Czekając na barbarzyńców - ebook
Czekając na barbarzyńców - ebook
Miastu grozi najazd barbarzyńców koczujących wzdłuż granic Imperium. Rozpoczyna się brutalne dochodzenie mające na celu zdemaskowanie planów wroga. Wkrótce jednak przestaje być jasne, kto tak naprawdę nim jest.
Wartka akcja i mistrzowska narracja nie pozwalają oderwać się od lektury. Czekając na barbarzyńców to alegoryczna opowieść o władzy i wolności – jako jedyna z powieści J. M. Coetzeego wzbudziła zainteresowanie cenzury w RPA.
"Thriller polityczny, rodem z tradycji Conradowskiej, w którym prostoduszność idealisty otwiera drzwi okrucieństwu."
/z werdyktu Akademii Szwedzkiej/
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5884-6 |
Rozmiar pliku: | 678 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy dotąd nie widziałem czegoś podobnego: przed oczyma ma zawieszone dwa niewielkie szkiełka w drucianej oprawie. Czyżby był niewidomy? Gdyby chciał zasłonić niewidzące gałki oczne, mógłbym to zrozumieć. Ale przecież nie jest ślepy. Szkła są ciemne i wydają się z zewnątrz nieprzejrzyste, ale on przez nie widzi. Tłumaczy mi, że to najnowszy wynalazek. – Chronią oczy przed blaskiem słońca – powiada. – Sam uznałby je pan za pożyteczne, zwłaszcza tu, na pustyni. Dzięki nim nie trzeba ciągle mrużyć oczu. I nie tak często boli głowa. Niech pan spojrzy. – Dotyka lekko kącików oczu. – Żadnych zmarszczek. – Z powrotem wkłada okulary. To prawda. Ma cerę mężczyzny młodego. – Nosi je cały kraj.
Siedzimy w najlepszym pokoju oberży, oddzieleni od siebie flaszką i miseczką orzechów. Nie dochodzimy przyczyn, dla których się tu znalazł. Został przysłany w misji specjalnej, to wystarcza. Mówimy o polowaniu. Opowiada o wielkiej obławie, w której ostatnio brał udział; ubito tysiące sztuk zwierzyny płowej, dzików i niedźwiedzi, tak wiele, że trzeba było zostawić całą górę rozkładającego się ścierwa. (Szkoda). Mówię mu o ogromnych stadach gęsi i kaczek pojawiających się w czasie ptasich wędrówek każdego roku i o tutejszych sposobach ich chwytania. Rzucam myśl, że mogę go zabrać kiedyś łodzią tubylców na nocny połów ryb. – Jest to przeżycie, którego nie wolno pominąć – mówię – rybacy trzymają płonące pochodnie i biją w bębny tuż nad powierzchnią wody, żeby zapędzić ryby do zarzuconej sieci. – Kiwa głową na znak zgody. Opowiada mi o jednej ze swoich inspekcji w pasie przygranicznym, gdzie ludzie jedzą niektóre gatunki wężów, uważając je za wielki przysmak; potem o wielkiej antylopie, którą ustrzelił.
Powoli, niepewnie porusza się między meblami, do których jeszcze nie przywykł, ale ciemnych szkieł nie zdejmuje. Wcześnie oświadcza, że chce odpocząć. Zakwaterowaliśmy go tutaj, w oberży, gdyż jest to najlepsze pomieszczenie, jakie można znaleźć w mieście. Obsłudze wytłumaczyłem, że jest gościem bardzo ważnym. – Pułkownik Joll jest z Trójki, z Trzeciego Wydziału – objaśniłem. – Trójka jest obecnie najważniejszym wydziałem Służby Cywilnej. – Tyle przynajmniej wiemy z plotek, które dochodzą do nas ze stolicy z wielkim opóźnieniem. Właściciel potakująco kiwa głową, obsługujące gości dziewczęta spłoszone spuszczają oczy. – Musimy zrobić na nim dobre wrażenie.
