziłyby się dopiero wówczas, gdyby żaden chłopiec się nimi nie zainteresował. Nam wydało się to bardzo zabawne, miłe i sympatyczne.
W czasach naszego dzieciństwa, które przypadło w dużej mierze na okres stanu wojennego, obchody śmigusa-dyngusa w małej miejscowości często przeradzały się w awantury. Pamiętam, jak miejscowi chuligani zatrzymywali pod kościołem przejeżdżające samochody i kubłami wlewali wodę do wnętrza auta. Nierzadko kończyło się to interwencją milicji. Co bardziej krewkich chuliganów odwożono do miejscowych koszar ZOMO, czyli Zmotoryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej, zajmujących się na ogół tłumieniem antyrządowych demonstracji, i tam przykładnie, za karę, polewano na dziedzińcu wodą z hydrantu.
W Czechach wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Nigdzie nie było widać choćby śladu agresji.
To pierwsze wrażenie okazało się prawdziwe. Czechy objawiły się nam jako spokojny, przyjazny kraj, zamieszkany przez ludzi, którzy nawet w knajpach nie urządzali awantur. Dla nas to było coś nadzwyczajnego. Przyzwyczajeni do wszechobecnej w komunistycznej Polsce agresji, nie tylko słownej, ze zdumieniem patrzyliśmy na czekających na autobus do Pragi mężczyzn, siedzących spokojnie przy piwie w dworcowym barze. Nikt się nie wydzierał, nikt nie zaczepiał obcych, wszyscy wydawali się spokojni i wyluzowani. Zrozumiałem, że Czechy z książek Hrabala, kraj ludzi prostych, którzy nie są prostakami, którzy potrafią cieszyć się z drobnych przyjemności, naprawdę istnieje. Zrozumiałem też, że to dla mnie właściwe miejsce.
Autobus z Náchodu jechał długo i powoli. W trakcie podróży byliśmy świadkami drobnej utarczki słownej: pasażer tłumaczył kierowcy, że czasy komunizmu już się skończyły, w związku z czym ów kierowca nie powinien mu zawracać głowy jakimiś bzdurami. Nie zrozumieliśmy, co było powodem zatargu, ponieważ wtedy jeszcze język czeski był dla nas zupełną terra incognita. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, że poczucie odzyskanej wolności jest w Czechach wszechobecne, że kraj dosłownie nią oddycha.
Czesi na przełomie 1989 i 1990 roku w ciągu kilku tygodni przeskoczyli od jednego z najbardziej zamordystycznych reżimów w Europie Wschodniej do królestwa wolności. W Pradze na każdym kroku widzieliśmy młodych ludzi z gitarami, którzy rozsiadali się, gdzie popadło: a to na moście Karola, a to na Rynku Staromiejskim, to znów na największym stołecznym placu Wacława. Kapele rockowe rozstawiały sprzęt wprost na ulicy, wokół gromadziły się tłumy podrygujących w rytm muzyki młodych ludzi. I to jeszcze nie wszystko. Nie byłem nigdy wcześniej entuzjastą muzyki ludowej, ale usłyszeć na żywo morawską kapelę, której członkowie śpiewali i tańczyli pod pražským orlojem, średniowiecznym zegarem astronomicznym, to naprawdę było coś. I tak właśnie, śpiewając i tańcząc, Czesi przeżywali aksamitną rewolucję.
Kiedy wysiedliśmy na Autobusovým nádraží Praha Florenc, Autobusowym Dworcu Głównym Florenc w centrum Pragi, przede wszystkim postanowiliśmy zorganizować sobie jakieś lokum. Jedynym, co nam przyszło do głowy, było najbliższe biuro Čedoku, czyli państwowej firmy zajmującej się obsługą ruchu turystycznego. W tym czasie prywatna inicjatywa turystyczna w Czechach stawiała dopiero pierwsze kroki i wszystko trzeba było załatwiać urzędowo. Uprzejma pracownica Čedoku poleciła nam tani hotel robotniczy w peryferyjnej dzielnicy Hloubětín, i to był strzał w dziesiątkę.
Bytový dům (cóż za nazwa!) przerósł nasze oczekiwania. Przyzwyczajeni do skromnej oferty schronisk turystycznych wzięliśmy ze sobą śpiwory i dopiero trzeciego dnia odkryliśmy, że w skrzyni łóżka czeka świeża pościel. Tuż obok hotelu, na zadbanym osiedlu mieszkaniowym, znaleźliśmy sklep spożywczy, gdzie mogliśmy zaopatrzyć się w niezbędne artykuły spożywcze w wyborze i po cenach, które nas, przybyszów z wygłodniałej Polski, wprost oszołomiły. Najtańsze piwo kosztowało bodajże dwie i pół korony, czyli w przeliczeniu na złotówki dosłownie grosze, i było oczywiście znacznie lepsze niż jakiekolwiek piwo osiągalne w Polsce. Przynosiliśmy do pokoju całe naręcza butelek, a nazajutrz wymienialiśmy puste na pełne. W ten sposób dowiedziałem się, że butelka to po czesku láhev – i tak poznałem kolejne ważne słowo w moim polsko-czeskim słowniku.
Trudno dziś opisać, jak niesamowite wrażenie zrobiła na nas Praga. Wprawdzie po czterdziestu latach komunizmu miasto było mocno zaniedbane, wiele pięknych secesyjnych kamienic wymagało kapitalnego remontu i na niektórych z nich rzeczywiście wyrosły już rusztowania. Lecz niezwykła panorama Hradczan, tętniący życiem, choć wciąż jeszcze niezadeptany przez turystów Karlův most, most Karola, czy prowadzące do niego ze Staroměstského náměstí, Rynku Staromiejskiego, wąskie uliczki wydawały się nam przeniesione żywcem z jakiejś czeskiej bajki.
Już wtedy w Pradze pojawili się turyści z Zachodu, początkowo głównie Włosi i Niemcy, ale miasto nadal wydawało się ciche, spokojne, wręcz kameralne. Wszędzie można było dostać się bez kolejki, na Zlaté uličce na Pražském hradě, Złotej Uliczce na Zamku Praskim, nie obowiązywały jeszcze wysokie opłaty. Całymi godzinami chodziliśmy po mieście, a gdy zgłodnieliśmy, wstępowaliśmy do barów, popularnie zwanych automatami, na parówki i piwo. Wszystko nas zachwycało, nawet wystawy sklepów rzeźniczych z ogromnymi szynkami i pętami kiełbas, na których widok ślinka sama ciekła do ust.
Niespodzianki czekały na każdym kroku. Na przykład w publicznych szaletach babcie klozetowe witały każdego: Dobrý den!, i żegnały: Nashledanou!, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. I to też zachwyciło nas w Czechach.
Któregoś wieczoru wstąpiliśmy do gospody „Pod Bonapartem” przy Nerudova ulice, ulicy Nerudy. Lokal mieścił się na samym jej końcu, zaledwie kilkadziesiąt kroków od wejścia na dziedziniec Pražského hradu, praskiego zamku. Nie pamiętam już, czy to my przysiedliśmy się do starszego mężczyzny, czy też on dosiadł się do nas. Zaczęliśmy rozmawiać, on po czesku, my po polsku, jakoś tam się dogadując.
Ten człowiek na zawsze pozostał w naszej pamięci. Pisałem wtedy wiersze, a ściślej rzecz biorąc piosenki, i następnego dnia pod wrażeniem spotkania z nim napisałem mój pierwszy tekst związany z Czechami. Pozwolę go sobie tutaj przytoczyć, głównie z powodów sentymentalnych, ale też dlatego, by choć w części podzielić się z państwem zachwytem Pragą i jej mieszkańcami.