Wynoszę swoją matę do spania na mur forteczny, gdzie powiew nocy przynosi pewną ulgę w panującym upale. Na płaskich dachach domów miasteczka dostrzegam w poświacie księżyca kształty ułożonych do snu ludzi. Spod rosnących na skwerze włoskich orzechów ciągle dobiega mnie szmer rozmów. W ciemności fajka wygląda jak robaczek świętojański, rozjaśnia się, przygasa, to znów jarzy słabym blaskiem. Lato powoli chyli się ku końcowi. Sady uginają się pod ciężarem owoców. Stolicy nie widziałem od czasu, kiedy byłem młodym człowiekiem.
Budzę się przed świtem, na palcach przechodzę obok śpiących żołnierzy, którzy kręcą się niespokojnie i wzdychają, zapewne do matek lub narzeczonych, i schodzę w dół po schodach. Z nieba patrzy na nas tysiące gwiazd. Jesteśmy tu naprawdę na dachu świata. Kiedy się człowiek budzi w nocy, pod gołym niebem, jest wręcz oślepiony.
Przy bramie, ze skrzyżowanymi nogami, pogrążony w głębokim śnie, siedzi wartownik, mocno przyciskając do siebie karabin. Dyżurka odźwiernego jest zamknięta, jego wózek stoi na zewnątrz. Idę dalej.
*
– Nie mamy odpowiednio urządzonych pomieszczeń dla więźniów – wyjaśniam. – Przestępstwa trafiają się tu rzadko i karą jest zazwyczaj grzywna albo przymusowa praca. Ten barak jest, jak pan widzi, po prostu składzikiem przylegającym do spichlerza. – W środku powietrze jest zatęchłe i smrodliwe. Nie ma okna. Na podłodze leżą skrępowani więźniowie. To od nich bije ten smród, smród rozkładającego się moczu. Wołam strażnika, żeby wszedł do środka. – Zabierz tych ludzi, niech się umyją, staraj się z tym uwinąć.
Wprowadzam mojego gościa do chłodnego i mrocznego wnętrza spichlerza. – W tym roku spodziewamy się z gminnych pól jakie trzy tysiące korców zboża. Obsiewamy je tylko raz. Pogoda nam sprzyja. – Mówimy o szczurach i sposobach, jakimi można opanować tę plagę. Wracamy do baraku, w którym teraz unosi się woń mokrego popiołu, a w kącie klęczą oporządzeni więźniowie. Jeden to człowiek stary, drugi jest chłopcem. – Pojmano ich kilka dni temu – wyjaśniam. – Niecałe dwadzieścia mil stąd była obława. To rzecz niezwykła. Zazwyczaj trzymają się na znaczną odległość od fortu. Tych dwu zgarnięto już później. Twierdzą, że nie mają nic wspólnego z obławą. Sam nie wiem. Być może mówią prawdę. Jeśli pan chce z nimi pomówić, to oczywiście pomogę panu, znam język.
Twarz chłopca jest obrzmiała i posiniaczona, jedno oko zamknięte z powodu opuchliny. Przykucam przed nim i poklepuję go po policzku. – Posłuchaj, chłopcze – mówię w dialekcie ludzi z pogranicza – chcemy z tobą porozmawiać.
Żadnej odpowiedzi.
– On udaje – mówi strażnik. – Rozumie wszystko.
– Kto go zbił? – pytam.
– To nie ja – stwierdza strażnik. – Wyglądał tak, kiedy tu przyszedł.
– Kto cię bił? – pytam chłopca.
Nie słucha tego, co mówię. Patrzy ponad moim ramieniem, nie na strażnika, lecz na stojącego za nim pułkownika Jolla.
Odwracam się do Jolla. – Prawdopodobnie jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. – Robię gest ręką. – Mam na myśli okulary. Pewnie myśli, że pan jest ociemniały. – Ale Joll nie uśmiecha się w odpowiedzi. Zapewne uważa, że w obecności więźniów należy zachować postawę zdecydowaną.