Poznany w mieście Pradze przy stoliku w knajpie gość
Piwo, obiad, wódkę, kawę nam postawił, wypiliśmy
spytał, czy w Polsce svobodno, ja mu na to teraz tak
coś tam plotłem o wyborach, lecz on na to ręką machnął
U nas w Pradze słońce wstaje w otulinie chmur
świergot ptaków kłuje w uszy, budzi nas ze snu
jeszcze jeden dzień przed nami i gorąca noc
księżyc będzie się w Wełtawie kąpał na golasa – a co!
Pomyślałem, że przesadza, ale wiem, kto pan, kto gość
rzekłem tylko, że nad Wisłą też gdzieniegdzie bywa fajnie
ale gdy wyszliśmy z knajpy na kamienny Karlův most
osłupiałem: w nurcie rzeki księżyc gołą dupę niańczył!
U nas w Pradze słońce wstaje w otulinie chmur
świergot ptaków kłuje w uszy, budzi nas ze snu
jeszcze jeden dzień przed nami i gorąca noc
księżyc będzie się w Wełtawie kąpał na golasa – a co!
Mógłbym tak jeszcze długo wspominać ten pierwszy pobyt w Pradze. To wtedy postanowiłem związać się z Czechami i nigdy tego nie żałowałem. Każda wizyta w tym kraju była odkryciem i przyjemnością, za każdym razem dowiadywałem się czegoś nowego, miałem też okazję poznać wielu wyjątkowych ludzi, artystów, intelektualistów, polityków, i z kilkoma się zaprzyjaźniłem. Z czasem odkryłem też mniej przyjemną stronę Czech i niekiedy zdarzało mi się, także publicznie, dać upust negatywnym emocjom. Po jednej z takich wypowiedzi przed kilkoma laty, gdy stwierdziłem, że nie cierpię Czechów i strasznie mnie wkurzają, bo głosują na Andreja Babiša i Miloša Zemana, stałem się nawet przez chwilę ulubieńcem tabloidów, a kilku znajomych śmiertelnie się na mnie obraziło.
Ale żeby była jasność: uważam, że Czechy są fajne. I że Czesi są fajni. Niekiedy odnoszę wrażenie, że są narodem, jakim i my moglibyśmy się stać, gdyby nasze dzieje potoczyły się inaczej. Gdyby nie wszechobecny w naszej kulturze etos rycerski, gdyby nie rzucenie wszystkich sił na Wschód, gdyby nie rozbiory i wynikła z nich tradycja powstań i romantycznych zrywów, gdyby nie brak tradycji mieszczańskich i dominujący po dziś dzień w naszym społeczeństwie sobiepański kod kulturowy, gdyby nie sarmacka nadętość, wreszcie, gdyby nie nadmierna i upolityczniona do bólu rola Kościoła katolickiego, i tak dalej, i tym podobne. Wtedy być może stalibyśmy się Czechami. No tak, gdyby babcia miała wąsy…
Czechy nie są krajem przesadnie dużym, ale mają niezwykle bogatą historię i kulturę, można je poznawać całymi latami, nie odczuwając znużenia. Są też znacznie bardziej różnorodne, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Przekonałem się o tym podczas tamtej właśnie wizyty, gdy po kilku dniach pobytu w Pradze pojechaliśmy z Joanną do Brna. Już od pierwszych chwil zaskoczyło mnie, że ludzie mówią tam inaczej, że tamtejsza czeszczyzna brzmi śpiewniej niż ta, którą posługują się prażanie. Później dowiedziałem się, że język czeski używany na Morawach jest najbliższy literackiej czeszczyźnie, najwierniejszy językowemu ideałowi.
Takich zaskoczeń, zadziwień i odkryć zdarzyło się jeszcze wiele. Najważniejszymi postaram się podzielić z czytelnikami tej książki.Bohaterowie filmu Jana Svěráka Jízda (Jazda) z 1994 roku całymi dniami jeździli samochodem po Czechach, tak jakby chodziło o kraj co najmniej wielkości Kalifornii. Krytycy żartowali, że to najbardziej nieprawdopodobny element opowiedzianej przez reżysera historii, gdyż z położonej w sercu kraju Pragi można się przecież dostać do granicy z Polską, Niemcami czy Austrią w niespełna dwie godziny. Ale bohaterom filmu zupełnie to nie przeszkadzało.
Svěrák uchwycił niezwykle ważny aspekt charakteru narodowego swoich rodaków. Czesi rzeczywiście są przekonani, że żyją w najlepszym miejscu na ziemi i że ich kraj zapewnia im pod dostatkiem wszystkiego, czego potrzebują. Niechętnie wyjeżdżają za granicę w celach zarobkowych, czas wolny spędzają na ogół w domkach letnich lub pensjonatach w malowniczych zakątkach kraju. Brakuje im tylko morza, dlatego latem udają się nad Adriatyk – zresztą do Chorwacji nie mają daleko. W tamtejszych kurortach w lipcu czy sierpniu spotyka się tylu Czechów, że można odnieść wrażenie, jakby się było w Czechach.
Jsme malá země, „Jesteśmy małym krajem”. Czesi chętnie tak o sobie mówią, ale nie należy brać tego dosłownie. Republika Czeska (siedemdziesiąt osiem tysięcy kilometrów kwadratowych) jest krajem średniej wielkości, czternastym pod względem powierzchni w Unii Europejskiej. Nieco tylko mniejszym niż Austria (osiemdziesiąt trzy tysiące) oraz trochę większym niż Holandia (czterdzieści dwa tysiące), Belgia (trzydzieści tysięcy) i Luksemburg (dwa i pół tysiąca kilometrów kwadratowych) razem wzięte. Porównanie z krajami Beneluksu jest o tyle na miejscu, że Republika Czeska składa się z trzech krain o odmiennych tradycjach historycznych i kulturowych, połączonych wspólną państwowością, historią, świadomością narodową i językiem literackim. A także wspólnym losem małego środkowoeuropejskiego narodu, zamieszkującego „zamknięty, dawniej trudno dostępny kraj – Czechy, i przyległy do niego otwarty kraj tranzytowy – Morawy” (Jan Patočka, Kim są Czesi, Kraków 2010, s. 13). Jest jeszcze „Śląsk, a właściwie tylko fragment tej historycznej krainy, której większość znajduje się dziś w Polsce” (Petr Jokeš, Czesi. Przewodnik po historii narodu i państwa, Kraków 2020, s. 19).
Sami Czesi nierzadko mają problem ze wskazaniem granic czeskiej części Śląska, tak jak niewielu Polaków wie, gdzie zaczyna się i kończy Warmia czy Podlasie. Sprawy nie ułatwia fakt, że administracyjnie České Slezsko zostało podzielone między kilka województw, przy czym największy obszar znalazł się w Moravskoslezském kraji. Krajů, czyli województw, jest ogółem czternaście (licząc z Pragą, która ma status hlavního města, miasta stołecznego i kraje, województwa, jednocześnie). Dziewięć obejmuje obszar Czech, pięć leży na Morawach, ale tylko jedno – Zlínský kraj – jest w całości morawskie. Taki podział ma na celu zatarcie odrębności regionalnych, które w przyszłości mogłyby stać się zagrożeniem dla jedności terytorialnej państwa.