Przykucam przed starcem. – Ojcze, posłuchaj mnie. Wzięliśmy cię tutaj, bo przyłapano cię na chwytaniu bydła. Ty wiesz, że to poważna sprawa. Wiesz, że możesz być za to ukarany.
Wysuwa język i zwilża wargi. Twarz ma szarą i zmęczoną.
– Ojcze, widzisz tego pana? Ten pan przyjechał do nas ze stolicy. Dokonuje przeglądu wszystkich fortów wzdłuż pogranicza. Jego zadaniem jest dojść prawdy. To wszystko, czym się zajmuje. Chce dociec prawdy. Jeśli mi nie odpowiesz, będziesz musiał z nim porozmawiać. Rozumiesz?
– Ekscelencjo – zaczyna mówić. Głos mu chrypnie, odchrząkuje. – Ekscelencjo, my nic nie wiemy o kradzieży. Żołnierze zatrzymali nas i związali. Bez powodu. Byliśmy na drodze, szliśmy do lekarza. To chłopak mojej siostry. Ma ranę, która się nie goi. Nie jesteśmy złodziejami. Pokaż ekscelencji swoją ranę.
Zręcznie, posługując się jedną dłonią i zębami, chłopiec zaczyna odwijać szmaty, którymi obandażowana jest jego ręka. Ostatnie zwoje, zlepione krwią i ropą, przywierają do ciała, ale on podnosi opatrunek, żeby pokazać mi czerwony, bolesny brzeg rany.
W drodze powrotnej idę z wizytatorem przez plac. Mijają nas trzy kobiety z koszami do bielizny na głowach, wracające znad tamy irygacyjnej. Szyje mają sztywno wyprostowane, przyglądają się nam z ciekawością. Słońce zwala z nóg.
– To są pierwsi ludzie, jakich aresztowaliśmy od dłuższego czasu – mówię. – Zbieg okoliczności: gdyby nie to, nie mielibyśmy ani jednego barbarzyńcy, żeby go panu pokazać. Tak zwany bandytyzm właściwie nie istnieje. Uprowadzą kilka owiec albo odetną juczne zwierzę z karawany. W odwet urządzamy czasem na nich obławę. Są to przeważnie biedni koczownicy wypasający swoje mizerne stadka wzdłuż rzeki. Taki stan staje się już chlebem powszednim. Stary mówił, że szli do doktora. I pewnie to prawda. Trudno sobie wyobrazić, żeby w czasie obławy zgarnięto starca i chorego chłopaka.
Zaczynam sobie uświadamiać, że staję w ich obronie.
– Oczywiście, nie można być tego zupełnie pewnym. Ale nawet jeśli kłamią, czy naprawdę mogą się panu przydać tacy prymitywni ludzie jak oni?
Staram się tłumić irytację, jaką we mnie budzi jego zagadkowe milczenie, ta licha teatralna tajemniczość ciemnych krążków, za którymi kryją się zdrowe oczy. Idąc, trzyma ręce splecione z przodu jak kobieta.
– Mimo wszystko – mówi – powinienem ich przesłuchać. Dziś wieczór, jeśli to dogodna pora. Wezmę z sobą mojego pomocnika. Będę także potrzebował jeszcze kogoś, jakiegoś tłumacza. Może być strażnik. Czy on zna ten język?
– Każdy z nas potrafi się z nimi porozumieć. Woli pan, żeby mnie przy tym nie było?
– Mogłoby to pana znudzić. Trzymamy się własnego sposobu prowadzenia śledztwa.
*
Nie słyszę nic z tego krzyku, o którym później ludzie opowiadają, jakoby dochodził ze spichlerza. Przez cały wieczór, w każdej jego minucie, wypełniając swoje obowiązki, zdaję sobie sprawę, co się tam może dziać, a przecież słuch mam nieźle wyczulony na wszystkie odcienie ludzkiego bólu. Spichlerz jest jednak masywnym budynkiem o ciężkich drzwiach i małych okienkach; stoi za rzeźnią i młynem, od strony południowej. Poza tym to, co było kiedyś posterunkiem, a potem granicznym fortem, rozrosło się w rolniczą osadę, miasteczko liczące trzy tysiące dusz, w którym gwar toczącego się życia, zgiełk, jaki te dusze czynią podczas ciepłego letniego wieczoru, nie ustaje z tego powodu, że gdzieś tam ktoś krzyczy. (W pewnej chwili zaczynam usprawiedliwiać się przed samym sobą).
Kiedy ponownie widzę pułkownika Jolla, w czasie gdy już skończył swoją robotę, sprowadzam rozmowę na temat tortur. – Co wtedy, jeżeli pana więzień mówi prawdę, a jednak widzi, że mu nie wierzą? – pytam. – Czyż to nie straszna sytuacja? Wyobraźmy sobie: być przygotowanym na to, że trzeba się przyznać, wyznać prawdę, nie mieć nic więcej do powiedzenia, wyznać wszystko, a mimo to być przymuszanym do dalszych zeznań! Jakaż odpowiedzialność tego, kto przeprowadza badanie! Skąd w ogóle można wiedzieć, kiedy człowiek wyznał prawdę?
– Po szczególnym brzmieniu głosu – mówi Joll. – Głos człowieka, który mówi prawdę, nabiera specyficznej barwy. Wprawianie się w tej umiejętności, a także doświadczenie potrafią nas nauczyć rozpoznawać ten głos.
– Głos prawdy! Potrafi pan wyłowić ten ton w codziennej mowie? Umie pan uchwycić uchem, kiedy ja mówię prawdę?
Jest to chwila największego zbliżenia, które on przekreśla lekkim ruchem dłoni. – Nie, źle mnie pan zrozumiał. Mówię wyłącznie o szczególnej sytuacji, o sytuacji, w której próbuję wysondować prawdę, w której muszę stosować przymus, żeby tę prawdę wydobyć. Najpierw słyszę kłamstwa, rozumie pan – tak to wygląda – najpierw kłamstwa, następnie stosuję presję, potem większa porcja kłamstw, więc większa presja, potem przerwa i znów zwiększenie presji, wtedy prawda. Tak właśnie wydobywa się prawdę.
Tylko ból jest prawdą; wszystko inne budzi wątpliwości. Oto, co wyniosłem z rozmowy z pułkownikiem Jollem, którego razem z jego wypielęgnowanymi paznokciami, fioletowymi chusteczkami, wąskimi stopami w miękkich półbutach ciągle widzę na tle stolicy, gdzie mu wyraźnie tak spieszno, widzę go, jak w kuluarach teatru w czasie przerw między aktami rozmawia ściszonym głosem z przyjaciółmi.
(Z drugiej strony, kimże właściwie jestem, by uskarżać się na jego rezerwę w stosunku do mnie? Piję z nim, jadam z nim, oprowadzam go po okolicy, pomagam we wszystkim, czego wymaga zlecona mu misja, a nawet jeszcze więcej. Państwo nie żąda, by się jego urzędnicy kochali, wystarczy, jeśli wypełniają swoje obowiązki).
*
Raport, jaki sporządza dla mnie jako sędziego, jest krótki.
„W czasie badania stało się jasne, że zeznanie aresztowanego zawiera sprzeczności. Powiadomiony o nich aresztowany wpadł w furię i zaatakował oficera prowadzącego śledztwo. Wywiązała się szamotanina, w czasie której aresztowany całym ciężarem upadł na ścianę. Wysiłki przywrócenia go do życia nie dały rezultatu”.
Dla uzupełnienia, jak wymaga tego przepis prawny, wzywam strażnika i polecam mu złożyć oświadczenie. Wygłasza je jednym tchem, a ja zapisuję jego słowa: „Aresztowany stracił panowanie nad sobą i zaatakował wizytującego oficera. Zawołano mnie, bym pomógł go uspokoić. Zanim tam wszedłem, szamotanina ustała. Aresztowany był nieprzytomny i krwawił z nosa”. Wskazuję mu miejsce, gdzie ma postawić krzyżyk. Z szacunkiem bierze ode mnie pióro.
– Czy pan oficer mówił ci, co masz mi powiedzieć? – pytam łagodnym głosem.
– Tak jest – odpowiada.
– Czy aresztowany miał ręce związane?
– Tak jest. To znaczy, nie, proszę pana.
Odprawiam go i wypełniam formularz potrzebny dla pogrzebania zwłok.
Jednak przed pójściem do łóżka biorę latarnię, przecinam plac i okrężną drogą, tylnymi uliczkami idę do spichlerza. Przy drzwiach baraku nowy strażnik, jakiś wiejski chłopak, śpi szczelnie otulony kocem. Kiedy podchodzę bliżej, cykanie świerszcza ustaje. Otwieranie zasuwy nie budzi wartownika. Wysoko trzymając latarnię, wchodzę do baraku, zdając sobie sprawę, że wdzieram się na teren uznany za miejsce święte, czy może przeklęte, jeśli jest między tymi pojęciami jakaś różnica, nietykalny, zastrzeżony dla tajemnic państwa.
Chłopiec leży w kącie, na posłaniu ze słomy, żyje, to dobrze. Wygląda, jakby spał, zdradza go jednak napięcie wyczuwalne w całej postaci. Ma ręce związane przed sobą. W drugim kącie długi biały toboł.
Budzę strażnika. – Kto ci powiedział, żeby zostawić zwłoki tutaj? Kto je zaszył?
Słyszy gniew w moim głosie. – Ten człowiek, który tu był razem z waszą ekscelencją. Zastałem go tutaj, kiedy przyszedłem objąć służbę. Powiedział do chłopca, słyszałem, jak mówił: „Śpij razem z dziadkiem, grzej go”. Wyglądało, jakby chciał także chłopca zaszyć w prześcieradło, to samo prześcieradło, ale tego nie zrobił.
Podczas gdy chłopiec ciągle leży sztywno, niby śpiąc, z mocno zaciśniętymi powiekami, wynosimy ciało. Na dziedzińcu strażnik trzyma latarnię, a ja ostrym końcem swojego noża odnajduję szew, rozpruwam go i odwijam z płótna głowę starca.
Siwa broda zlepiona jest krwią. Wargi zmiażdżone i rozchylone, powybijane zęby. Jedno oko przewrócone do góry, oczodół drugiego jest krwawą jamą. – Zawiń z powrotem – mówię. Strażnik ujmuje brzegi płótna, zbliżając je do siebie. Opadają na powrót. – Mówią, że uderzył głową o ścianę. Co pan o tym myśli? – Spogląda na mnie ostrożnie. – Przynieś jakiś sznur i obwiąż go porządnie.
Trzymam latarnię nad chłopcem. Nie poruszył się, ale kiedy się pochylam, żeby dotknąć jego policzka, wzdryga się i zaczyna drżeć; całym ciałem od stóp do głowy wstrząsają drgawki. – Posłuchaj, co mówię, chłopcze – odzywam się. – Nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy. – Kuli się i podnosi związane ręce, zasłaniając twarz. Są obrzmiałe i czerwonofioletowe. Zaczynam rozplątywać supły. Każda moja czynność, każdy kontakt z chłopcem wprawiają mnie w zakłopotanie. – Słuchaj: musisz powiedzieć panu oficerowi prawdę. Wszystko, co chce od ciebie usłyszeć, to – prawda. Kiedy raz nabędzie pewności, że mówisz prawdę, nie zrobi ci krzywdy. Ale musisz mu powiedzieć wszystko, co wiesz. Na każde jego pytanie musisz odpowiedzieć uczciwie. Chociaż cię teraz boli, nie trać odwagi. – Dłubiąc przy ostatnim węźle, rozwiązałem wreszcie sznur. – Pocieraj ręce jedna o drugą, żeby krew zaczęła krążyć. – Ująwszy jego ręce w swoje dłonie, rozcieram je. Z trudem rozprostowuje palce. Zdaję sobie sprawę, że nie mogę uśmierzyć jego bólu i pocieszyć go tak jak matka, która potrafi dać ukojenie swemu dziecku po kolejnym napadzie gniewu ojca. Pojąłem, że prowadzący śledztwo może mieć dwa oblicza, mówić różnym głosem, na przemian szorstkim i ujmującym.
– Czy on coś jadł dziś wieczór? – pytam strażnika.
– Nie wiem.
– Jadłeś coś? – pytam chłopca. Potrząsa przecząco głową. Ogarnia mnie przygnębienie. Nigdy nie chciałem być zamieszany w coś takiego. Nie mam pojęcia, jak się to skończy. Obracam się do strażnika. – Odchodzę teraz, ale chcę, żebyś zrobił trzy rzeczy. Po pierwsze, kiedy ręce chłopca dojdą trochę do siebie, zwiąż je, ale nie tak ciasno, by puchły. Po drugie, ciało zostaw na dziedzińcu, tam gdzie teraz. Nie wnoś go tutaj. Wczesnym rankiem przyślę grupę ludzi, żeby je zakopali, wydasz im ciało. Gdyby były jakieś pytania, powiesz, że to ja wydałem rozkazy. Po trzecie, chcę, żebyś zamknął teraz barak i poszedł ze mną. Dam ci z kuchni trochę jedzenia dla chłopca, przyniesiesz to tu, wracając. Chodź.
Nie miałem zamiaru wplątywać się w tę historię. Reprezentuję władzę administracyjno-sądową, jestem odpowiedzialnym urzędnikiem w służbie Imperium, wykonującym na tym sennym pograniczu powierzone mi funkcje, czekam, żeby przejść na emeryturę. Ściągam dziesięcinę i podatki, administruję komunalnymi gruntami, doglądam zaopatrzenia garnizonu, sprawuję nadzór nad młodszymi oficerami, którzy są jedynymi oficerami, jakich tu mamy, czuwam nad handlem, dwa razy w tygodniu przewodniczę rozprawom sądowym. W przerwach między zajęciami obserwuję wschody i zachody słońca, jem, śpię i jestem zadowolony. Kiedy umrę, mam nadzieję, że będę miał prawo do trzech linijek drobnym drukiem w dzienniku urzędowym Imperium. Nie żądałem dla siebie niczego więcej prócz spokojnego życia w spokojnej atmosferze.
Ale w ubiegłym roku ze stolicy zaczęły do nas napływać wieści o panujących wśród barbarzyńców niepokojach. Napadano i grabiono podróżujących po bezpiecznych drogach kupców. Kradzieże bydła stały się częstsze, zuchwalsze. Zaginęła ekipa urzędników przeprowadzająca spis ludności, ich ciała znaleziono później zakopane w płytkich grobach. Do gubernatora prowincji odbywającego podróż inspekcyjną oddano serię strzałów. Miały miejsce utarczki z pogranicznymi patrolami. Krążyły pogłoski, że barbarzyńskie plemiona się zbroją; Imperium powinno zastosować środki zapobiegawcze, w przeciwnym razie z pewnością dojdzie do walki wręcz.
Co do mnie, nic z tego, o czym mówią, nie dostrzegłem. Na własny użytek zaobserwowałem, że w każdym pokoleniu nieuchronnie dochodzi do wybuchu histerii z powodu barbarzyńców. Nie ma takiej kobiety w pasie nadgranicznym, która oczyma wyobraźni nie widziałaby wynurzającej się spod jej łóżka czarnej ręki, chwytającej ją za łydkę, ani takiego mężczyzny, którego nie prześladowałaby wizja pijanych dzikusów hulających w jego domu, tłukących talerze, podpalających firanki i gwałcących jego córki. Te majaczenia wynikają ze zbytniego spokoju. Niech mi pokażą zbrojnych dzikich, wtedy i ja uwierzę.
W stolicy obawiano się, że może dojść do połączenia się szczepów barbarzyńskich z północy i południa. Oficerowie sztabu generalnego dostali rozkaz objazdu granic. Wzmocniono niektóre garnizony. Każdy kupiec, który o to prosił, otrzymywał eskortę wojskową. I oto, po raz pierwszy w pasie nadgranicznym, na własne oczy ujrzano funkcjonariuszy Trzeciego Wydziału, strażników bezpieczeństwa państwa, specjalistów od rozszyfrowywania konspiracyjnych mechanizmów wzniecania buntów, ludzi bez reszty oddanych prawdzie, uczonych w sztuce przeprowadzania śledztwa. Tak więc zdaje się, iż kończą się moje szczęśliwe lata, kiedy mogłem kłaść się spać w spokoju ducha, wiedząc, że wystarczy tam lekko potrącić, tu dotknąć, i świat wróci do swej zwykłej równowagi. Gdybym tylko przekazał pułkownikowi tych dwóch bez sensu aresztowanych, rozmyślam. – Pułkowniku, jest pan specjalistą, niech pan zobaczy, co się panu uda z nich wydobyć! – Gdybym się wybrał na kilka dni na polowanie, tak jak zamierzałem, na przykład w górę rzeki, wrócił i nawet nie czytając jego raportu lub tylko przebiegłszy po nim obojętnym wzrokiem, położył swoją pieczęć, nie pytając, co on nazywa „śledztwem”, co się pod tym słowem kryje, czy jest ono jak kamień, pod którym leży przywalony zwiastun śmierci – gdybym był dość mądry i zrobił to, pewno mógłbym wtedy wrócić do moich łowów, polowań z jastrzębiem i dyskretnego zaspokajania zmysłów; mógłbym czekać, aż ucichną prowokacje i opadnie podniecenie wzdłuż granicy. Cóż, niestety, nie wyjechałem: zamiast tego zatkałem uszy na hałasy dochodzące z baraku przy spichrzu, gdzie trzymane są narzędzia, a potem w nocy wziąłem latarnię i poszedłem zobaczyć wszystko na własne oczy.
*
Aż po widnokrąg ziemia bieli się pokryta śniegiem. Bez ustanku pada z nieba, na którym źródło światła jest rozproszone i wszechobecne, jak gdyby słońce rozpłynęło się we mgle i samo stało się powietrzem. Śnię, że przechodzę przez bramę prowadzącą do koszar, mijam maszt bez flagi, przede mną rozciąga się czworoboczny dziedziniec, którego kontury zlewają się z rozświetlonym niebem. Mury, drzewa, budynki są mniejsze, straciły swoje wymiary, usunęły się jakby na koniec świata.
W miarę jak sunę powoli przez plac, z panującej bieli wyłaniają się ciemne sylwetki postaci; to dzieci bawią się, lepiąc ze śniegu zamek, na szczycie którego zatknęły czerwoną chorągiewkę. Wszystkie mają rękawiczki z jednym palcem, są ciepło otulone przed zimnem. Garstkę po garści znoszą śnieg, formując mury swojego zamku, żeby był jak należy. Przy każdym oddechu ulatują z ich buziaków obłoczki białej pary. Wał obronny zamku jest już w połowie wzniesiony. Usiłuję coś uchwycić z dziwnego szczebiotu ich głosów niosącego się w powietrzu, ale nic nie mogę zrozumieć. Jestem świadom
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.