Čechy, czyli Czechy właściwe, zajmują największą zachodnią część kraju (pięćdziesiąt dwa tysiące kilometrów kwadratowych); mieszka tam około sześciu i pół miliona osób. Ta kraina, otoczona ze wszystkich stron górami, od północy graniczy ze Śląskiem, od zachodu z Bawarią, od południa z Austrią, od wschodu z Morawami. Najwyższym szczytem jest Sněžka, Śnieżka (1603 metry n.p.m.) w Sudetach, a największym miastem położona nad rzeką Wełtawą (435 kilometrów długości) Praga, licząca milion trzysta tysięcy mieszkańców. Wschodnia część kraju, po polsku nazywana Morawami, to dla Czechów Morava (dwadzieścia dwa tysiące kilometrów kwadratowych), położona w dorzeczu rzeki o tej samej nazwie kraina otoczona górami ze wszystkich stron z wyjątkiem południa. Mieszka tam trzy miliony dwieście tysięcy osób, główne miasta to Brno (ok. czterystu tysięcy), Ostrawa (trzysta trzydzieści tysięcy) i Ołomuniec (ponad sto tysięcy). Od północy przylega do Moraw graniczące z Polską České Slezsko, Śląsk Czeski (cztery i pół tysiąca kilometrów kwadratowych, milion mieszkańców), obejmujący część Górnego Śląska, Śląsk Opawski, ziemię hulczyńską i zachodnią część Śląska Cieszyńskiego (Zaolzie). Historyczną stolicą regionu jest Opawa (pięćdziesiąt osiem tysięcy mieszkańców), ale za faktyczne centrum uchodzi położona na pograniczu morawsko-śląskim Ostrawa.
Republika Czeska ma około dziesięciu i pół miliona obywateli (według stanu z trzydziestego pierwszego grudnia 2021 roku: dziesięć milionów pięćset piętnaście tysięcy sześćset sześćdziesiąt dziewięć osób). Poza tym w kraju mieszka jeszcze nieco ponad milion cudzoziemców, w tym ponad trzysta tysięcy uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy (dane z czerwca 2022). Wśród oficjalnie uznanych mniejszości narodowych największe to: słowacka (sto czterdzieści siedem tysięcy osób, czyli jeden i cztery dziesiąte procent obywateli), polska (trzydzieści dziewięć tysięcy osób, czyli cztery dziesiąte procent obywateli), niemiecka (osiemnaście tysięcy osób, czyli dwie dziesiąte procent obywateli) i romska (trzynaście tysięcy osób, czyli nieco ponad jedna dziesiąta obywateli). Przy tym Romów w Czechach jest około ćwierć miliona, ale zdecydowana większość z nich nie przyznaje się do romskiej tożsamości narodowej. Republika Czeska jest na tle innych państw europejskich krajem wyjątkowo jednolitym etnicznie, ale z perspektywy kosmopolitycznej, wielkomiejskiej Pragi raczej tego nie widać.
W całym kraju, z wyjątkiem terenów górskich, panuje klimat umiarkowany ciepły ze średnią temperaturą w styczniu od minus jednego do minus trzech stopni Celsjusza, w lipcu zaś od plus osiemnastu do plus dziewiętnastu. Temperatury odczuwalne na ogół są wyższe niż w Polsce, różnice między regionami niewielkie; jeśli mamy akurat ładną pogodę na Morawach, to raczej nie należy spodziewać się kataklizmów w Czechach. Kraj jest położony na głównym europejskim rozlewisku rzecznym, dlatego mawia się, że Czechy to „dach Europy”. Niestety, z tego powodu aż dwadzieścia dziewięć procent wody opadowej ucieka rzekami za granicę, co wraz z ociepleniem klimatu sprawia, że Czechy od 2014 roku doświadczają największej od pięciu wieków suszy i obecnie są najmniej zasobnym w wodę słodką krajem lądowym Unii Europejskiej. „Gorzej jest jedynie w państwach wyspiarskich Unii: na Malcie i na Cyprze, a tylko nieznacznie lepiej w Polsce”, pisze analityk Ośrodka Studiów Wschodnich (Krzysztof Dębiec, Susza w Czechach. Konsekwencje polityczne, gospodarcze i społeczne, Warszawa 2021, s. 5). Według prognoz naukowców z politechniki w Zurychu w 2050 roku Czechy mogą zacząć pod względem klimatu przypominać obecną Gruzję czy południową Rumunię (sic!). W ostatniej dekadzie zarejestrowano szybki wzrost liczby tak zwanych dni tropikalnych (z temperaturą ponad trzydzieści stopni Celsjusza) – było ich przeciętnie o połowę więcej niż we wcześniejszym dziesięcioleciu i trzykrotnie więcej niż w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. „Rok 2018 był najgorętszy od rozpoczęcia pomiarów w 1775; 2019 jest w tym zestawieniu drugi, a 2020 – piąty”, pisze Krzysztof Dębiec. Jeśli więc nie przepadamy za upałami, to wizyty w Czechach nie powinniśmy za bardzo odkładać.KRAJ BEZ NAZWY. O TYM, ŻE CZECHY TO NIE CZECHY, ALE, NA SZCZĘŚCIE, POZA CZECHAMI NIKT O TYM NIE WIE
Kraj, który my, Polacy, nazywamy Czechami, po czesku wcale się tak nie nazywa. A więc jak? Otóż z tym jest pewien problem. Čechy, Morava i Slezsko, czyli ziemie dawnej Korony Czeskiej, w 1918 roku stały się rdzeniem Československa, niepodległej Czechosłowacji. Po rozpadzie państwa wspólnego ze Słowakami w 1993 roku przyjęto oficjalną nazwę Česká republika, Republika Czeska, ale posługiwanie się nią na co dzień było dosyć kłopotliwe (my, Polacy, nie mówimy przecież, że mieszkamy w Rzeczypospolitej Polskiej, mieszkamy po prostu w Polsce). Ostatecznie przyjęła się nazwa Česko, będąca odpowiednikiem takich czeskich nazw krajów, jak Polsko, Německo, Rakousko (Austria) czy Mad’arsko (Węgry). W języku czeskim ma ona lekko ironiczny wydźwięk, dlatego Czesi początkowo używali jej niechętnie, traktowali jak neologizm, którego utworzenie zostało wymuszone przez rozpad Czechosłowacji – w końcu słowo Česko brzmi tak, jakby ktoś od Československo oderwał Slovensko. W rzeczywistości słowo to po raz pierwszy odnotowano już w 1704 roku; w słowniku poprawnej czeszczyzny z 1960 figuruje ono jako archaizm. Wróciło do użycia w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i dziś już nie budzi większych kontrowersji. Czesi do niego przywykli, gdyż mimo wszystko Česko brzmi w ich uszach lepiej, bardziej naturalnie, niż na przykład sugerowany od 2016 przez czeskie władze międzynarodowy anglojęzyczny zastępnik Czechia.
Czech, kiedy mówi o Česku, ma na myśli cały kraj, nazwy Čechy używa jedynie w odniesieniu do jego zachodniej części, czyli Czech właściwych. Żaden mieszkaniec Moraw czy Śląska nie powie, że mieszka w Czechach – mieszka na Moravě albo ve Slezsku, zresztą słowo Česko też z trudem przejdzie mu przez gardło. Sprawy nie ułatwia fakt, że największe czeskie miasta poza Pragą, to znaczy Brno, Ostrawa i Ołomuniec, leżą nie w Czechach, tylko na Morawach, a ich mieszkańcy nierzadko reagują nerwowo, gdy ktoś wykazuje się brakiem orientacji w tej skomplikowanej materii i twierdzi, że mieszkają w Czechach. Mimo to niemal wszyscy, bez względu na miejsce zamieszkania, uważają się za Czechów, choć w przeprowadzonym w 2011 roku spisie powszechnym aż dwadzieścia pięć procent obywateli nie wypełniło dobrowolnej rubryki narodowość (a sześćset trzydzieści tysięcy obywateli, czyli cztery i dziewięć dziesiątych procent zadeklarowało narodowość morawską lub morawską i czeską jednocześnie). Być może Czesi kierują się w tym względzie maksymą porucznika Lukáša z Przygód dobrego wojaka Szwejka, który mawiał, że wprawdzie wszyscy jego rodacy to Czesi, ale nie każdy od razu musi o tym wiedzieć. Kwestię terminologii najkrócej można podsumować tak, że Czesi mieszkają w trzech historycznych krainach, w Czechach, na Morawach i Śląsku Czeskim, które od niedawna określają jednym wspólnym mianem Česko, tyle że poza nimi nikt go nie używa.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji