- W empik go
Czekając na Duida. Śladem szeptu amazońskiego potoku - ebook
Czekając na Duida. Śladem szeptu amazońskiego potoku - ebook
Będzie wiele o spotkaniach. Bardzo różnych spotkaniach. Od takich zwykłych, odbywających się przy ognisku. Gdy Indianie snują swoje legendy. Przez takie groźniejsze, gdy potężna anakonda wije się pod dziobem łodzi. Gdy ludzie zamiast pomóc, wolą raczej pocelować do ciebie z karabinu. Gdy pozostaje już tylko modlitwa. Po spotkania najpiękniejsze i najcenniejsze: z Panem Bogiem, z sobą samym oraz z nimi. Z oczami rozbawionych indiańskich dzieci.
„Czekając na Duida – śladem szeptu amazońskiego potoku” to opowieść o terenach zakazanych. O dziewiczej Amazonii. To opowieść o Indianach, o reżimie wojskowym Hugo Cháveza, a także o niezwykłym spotkaniu w samym sercu nieodstępnej dżungli. Wejście w jej najbardziej intymne i schowane przed światem białego człowieka tajemnice i sekrety. To uchylenie wieka od skrzyni pełnej skarbów: tak Indian, jak i lasu.
Czernieckiemu udało się wpłynąć na zamknięte, trudno dostępne tereny, na które od czasu objęcia władzy przez Cháveza obowiązywał restrykcyjny zakaz wstępu. Ta ziemia miała być tylko dla wojska. No i dla Indian. I to oni pomogli Czernieckiemu najwięcej. Oni nauczyli go, jak czekać na Duida.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-486-9 |
Rozmiar pliku: | 46 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niespotykana nigdzie indziej na świecie gęstwina. Wszystkiego.
Pnączy, posplatanych gałęzi, wielkich konarów, ciernistych łodyg.
Zbity w nieprzejednaną ścianę świat dziewiczej selwy...
Dopiero teraz widzę, co tu się właściwie odbywa. Nas naprawdę zalewa! Woda, niczym z wielkiej rury ustawionej dokładnie nad naszą łodzią, wlewa się centralnie na pokład. Burzowe urwanie chmury! Jest noc. Ciemna i groźna. Ciarki przechodzą mi przez plecy. Wszystkie te anakondy, kajmany i inne... Dotychczas niegroźne, bo za burtą... A teraz... Nieee! Czas się ocknąć! I jeszcze szybciej machać wiadrem. Niech ta łódź wreszcie przestanie się zanurzać!
Wreszcie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi
Ta kraina naprawdę potrafi zahipnotyzować.
Fascynuje. Bo jest inna. Nęci nieznanym.
Kusi grozą – taką niczym z horroru.
Ale i bujnością – taką niczym z rajskiego ogrodu.Przybój rzeki. Plusk. Jakiś chrzęst. Kajman? Nie wiem.
Nie wolno mi się w tej chwili odwracać. Ćwierkanie ptaków ponad
głowami. Niezidentyfikowany szum. To już wszystko nieważne.
Potworna duchota. Upał. Wilgoć. Stróżka potu wędruje po skroni,
by po chwili znów spłynąć mi do oka. Nie mija kilka sekund, kiedy czuję,
jak zaczyna piec od soli. W tej chwili nie mogę już sobie pomóc.
Jakikolwiek ruch ręką będzie oznaczał dla mnie koniec.
Stoimy wraz z Kubą do naga rozebrani przed czterema żołnierzami
w samym sercu dżungli. Bezbronni i skazani na ich łaskę bądź niełaskę.
„Sam tego chciałeś. Doigrałeś się..." – mówię w duchu.
„To już chyba koniec...". Dwudziestokilkuletni mundurowi
któryś już raz przeładowują broń wycelowaną w nasze genitalia.
– I po coście się tu pchali? Odważni gringos się znaleźli!
– mamrocze z pogardą dowódca patrolu, zapalając papierosa.
24 listopada 2011 roku. Za plecami powoli znika ostatnia z nadgranicznych miejscowości Amazonas: Puerto Ayacucho. Ostatnia, do której prowadzi jakakolwiek droga. W skrzynce mailowej jeszcze świeżo co wypisana krótka wiadomość: „Udało się! Mamy je! Po tygodniu starań i oczekiwania mamy pozwolenia od wenezuelskiej armii na eksplorację dziewiczego Amazonas! Przez najbliższe dwa tygodnie nie będzie z nami kontaktu. Jutro wypływamy w górę Orinoko. Proszę Was, Kochani, o modlitwę. Boję się, ale to silniejsze od mnie... Wybaczcie. Będę uważał. Obiecuję".
Tak rozpoczęła się trwająca kilkanaście dni ekspedycja w nieznane. W białą plamę amazońskiej mapy zielonego piekła. Jest nas dwóch. Kuba i ja. Obaj wyposażeni wyłącznie w absolutną niepewność. Z głowami przesiąkniętymi paraliżującym strachem. Ze stekiem najgorszych myśli. Łącznie z tą najstraszliwszą z możliwych. Czy kiedykolwiek stamtąd wrócimy?
A zaczęło się dość niewinnie... I to już naprawdę kawał czasu temu...
Trach! Potężny grzmot!
...
...
...
Po chwili kolejny grzmot.
...
...
...
Tu-dum! Trzask!
Świetlista strzała pioruna na chwilkę rozświetla okoliczny parking i stojące tam samochody. Jest już dawno po zmroku. Za oknem leje jak z cebra. Pogoda, że psa z kulawą nogą byś nie wygonił. Szum rozhulanego wiatru. No tak... Późna jesień. W polskiej wersji. Do pokoju co pewien czas wpadają przez uchylony lufcik kolejne powiewy wściekłej aury. Zasłony momentalnie unoszą się, tworząc coś na kształt groźnego ducha, który zdaje się szykować do ataku na lokatora swymi nieco przybrudzonymi falbankowymi mackami. Mimo to w dziecięcym pokoiku zdaje się panować niewysłowiony spokój. Jedynym źródłem światła jest samotna świeca. Po ilości spływającego po niej wosku można przypuszczać, że pali się już przynajmniej od godziny. Jasnożółty płomyk tańczy z kolejnymi podmuchami wiatru. Jakby prowokował. Wyzywał na pojedynek. Drażnił się. Niczym suseł, który widząc nadlatującego orła, co i rusz chowa się do norki, by po chwili znów wyściubić nosek. Zabawne. Ogień prawie że gaśnie, by po chwili znów „powstać" i zaświecić pięknym płomieniem. By przyświecić pochylonej nad dziecięcym łóżeczkiem kobiecie. Skupionej na ledwie widocznych literkach książki. Zdaje się, że kończącej właśnie cowieczorną lekturę. Cichutko – by nie zbudzić zaczynającego już pochrapywać malca – zamyka książkę. Świeca na moment rzuca blask na okładkę lektury. A na niej fruwający bohater na tle wyśnionej wyspy otoczonej pióropuszem chmur. Piotruś Pan.
– Mamo... – chłopiec wcale jeszcze nie śpi, choć nadal trze oczka. – A ta Nibylandia to naprawdę istnieje?
– Oczywiście, że istnieje, kochanie.
– Mamo...
– Tak, synku... – szepcze usypiająco.
– A jak do niej trafić?
– Widzisz... Musiałbyś zapytać Piotrusia Pana. Tylko on wie.
– Aha... – taka odpowiedź zupełnie malcowi wystarcza. Na ten czas, okres dziecięcej fantazji i nieskomplikowanych relacji, jest czymś zupełnie akceptowalnym. Logicznym i jasnym.
Chłopiec rośnie. Mija kolejny rok. I kolejny. I jeszcze jeden. A tajemnicza kraina coraz to częściej gości w jego wyobrażeniach, w jego snach. Rozmyśla o niej podczas zabaw z rówieśnikami w piaskownicy. Podczas jazdy swoim trzykołowym rowerkiem po podwórku. I gdy wraz z młodszym bratem misternie buduje poduszkowy domek w dziecięcym pokoju. A sam Piotruś Pan? Ten jest jakby w tle wszystkiego. „Kiedyś przyjdzie – tłumaczy sobie maluch – i na pewno pokaże drogę. Mama przecież powiedziała". Niezauważalnie Piotruś Pan staje się jednym z najbardziej oczekiwanych gości w domu. Wyczekiwanym każdego kolejnego wieczora. Zwłaszcza wówczas, gdy chłopiec zostaje w pokoju sam i wpatruje się przez okno w piękny, napuchnięty pełnią księżyc. „To może dziś?"
Tak chyba rodzą się Marzenia. Te przez wielkie „M". Te dziecięce: najbardziej prawdziwe i szczere. Tak też kształtuje się sumienie dorosłego człowieka. Poprzez głęboko skrywane tęsknoty. Prawdziwą pasję. Poprzez ciągłe wyczekiwanie wizyty upragnionego gościa. Piotruś Pan z czasem przestaje być Piotrusiem Panem, a okazuje się być Aniołem Stróżem. Już nie tyle bajkową postacią, co wręcz namacalnym Duchem. Bytem zupełnie realnym. Nie tyle bohaterem, na którego trzeba ciągle czekać, ale prawdziwym Towarzyszem dnia. Okazuje się, że jest już od dawna. O poranku, podczas obiadu, zabawy, nauki, pracy, wreszcie: podczas zasypiania. Wspaniały Przyjaciel, który pomaga zdziałać w życiu fantastyczne rzeczy. Ktoś, kto nieustannie ciągnie nas w górę. Każdego dnia. Po każdym upadku. „Bylebyś nie został". „Bylebyś znów wstał i szedł dalej" – zdaje się szeptać. „Nibylandia tuż-tuż..." Dla większości z nas.
Mijają kolejne lata. Okres szkoły. I jeden ze zwykłych, najzwyklejszych dni. Takich, jakich w życiu dwunastolatka zdaje się być bez liku. Lekcja geografii. Brudna, przepocona sala lekcyjna na warszawskiej Ochocie.
– Proszę pani...
– Tak, Stefanku? Słucham cię.
– A czy na świecie są jeszcze miejsca, gdzie nie było człowieka?
– Wiesz... Raczej nie... – na twarzy nauczycielki nie widać jednak zupełnej pewności i wiary w to, co sama przed chwilą powiedziała.
– A ja myślę, że na pewno są. Zobaczy pani. Sam je znajdę! – ogłasza dumnie uczeń tuż po dzwonku zwiastującym przerwę.
I znów mija kilka lat. Może nawet kilkanaście. Niezauważalnie. Niczym błysk. Świat wchodzi z hukiem w XXI wiek. A nasz zupełnie już dorosły chłopiec jedzie pociągiem relacji Kraków – Warszawa. Scenka nieco jak z filmu kryminalnego. Dwóch gości siedzących w przedziale dla niepalących i rozmawiających półszeptem, coby nie przeszkadzać współtowarzyszom podróży. Tych i tak nie ma za wielu. Dwóch zaledwie. Jeden bawi się grą na swoim iPadzie. Drugi zaś drzemie, opierając głowę z rozchylonymi ustami o okno od strony korytarza. Przez moment była szansa na trzeciego, ale ten zaraz po wejściu i chwili wahania zabrał swoje manatki i... zawrócił poszukać innego przedziału. Coś mu się musiało nie spodobać. Zostaje zatem tylko tych dwóch. Zupełnie nie przeszkadzających owym gościom przy oknie w toczeniu dalszej dyskusji.
– Panie Wojtku, ale tak szczerze. Między nami. Mam jakiekolwiek szanse, by tam wpłynąć?
– (westchnienie) ...Nie bardzo.
– No, nie... Zupełnie żadnych? Przyznam, że nie bardzo chce mi się wierzyć.
– Panie Stefanie, ja pana szanuję. Za pasję, za plan, za pomysł... Ale nie będę owijał w bawełnę: będzie panu cholernie ciężko.
– A pana wpuścili?
– Odkąd jest Chávez – nie. Od kilkunastu lat, z tego co mi wiadomo, nikogo nie wpuścili.
– I naprawdę nie ma żadnych nadziei?
– Widzi pan...
W tym momencie otwierają się drzwi przedziału.
– Dobry wieczór. Kontrola biletów – oznajmia uprzejmie konduktor, by po chwili krzyknąć donośnie: – O! Pan Cejrowski! I pan tutaj?! To się porobiło... – po wymienieniu kilku grzecznościowych laurek z uśmiechem dodaje – Aha, bym zapomniał. Bilecik jeszcze muszę sprawdzić...
Po chwili znów możemy kontynuować rozmowę.
– Bo widzi pan... – nawiązuje do urwanego w połowie wątku pan Wojciech – Jechałem tam kręcić. Miałem przygotowany odpowiedni budżet, ludzi, wszystko. I pan sobie wyobrazi: nikt mnie nie chciał wpuścić. Ba! Nikt nawet nie potrafił pomóc mi w zorganizowaniu czegokolwiek. Choć oferowałem dużo. Nikt nie chciał. Nikt... Wszyscy się bali.
– Ale czego?
– Pan pojedzie, to pan sam zobaczy.
– ...
– Ale niech pan próbuje! Panie Stefanie! Czym tu się martwić? Próbować trzeba! Szczerze życzę powodzenia. Naprawdę – kończy, wlewając w moje serce szczyptę otuchy¹.
Co tu wiele ukrywać – entuzjazm do planowanego wyjazdu mocno przygasa. Po takiej rozmowie nie może być inaczej. O co chodzi? O wyprawę do południowego stanu Wenezueli: Amazonas. Regionu, do którego od kilkunastu już lat wojskowo-socjalistyczny reżim Hugo Cháveza nie wpuszcza żadnych obcych. Prawo wstępu mają wyłącznie miejscowi Indianie. Turystom od lat skutecznie blokuje się dostęp. A ten z racji braku jakichkolwiek dróg, kolei itp. możliwy jest wyłącznie drogą wodną. Indiańską łodzią w górę Orinoko. Ordynarnie i prosto. Bez zbędnych kombinacji. Rzeką wprost do gardła nieprzejednanej dżungli². Do tajemniczego królestwa Indian, skalnych gór stołowych tepuis, królestwa anakondy. Do wyśnionej Nibylandii.
1. To jednak ciągle mało. Maaałooo! Nic zaledwie. Wpierw mnie straszy, a potem „życzy powodzenia". Powinszować! „Szczypta otuchy", też mi... W obecnej sytuacji potrzebowałbym nie szczypty, a raczej garści. Ba! Taczki, cysterny naładowanej po brzegi otuchą. Wówczas może by pomogło. A tak? A tak jest bryndza. Ot co!
2. Za takie sformułowanie zaraz dostałbym w łeb od moich Szanownych Profesorów z Wydziału Geografii. Już tłumaczę, w czym rzecz. Słowo „dżungla" w słownikach geografów i botaników odnosi się tylko i wyłącznie do obszarów Azji Północno-Wschodniej. Niestety, tylko w przytoczonych słownikach. Prawda jest taka, że sformułowanie to na tyle daleko odbiegło już od swego pierwotnego znaczenia, że dziś trudno znaleźć kogokolwiek, kto słysząc „dżungla", nie wyobrażałby sobie przede wszystkim lasów Puszczy Amazońskiej. Prawidłowo nazywanych selwą. Na potrzeby tej książki ośmielę się zatem przychylić do większości zwykłych śmiertelników i używać bardziej rozpowszechnionej frazy. Powinno być „selwa". Będzie „dżungla". Trudno. Panów Profesorów bardzo pięknie przepraszam i błagam o wybaczenie.Wenezuela
Ląd nazwany przez Ameriga Vespucciego Małą Wenecją. Skąd Wenecja w dalekim latynoskim świecie? Odpowiedź jest dość trywialna. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zobaczył odkrywca, dobijając do północnego wybrzeża Ameryki Łacińskiej, były domy miejscowej ludności – wzniesione na palach chaty przywodziły mu na myśl kręte kanały słynnego włoskiego miasta. A zatem Mała Wenecja, pomyślał...
Dziś ta Mała Wenecja to trzydziesty trzeci pod względem powierzchni kraj świata. Państwo kojarzone z zielonymi lasami, piaszczystym wybrzeżem, jeziorem Maracaibo, Cordillera de Mérida i najwyższym na świecie wodospadem. No i, rzecz jasna, z ropą naftową.
Tak... Można by rzec, że Wenezuela ma niemal wszystko. Na północy rajski archipelag wysepek Los Roques. Z białym piaskiem, seledynową wodą i łagodnym szelfem. Na południu zaś zielone piekło. Najrzadziej zaludniony stan wenezuelskiej ziemi (zajmujący około 20% powierzchni całego kraju). Ciemny las deszczowy poprzecinany niczym sito dopływami Orinoko. Na zachodzie góry. I to nie małe, bo sięgające niemal 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. Ośnieżone, postrzępione, groźne. Jak choćby pasmo Cordillera de Mérida – fenomen w rodzinie górskich pasm świata. Kulminacja jakby wynurza się z ciemnej toni jeziora Maracaibo na północno-zachodnim wybrzeżu Wenezueli, by na długości 70 kilometrów wznieść się na wysokość 4981 m n.p.m.(!). 5 tysięcy metrów przewyższenia na długości 70 kilometrów! Łatwo policzyć. To 9% średniego nachylenia! W górach rzecz rzadko spotykana... Cordillera de Mérida. Zupełnie wyizolowana od reszty najdłuższego południowoamerykańskiego pasma górskiego. Północna twarz Andów. Najprawdopodobniej właśnie to pasmo było jednym z pierwszych, jakie na nieznanym kontynencie zobaczyli nowo przybywający tutaj konkwistadorzy.
Na wschodzie zaś słynny park Canaima. Z najwyższymi tepuis (wenezuelskimi górami stołowymi^(*)). Region, w którym ponoć najdłużej żyły dinozaury. Miejsce, w którym zagubiony pilot rozbitego samolotu odnalazł przypadkiem najwyższy na świecie wodospad: Salto Angel.
To oczywiście nie wszystko. Bo Wenezuela to także słynna delta Orinoko, którą możemy eksplorować usadowieni w tradycyjnych łodziach Indian Warao. To trawiaste Los Llanos z gigantycznymi równinami – królestwem wenezuelskich kowbojów, llaneros. To koralowe wysepki parku Morrocoy. To jaskinia nocnego ptaka – Guacharo. To wylegujący się plażowicze najbardziej turystycznego kurortu Magdalena. To... OK, starczy!
Wiemy jedno. Wenezuela to raj. Dodam nieśmiało, że raj upadły. Dlaczego? Spokojnie. Wszystko w swoim czasie...
* O tych cudakach jeszcze będzie nie raz…
Henry, cinkciarze i silnik...
Ma czarny wąsik. Tak... ten czarny wąsik zapamiętam na długo. Coś czuję, że będzie mi się nawet śnił po nocach. Niski facet z rękami w kieszeniach bawełnianych spodni. Stoi sam. Za nim niewielki tłum oczekujących na opuszczających strefę dla pasażerów. Niedawno wylądował samolot. Gdy zza przeszklonych ciemną szybą drzwi zaczynają wychodzić pierwsi pasażerowie, tłum jakby się ożywia. Idą! Zaczynają się szmery, nawoływania.
Nasz bohater najwyraźniej ma jakieś koneksje ze strażą lotniska, bo ewidentnie stoi za blisko. Nikt inny nie odważa się tutaj podejść. Reszta stoi z tyłu, za linią wyznaczającą koniec strefy kontroli podróżnych. On natomiast dobre kilkanaście metrów przed. Jego bystry, skanujący podróżnych wzrok nieco kontrastuje z posturą. Niski, ubogo ubrany, chuderlawej postawy człowieczek. I ten wzrok. Niczym jastrzębia. Wyrazisty, skupiony, wręcz bezczelny. Rzucający wyzwanie. Zobaczył nas.
Długo będę pamiętał tę podróż. Od momentu wejścia na pokład samolotu natarczywe pytania nie pozwalały myśleć o niczym innym. Jak umiejętnie pochować pieniądze? Gdzie schować paszport? Jaki jest oficjalny kurs boliwara i ile można utargować podczas wymiany? Gdzie najbezpieczniej sprzedawać dolary? Jak najlepiej rozlokować dokumenty, aby w razie wyrwania przez złodzieja któregoś z bagaży, zachować przynajmniej połowę bezcennych papierów? Wreszcie: jak rozmawiać? Z nimi wszystkimi: cinkciarzami, policją, cwanymi taryfiarzami. Jak być asertywnym? Jak się nie dać?
Samolot wystartował, a ja nadal przeżywałem. Kuba zasnął szybko. Ja nadal trawiłem wszystkie przedwyjazdowe porady ludzi dobrej woli. „Nigdy, ale to nigdy nie oddawaj bagażu do poniesienia tamtejszym miłym tragarzom". „Pamiętaj o trzykrotnym przeliczeniu kasy. Często zamiast prawdziwych banknotów dają ci ukryty w środku stek gazetowych ścinków". „Pamiętaj o denominacji. Cinkciarze wciąż wciskają przyjezdnym starą walutę". „Nie daj się. Na lotnisku bądź stanowczy i kategoryczny. Nie musisz być uprzejmy. Tylko wtedy zrozumieją, że nie dasz sobie wejść na głowę. Pamiętaj: stanowczość".
Stanowczość...
Stanowczość...
Stanowczość...
Stanowczość...
Tak, stanowczość. Zdecydowanie.
Stanowczość...
Z tymi słowami na ustach opuszczam strefę dla pasażerów przylatujących do Caracas. Z tyłu głowy tli się jeszcze jedno słówko. W tej chwili bardzo ważne. W obecnej sytuacji chyba najistotniejsze. „Henry".
Ponoć tak ma na imię. Taksówkarz, z którym udało mi się porozumieć jeszcze przed przyjazdem do Caracas.
Henry. Facet polecony przez znajomą z Caracas. Prywatny szofer jej ojca. Człowiek, który miał spowodować, że nie dotknie nas żadna z tych historii opisanych wyżej. Uczciwy i lojalny. Pamiętam, jak wysłał mi swoją fotografię, abym łatwiej rozpoznał go w hali przylotów. Wysoki, barczysty, czarny. Pochodzący z Haiti. Wydawało się więc, że wszystko dogadane, że pójdzie jak z płatka. Po odebraniu bagażu pozostaje jedynie odnaleźć wysokiego Murzyna i będzie dobrze. I te dwa słowa.
Stanowczość...
Henry...
Stanowczość...
Henry...
Zobaczył nas. Zobaczył mnie.
– Hola, amigo! – pada z ust ozdobionych czarnym, krótkim wąsikiem¹. I ten wzrok. Oznajmujący jasno i dosadnie, że zwraca się tylko i wyłącznie do mnie. Mimo wszystko odwracam się za siebie. Kurczę, może jednak patrzy na kogoś innego? Niestety... O słodka naiwności!
– Hey! You! Hola, amigo! – powtarza. Tym razem głośniej. Wysoki, piszczący głos. I znów ten wzrok. Utkwiony dokładnie w mojej twarzy. W niczyjej innej. Wszyscy pozostali niczym bezkształtna fala mijają ten punkt. Są bezpieczni. Ofiara została wytypowana. Cel został namierzony.
– Henry? – wymyka mi się z ust. Po chwili gryzę się w język. Za późno. Idiota ze mnie. Na samym wejściu sprzedać taką informację...
– Henry?...
– Szukam Henry'ego – pogrążam się dalej.
– Aaa... Henry! No pewnie! Tak, tak... Nie skojarzyłem. Ten, no... To Henry mnie po was przysłał. Chłopaki, wszystko w porządku – biegłością umysłu wąsacz bije mnie na głowę.
– A gdzie on jest?
– Nie mógł przyjechać. Wysłał mnie.
Przyznam, że nie bardzo wiem, co się ze mną w tej chwili dzieje. Wytrenowana w samolocie „stanowczość" nagle staje się wiotka i giętka. Bardzo łatwo ją złamać, bezboleśnie ominąć. Pojawia się jej pierwszy wróg: obojętność tłumaczona strachem. Nie wiem, skąd. Nie wiem, dlaczego. Czuję się troszkę, jakby ktoś mnie czymś odurzył. Zmęczenie kilkunastogodzinną podróżą i przesiadkami? A może to ten przesadny strach spowodowany tyloma usłyszanymi historiami o tym kraju? Nie wiem. Wiem tylko tyle, że po kilkunastu sekundach ten mały typek idzie przede mną, trzymając w ręku moją torbę! Paraduje przez tłum, wymachując, abym i ja szedł za nim. Zaraz, zaraz...Taryfiarze
Temat rzeka. Można o nich pisać i pisać. Latynoscy taksówkarze. Pierwsi bohaterowie „Dalej od Buenos" oraz „Ciszy"^(*). To właśnie oni jako pierwsi witali Czytelnika zabierającego się za lekturę. Nieprzypadkowo. Otwarcie kart tych książek miało jednocześnie być otwarciem drzwi do latynoskiego świata. A przynajmniej jego prześwitem. A tak się jakoś zawsze składa, że to właśnie latynoski taksówkarz jest tym, który przywita Cię także wówczas, gdy porzucisz wygodny fotel, w którym być może siedzisz w tej chwili, i wybierzesz się w daleką podróż na południowoamerykański ląd. Można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że tutejsi taryfarze to tacy jakby „ambasadorzy" tego świata. Ci, którzy jako pierwsi dają się poznać przybyszowi. Ci, którzy dają pierwszą szansę, aby turysta zaczął się powolutku zmieniać. Przystosowywać do zastanej rzeczywistości. Przesiąkać „latynizmem".
I tu pojawia się problem. Wenezuelska rzeczywistość różni się bowiem od tej klasycznie latynoskiej. Niestety. Tutaj taksówkarz to nie tylko ten, który widząc białego podróżnika, potraja stawkę za przejazd. Coraz częściej to również ten, który na taki widok wyciąga telefon i dzwoni do współpracujących z nim gangów.
Policyjne statystyki Caracas są nieubłagane. Z każdym rokiem rośnie liczba taksówkarzy, którzy decydują się na współpracę z wenezuelską mafią. Czy zastraszeni, czy z własnej nieprzymuszonej woli – tego nie wiemy. Fakty są jednak nieubłagane. Liczba porywanych i wywożonych poza granice miasta turystów – aby tam oddać ich „pod opiekę" gangsterów – z każdym rokiem wzrasta o kilka procent. Opisy scen porwań są w większości wypadków takie same. Niczego nieświadomi turyści wchodzą do podstawionego samochodu. Tajemniczy człowiek wiezie ich wpierw w kierunku żądanej destynacji, by w pewnej chwili nagle odbić z kursu. Zaniepokojonym pasażerom tłumaczy, że w ten sposób ominie korki. Na pytanie, dlaczego zablokował drzwi, odpowiada, że to „dla bezpieczeństwa", aby w trakcie oczekiwania na światłach nikt ze stojących na zewnątrz nie porwał ich bagażu. Jakkolwiekby tego nie wytłumaczył, ci ludzie i tak są już w potrzasku. Za późno na ratunek. Wywiezieni w nieznane obszary, gdzie nie zapuszcza się nawet policja, gdzie rządy sprawują lokalni watażkowie, stają w obliczu jedynej możliwej decyzji. Taryfarz jedzie do tego samego miejsca, co zwykle. Umówionego wcześniej, w którym na porwanych czeka powiadomiony zawczasu przez kierowcę dowódca szajki. Wystraszeni turyści, którzy marzyli o pięknym urlopie w egzotyce. Otoczeni przez uzbrojonych mężczyzn. W sytuacji, w której wokół samochodu gromadzi się banda zbirów. W sytuacji bez wyjścia. Muszą oddać wszystko, o co tamci poproszą.
*. Stefan Czerniecki, Dalej od Buenos, Bernardinum, 2011; Stefan Czerniecki, Cisza, Bernardinum, 2013.
Nieeeeeeee! Szybkie cucenie wyobraźni. Przecież w tej torbie mam wszystko! Paszport, połowę pieniędzy, moją reporterską legitymację prasową, kontakty... Tak nie wolno! W tej chwili wystarczy przecież jeden jedyny moment nieuwagi. Zatarasowanie mi drogi przez jakiegoś osiłka. Wejście w gęsty tłum. Cokolwiek. I mój pierwszy dzień na wenezuelskiej ziemi okaże się zarazem ostatnim. Wąsacz da dyla i tyle będę go widział. Przyspieszam kroku, aby go dogonić i wyrywam swą własność. Nadal jednak nie wiem, jakim cudem mu ją oddałem. Co się ze mną dzieje, do cholery!
– Co jest, gringo?! Nie ufasz mi?! – pyta, znów wlepiając we mnie swoje kłujące spojrzenie.
– Nie, señor². To nie tak... – kłamię. – Ja po prostu... – nie potrafiąc wytrzymać tego wzroku, odwracam twarz. W co ja się pakuję, do ciężkiej choroby!
– Dobra, amigo³. Nieistotne. Możesz mi nie ufać. Ale pieniądze wymienić i tak musisz... – jego twarz momentalnie przybiera poważniejszy wyraz.
Jest ich czterech. Od razu widać te sylwetki. Zwłaszcza na tle niskich Wenezuelczyków. Wysocy, barczyści, umięśnieni. Chłopy na schwał. W pierwszej chwili wnioskowałem, że stanowią ochronę wąsacza. Tak się przynajmniej zachowywali. Gdy odbierałem od niego swoją torbę, groźnie na mnie spojrzeli. Co tu będę wiele pisał. Nie za miłe typy.
„Ale pieniądze wymienić i tak musisz..." – słowa mego „dobrodzieja" ciągle świszczą mi w głowie. Niczym echo odbijają się od jednego bębenka do drugiego. No, niby ma facet rację. Niby muszę.
– Ile masz? – słyszę znad siebie.
Podnoszę głowę, by zobaczyć nachylonego nade mną zbira.
Przepraszam, ale nie znajduję innego słowa. Wyobraźcie sobie nieogoloną gębę jakiegoś więźnia skazanego na minimum pięćdziesiąt lat. Kłujące niczym sztylet spojrzenie. Ani krzty litości. Jakiegokolwiek zrozumienia. Cwaniakowatość połączona z wrogością. I taka niewysłowiona interesowność. Nastawiona głównie na mój portfel. Mam wrażenie, że w tej chwili nie obchodzi go nic innego. Najchętniej pewno od razu wbiłby mnie w ziemię (prawdopodobnie potrzebowałby do tego zaledwie jednego ruchu zaciśniętą prawicą) i wziął, co zostało. Nie rozumiem w sumie, czemu tego jeszcze nie zrobił. Może to fakt, że jest nas z Kubą dwóch? A może to ta chroniąca nas aureola wąsacza, który ewidentnie kontroluje w tej chwili całą sytuację? Spokojnie pociągając za sznurki, przygląda się tylko, jak z każdą kolejną minutą otaczają nas coraz to ciekawsze typy spod ciemnej gwiazdy. A ratunku znikąd.
Tak pachnie strach. Tak też smakuje lękliwa bezradność. Nie widząc innego rozwiązania, odpowiadam, ile mam. Mówię prawdę⁴. I szybko orientuję się, że to był najgorszy z możliwych pomysłów. Na samą tę kwotę oczy słyszących robią się jak pięciozłotówki. Cinkciarz z oczami-złotówkami. Polecam ten widok. Nie muszą wcale udawać. Już wiem, że tego dnia łatwo nas stąd nie wypuszczą. Oto przed nimi szansa na przynajmniej kilkumiesięczny zarobek. Szybko, łatwo i przyjemnie. Coraz mniej mi się to podoba.
Odpycham delikatnie stojącego nade mną draba i stanowczym krokiem ruszam w kierunku hali przylotów, z której nas tu wyciągnięto. Nadal panuje tam ruch. Ścisk oczekujących na przylatujące rodziny. Wąsacz z ekipą są tuż za nami. Coś krzyczą. Jeden łapie za rękę Kubę. Ten szybko się wyrywa, nie spoglądając nawet w twarz zainteresowanego. Idziemy dalej. Poczucie bezradności narasta. Nie mam zupełnie pojęcia, dokąd się udać. Wiem tylko jedno. Jak najdalej od wąsacza. Cały problem w tym, że idzie on krok w krok za nami. Już wie, że złapał grubą rybę.BOLIVARES
Wpierw bezradnie rozkłada ręce. Po chwili próbuje raz jeszcze. Na próżno jednak. Znów to samo. Jest zagubiony. Zupełnie nie rozumie, dlaczego. „Ale jak to?!" – krzyczy po angielsku do siebie. A może już nie do siebie. Odwraca się, szukając ratunku u kogoś ze stojących w kolejce. To też na próżno. Nikt mu nie pomoże. Nikt nie potraf. Nieszczęśnik chwyta się więc ostatniej deski ratunku – tak dobrze znanej każdemu z nas. Zaczyna z całych sił obijać metalową skrzynkę. Potrząsać, klepać otwartą dłonią w ekran. Nie wiem, czy taki był jego zamysł, ale w ten sposób dość szybko zwabia przechadzających się nieopodal wojskowych. Ci, dobrze wiedząc, o co chodzi, wskazują na pobliski bank. – Ale ja mam kartę! – macha plastikową Visą Elektron.
– To niemożliwe, señor. Proszę iść do banku. Tam wymienicie dolary.
– Ale jak to? Inni jakoś korzystają z tego bankomatu! Jak oni to robią? Przecież to niewykonalne! – krzyczy tak głośno, że obraca się za nim większość przechodniów.
W tym i ja, szepcząc pod nosem: „Niestety, kochany. I tu masz rację. Niewykonalne – ale tylko dla białego człowieka". Bo choroba ta dotyka w Wenezueli wyłącznie obcych.
A chorobą tą są bankomaty. Oraz kwestia wymiany waluty. Gdy ten nieszczęśnik uda się pod wskazany przez żołnierza adres, jego irytacja sięgnie Himalajów. Będzie musiał zrewidować swój podróżniczy budżet o jakieś 100%. Po wymianie według bankowego kursu otrzyma prawie dwa razy mniej pieniędzy, niż przewidywał, siedząc wygodnie we własnym domu i planując wycieczkę po Wenezueli.
Boliwar. Wenezuelska waluta. Jedna z najczęściej „operowanych" na światowym rynku. Pieniądz, przy którym dłubie się bez przerwy. Na początku 2010 roku Hugo Chávez ogłosił program jego dewaluacji. Zaprotestowała opozycja. Zaprotestowali sami Wenezuelczycy, którzy w panice zaczęli opróżniać sklepowe półki w oczekiwaniu na drastyczne podwyżki cen. Wprowadzono dwa sztywne kursy względem amerykańskiego dolara. Pierwszy ustalono na 2,60 boliwara i zaczęto stosować w przypadku „transakcji uważanych za priorytetowe przez rząd". Drugi, dotyczący pozostałych transakcji, wyniósł już 4,60 boliwara.
Znakomita większość z wenezuelskich bankomatów nie obsługuje europejskich kart. A nawet jeśli znajdziemy takowy, który przyjmie naszą kartę, to do skorzystania z niego gringo będzie potrzebował nie lada refleksu. Nie wystarczy bowiem podać numeru PIN. Potrzebne będą też 4 ostatnie cyfry dowodu osobistego, numer paszportu oraz ostatnia transakcja. To nie koniec „ułatwień". Wszystkie te dane trzeba będzie wstukać w ciągu kilkunastu sekund. W przeciwnym razie transakcja zostanie anulowana. Aż się prosi, by pod instrukcją wyświetlaną w języku hiszpańskim na ekranie bankomatu można było przeczytać jeszcze: „Powodzenia… frajerze!”.
Jak zatem wymienić pieniądze? Skoro w banku policzą nam po 4,60, a wszędzie mówi się, że realny kurs boliwara do dolara to około 1 do 8? Otóż jest jeszcze jeden sposób. Oficjalnie zakazany. Chodzi o czarny rynek. Przy pomyślnych mediacjach wymienimy u cinkciarza dolara za 8 boliwarów. Nie zdziwmy się jednak, jeśli chcąc sfinalizować transakcję, zaprosi nas do... toalety. Albo do własnego samochodu. Każdy cinkciarz ma swój sposób. Pilnujący porządku policjanci o wszystkim, rzecz jasna, dobrze wiedzą. Cała procedura odbywa się de facto na ich oczach. Nie warto jednak kusić losu i wymieniać pieniędzy na „otwartym polu". Zdarzają się bowiem dni, gdy dowództwo policji organizuje masowe naloty. Wówczas możemy trafić nawet do więzienia. A nasz pierwszy dzień w Wenezueli okaże się być zarazem ostatnim na wolności. Welcome to Venezuela!
Nagle sponad tłumu ludzi dostrzegam wysoką postać. Potężny czarny człowiek. Porusza się dość majestatycznie. Jakby na spowolnionym nagraniu. Gdy wreszcie nasz wzrok się spotyka, rusza w moim kierunku. Po chwili jest tuż obok.
– Señor Stefano? – wydobywa z siebie niespotykanie niskim barytonem⁵.
– Señor Henry?! – wykrzykuję z radością. Postać tego człowieka napawa mnie taką ulgą, że jedyne, na co mam w tej chwili ochotę, to, nie bacząc na konwenanse, rzucić mu się na szyję i uściskać. Jak ukochanego dziadka. A faceta na żywo widzę przecież pierwszy raz w życiu.
– Jak podróż? – dodaje półszeptem. Troskliwie i pogodnie.
– ...
– Stało się coś? – po mojej minie i spoconych dłoniach Henry chyba już widzi, że coś jest nie tak.
– No, tak jakby... – tłumaczę oględnie, po czym dyskretnym ruchem głowy wskazuję za siebie. – Widzisz tych za nami?
– A, ten... – w oczach Henry'ego pojawia się wyraz rezygnacji. – Rozmawiałeś z nim?
– Niestety tak... W dodatku wiedzą już, że mamy pieniądze.
Potężny Murzyn przymyka na chwilę oczy. Jakby próbował sobie przypomnieć jakieś trudne słowo. Trwa to kilka sekund. Wreszcie spogląda na mnie, przerzucając po chwili wzrok na Kubę.
– Chodźcie, chłopaki. Wyjdźmy na parking.
Momentalnie przed naszymi nosami wyrasta – a któż by inny? – wąsacz.
– Oni są moi! – krzyczy do Henry'ego, zadzierając głowę.
Przez moment mam ochotę parsknąć śmiechem. Starcie tych dwóch wygląda bowiem dość komicznie. Dwumetrowy, potężnie zbudowany Henry i niski, wąsaty, piszczący coś pod nosem lotniskowy cwaniak. Starcie rottweilera z ratlerkiem. Jeden władczy, pewny siebie, spokojny i milczący. Drugi ujadający i ogólnie upierdliwy. Jak się przyczepi, łatwo nie odpuści. Widząc naszą niepewność, Henry bierze nas pod ramiona. Jednego z lewej, drugiego z prawej strony.
– Powiedziałem, że wychodzimy – mówi niskim szeptem.
Wąsacz jest tuż obok. Widzę, jak woła posiłki.
– Pożałujesz, grubasie. Pożałujesz...
– Ej, amigo! Oni są z nami! – wydziera się biegnący w naszym kierunku wytatuowany mężczyzna. Jeden z tych, którzy kilka minut temu otoczyli nas, pytając, ile chcemy wymienić.
– Nie możesz nam ich zabrać. Spóźniłeś się... – syczy wąsacz. Jego twarz ani trochę nie przypomina już oblicza, które dopiero co witało nas wychodzących z odprawy bagażowej. Życzliwy uśmiech i łagodne spojrzenie zastąpiły zaciśnięte usta i złowieszczy wyraz. – Oni są moi...
– Dobra, grubasie. Doigrałeś się! – wytatuowany cinkciarz wyjmuje z kieszeni telefon. Po kilku chwilach widzę kątem oka, jak rozmawiając z kimś, pokazuje na nas palcem. Posiłki załatwione.
Opuszczamy terminal. Jest już grubo po dwudziestej drugiej. Wenezuela wita nas wilgotnym upałem. Wychodzącego z lotniska człowieka może wręcz zatkać. Powietrze jest gęste i parne. Nieprzywykłym do upału i wilgoci może się z początku zdawać, że oto wylądowali na Księżycu, a skafander zapakowali na samo dno plecaka. Nie ma jak oddychać. Na przeciwległym względem lotniska wzgórzu dostrzegam niewielkie punkciki światła. Wyostrzam nieprzyzwyczajony do ciemności wzrok. Dzielnice nędzy. Pozbijane z desek chaty. W znakomitej większości spowite ciemnościami. Nastrój grozy i niepewności. Żadnego prądu. Żadnej kanalizacji. Osady budowane z przypadku, jak leci. Rozrastająca się z każdym miesiącem dżungla ubóstwa. Nieokiełznany niczym żywioł. Groźny i niebezpieczny widok. W sam raz wpisujący się w atmosferę, jaka nam w tej chwili towarzyszy. Najlepszy reżyser lepiej by tego nie wymyślił.
Skręcamy na parking. Oni za nami. Oglądam się na krótko, aby wybadać sytuację. Idą. Jest ich już przynajmniej ośmiu. Wąsacz na przedzie. Za nim goryle. Wystarczy rzut oka na wyraz ich twarzy. Daleko im do przyjaznych zamiarów. Henry nadal trzyma nas mocno. W razie gdyby któremuś z nas przyszło do głowy gdzieś uciekać.
Po drugiej stronie parkingu widzę jakiegoś mundurowego.
– Nawet nie próbuj. To tylko pogorszy sytuację – instruuje mnie czytający w myślach Henry. Po chwili dodaje, nadal patrząc przed siebie. – Tutaj wszyscy się znają.
Pakujemy się do samochodu. Idący za nami momentalnie otaczają auto. Kurde! Ilu ich jest? Rozmnożyli się przez te kilkanaście minut, czy jak? Siedząc z przodu na miejscu pasażera rozglądam się dokoła z przerażeniem. Ci vis-à-vis mnie są tak blisko auta, że łydkami dotykają zderzaka. Nie ma szans. Nie wyjedziemy. Ci z prawej opierają się o lusterka oraz szyby. To samo od strony Henry'ego. Stoją wokół ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Jakby na coś czekali.
Tfy, tfy, tfy, tfy, tfy... – Henry usiłuje zapalić silnik.
Tfy, tfy, tfy, tfy, tfy... – drugi raz.
Tfy, tfy, tfy, tfy, tfy... – i trzeci...
– Chłopaki, nie przejmujcie się. Wszystko pod kontrolą – szepcze jakby do siebie, nawet na nas nie patrząc. Tym razem mu nie wierzę.
Zewsząd spoglądają na nas wykrzywione w grymasie niezadowolenia twarze. Pobliska latarnia najjaśniej oświetla tę wąsacza. Mógłbym policzyć zmarszczki na jego czole. Zimny drań.
Tfy, tfy, tfy, tfy, tfy...
Tfy, tfy, tfy, tfy, tfy... – to już chyba piąta próba.
Szybko przypominam sobie, gdzie pochowałem pieniądze. Które ze skrytek mają jakąkolwiek szansę pozostania nieodkrytymi? Bo fakt, że lada moment zostaniemy doszczętnie ograbieni, uważam w tej chwili za zupełnie oczywisty. Może ocaleją chociaż te ukryte w butach? Ale ile tam jest? Będzie chociaż ze sto dolców? Nie pamiętam. A sprawdzić teraz nie bardzo... Uwięzieni nocą w samochodzie na samotnym parkingu. Będąc tak ściśle otoczeni przez kilkunastu drabów, nie widzimy już nawet budynku terminalu.
Tfy, tfy, tfy, tfy, tfy...
– Panowie... – jakby w geście rezygnacji Henry kładzie ręce na kierownicy. – Jest problem.
No, nareszcie! Wreszcie jakaś sensowna konstatacja! W sumie nie bardzo zauważyłem...
– Nie wiem za bardzo, o co chodzi. Albo mi podcięli kable, albo... Nie wiem. Zaraz to naprawię – przerywa na chwilę, by ciężkim, charczącym wdechem nabrać kolejną dawkę powietrza. – Ale to i tak niewiele pomoże. Oni już nam nie odpuszczą. Wiedzą, ile macie kasy. Mamy przesrane.
Nie wiem czemu, ale jakoś niezwykle mocno doceniam w tej chwili fakt, że używa pierwszej osoby. Może to kurtuazja? Może próba uspokojenia nas? A może faktycznie jedziemy w tej chwili na jednej taczce?
– Przesrane? – powtarzam po hiszpańsku, prawdopodobnie dość nieudolnie.
– Tak. I to mocno. W tej sytuacji mamy dwa wyjścia.
– Hm?
– Pierwsze polega na tym, że ja zaraz ich grzecznie przeproszę sprzed maski i spróbuję uruchomić silnik swoimi sposobami – na twarzy Henry'ego pierwszy raz widzę delikatny uśmieszek. Chyba śmieje się sam do siebie, że podobny pomysł w ogóle przyszedł mu w tej chwili do głowy. – A drugi... Drugi jest taki, że...
– Tak, Henry?
– Widzicie, bo ja jednego z nich znam. Znaczy się, „znam"? Kojarzę z widzenia. Bądź co bądź wozi się tych ludzi na lotnisko już kilka lat. Kiedyś nawet z nim piłem kawę. Jeśli chcecie, mogę z nim pogadać. Niech przedstawi swoje warunki. Niech dogada się z tą bandą. Sam nie wiem... Ale to chyba jedyny sposób, aby wyjść z tego cało.
Musimy spróbować. Henry wychodzi z auta i przechodząc przez szpaler oczekujących cinkciarzy, macha do jednego z nich ręką. Przez szybę widzę, jak w to wszystko wtrąca się stojący obok wąsacz. Nie słyszę jednak, co mówi. Może to i dobrze...
Po chwili na tylnym siedzeniu, obok Kuby, siada mocno muskularny mężczyzna. Nie różni się za wiele od większości tych, którzy nas tu śledzili. To w końcu jeden z nich. Nie wiem, czy mają tu jakieś castingi, aby być przyjętym do kasty lotniskowych cinkciarzy, czy jak? Ale ci ludzie naprawdę wyglądają, jakby byli wycięci z jednego modelu. Krótkie włosy. Ci, co dochowali się ciut dłuższych, obowiązkowo gładzą je misą żelu. Misą? Ba! Raczej garnkiem. Czasem aż mnie korci, by dotknąć takiej misternej konstrukcji. Błyszczy się toto od wszystkiego, co tylko rzuca nań jakiekolwiek światło. Gość, który siedzi w tej chwili u nas w aucie, jest reprezentantem właśnie tej grupy. Właściwie to nie wiem, po co mu ten żel, skoro jego włosy nie mają więcej jak osiem, dziewięć milimetrów długości. Wygląda trochę, jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Sportowa koszulka z jakimś numerem na piersi. Dwa złote sygnety na palcach. Srebrny łańcuszek na szyi. Tyle zdążyłem zarejestrować.
– Dobra, amigo. Rozumiem, że wymieniasz u mnie wszystko – wypala od razu.
– A mam wyjście? – rzucam bezradnie.
– Nie.
– OK, jeden warunek jednak.
– Słucham cię, amigo.
– Chcę mieć twoje słowo, że jak ruszymy, nikt za nami nie pojedzie – mówiąc to, momentalnie przypominam sobie historię przeczytaną przed kilkoma dniami na mojej skrzynce e-mailowej. Pisała do mnie Cristina. Kobieta, która poleciła mi naszego Henry'ego. Wiadomość miała tytuł „Ku przestrodze".
Stefano!
Pewnie się już pakujesz, a ja Ci tylko zabieram niepotrzebnie czas. Napiszę więc krótko. Kochany, pamiętaj. Tutaj nie ma żartów. To nie jest kraj w stylu „latino" – jeden z takich, których atmosferę miałeś okazję poznać podczas swoich wędrownych tułaczek po Ameryce Południowej. Nie, to nie w Wenezueli. Tutaj jest inaczej. Chciałabym Cię przestrzec. Zaapelować do Twojego rozsądku. Uważaj! Już nawet nie proszę, a błagam. Bądź niezwykle ostrożny. Od momentu przylotu na lotnisko Bolívara. Uważaj podczas wymiany pieniędzy. Uważaj podczas szukania Henry'ego. Miej oczy dookoła głowy. Nie gadaj z podejrzanymi typami. Nie ufaj policji. Ani wojskowym. Jak najszybciej znajdź Henry'ego i przyjeżdżajcie do nas, do Caracas.
Długo zastanawiałam się, czy Ci o tym pisać. Nie chciałam wzbudzać w Tobie lęku, niezdrowych obaw. Wszystko jednak przemyślałam i uznałam, że gdybym Ci tego nie napisała teraz, jeszcze przed Twoim przylotem, to później – w razie gdyby coś Ci się stało – miałabym dożywotnie wyrzuty sumienia. Wybacz więc...
Pewnie o tym nie wiesz. Miałam kiedyś syna. Nazywał się Miguel. Adoptowałam go, kiedy miał pięć lat. Wychowywałam i pokochałam jak swojego własnego. Kiedy miał osiemnaście lat, poznał dziewczynę. Piękną, dobrą kobietę. Mieszkała niedaleko. Kilkanaście kilometrów za miastem. Często do niej jeździł. Miał wówczas takiego starego złoma. To był chyba volkswagen. Nie pamiętam. Stary rupieć. Miał ponad dwadzieścia lat. Ile mógł być wart? 100 dolarów? 200? Przecież nie więcej. W sobotę, któregoś lutowego poranka, umówili się na wspólne plażowanie. Wyjechał o świcie. Już nie wrócił. Dopiero po kilkunastu dniach dowiedziałam się, co się wydarzyło.
Wyjeżdżając z Caracas, spostrzegł na poboczu samotnie stojącego mężczyznę. Obok niego zaś samochód. Podniesiony na lewarku, bez koła. Człowiek ten machał o pomoc. Pewnie chodziło mu o to, że nie może sobie poradzić ze zmianą. Miguel zawsze miał dobre serce. Zatrzymał się. I wówczas stało się...
W jednej chwili zza samochodu wyskoczyło trzech mężczyzn. Ponoć nawet go nie zapytali. Nie dali szansy. Wyjęli pistolety i zabili. Śledczy doliczyli się kilkunastu kul w jego ciele. Dla ponaddwudziestoletniego samochodu... Dla 200 dolarów. Teraz rozumiesz? Taką obecnie ma wartość ludzkie życie w Caracas.
Stefano, nie mogę się doczekać Twego przyjazdu. I raz jeszcze Cię proszę. Uważaj. Bądź czujny. Nie ufaj byle komu. Dojedź do nas bezpiecznie.
Cristina
Podobne historie słyszałem także w czasie moich rozmów z podróżnikami eksplorującymi Wenezuelę w ostatnich latach. Z tymi wszystkimi, u których szukałem porady i ratunku. Z ludźmi, którzy mieli mi pomóc dostać się do wenezuelskiego Amazonas. Historie o porwaniach. O samochodach mafii z przyciemnianymi szybami (dopiero na miejscu zobaczyłem, że praktycznie wszystkie wenezuelskie pojazdy mają takowe), o śledzeniu opuszczających lotnisko i spychaniu ich następnie do przydrożnego rowu. Wszystko dla pieniędzy. Dla rabunku.
– Amigo! Amigo! – z rozmyślań wybudza mnie krzykliwy ton naszego nowego towarzysza.
– Tak, tak?
– Powiedziałem, że możesz być spokojny. Co ty? Nieprzytomny?
– Zamyśliłem się. Przepraszam.
– Ha, ha! Widzę właśnie. Powtórzę więc raz jeszcze. Masz moje słowo – na dowód umowy wyciąga swoją umięśnioną rękę między siedzenie kierowcy i moje. Dopiero teraz dostrzegam na niej wytatuowanego skorpiona. Ściskamy dłonie. – To co? Umowa stoi?
– Stoi.
W jej ramach otrzymuję kilkanaście stosików banknotów. Popakowanych po kilkadziesiąt sztuk. Nie mam odwagi przeliczać. Boję się reakcji cinkciarza. Pozostaje wierzyć w jego honor.
– Dobrze. Teraz możecie jechać. Powodzenia! – kończy, otwierając drzwi.
– Amigo! – wołam, odwracając się raz jeszcze w jego stronę.
– No?
– I na pewno nikt z was za nami nie pojedzie? Mogę ci zaufać?
– Gringo, dałem ci swoje słowo. Słowo Juana. A to nie byle co. Takie pytanie to dla mnie obraza. Ruszajcie już.
– A ja mu nie ufam – odzywa się wreszcie Henry, tuż po tym, jak trzaskają drzwi, a zadowolony z utargu cinkciarz podąża w sobie tylko znanym kierunku (zresztą nie sam, bo z całą ferajną kolegów otaczających do tej pory nasze auto). – Słuchajcie. Zrobimy tak. Tutaj zaraz jest taka okołolotniskowa droga. Wybudowana dla wewnętrznego ruchu, głównie dla samych pracowników lotniska. Nie ma tam żadnych latarni ani innego oświetlenia. O tej porze nikt o zdrowych zmysłach tam nie jeździ. Skręcimy i zobaczymy. Jeśli pojawią się za nami jakieś światła samochodu, znaczyć to będzie ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że już po nas. Jeśli zaś będzie za nami ciemno, ruszymy w kierunku miasta.
Nadchodzi prawdziwa próba. Kuba z oczami wlepionymi w tylną szybę. Henry jadący powoli i w ciszy. Widzę, jak co chwila zerka w boczne lusterko. Nikt nic nie mówi. Czekamy. To już drugi zakręt. Nadal nikogo. Czyżby się udało?
– Dobra. Wracamy na trasę. Wygląda na to, że faktycznie trafiliśmy na honorowego cinkciarza – na twarzy naszego kierowcy wcale jednak nie widzę ulgi ani uspokojenia. Nadal co i rusz spogląda w lusterko.
To jedna z najdłuższych podróży w całym moim życiu. Mało który lot dłużył się tak, jak ten dwudziestokilometrowy odcinek łączący lotnisko z centrum Caracas. Droga ma dwa pasy. W jedną i w drugą stronę. Co chwila mija nas jakieś auto. Ot, chociażby teraz. Od lewej. Czarny mercedes. Ciemne szyby. Nic nie widać. Zwalnia. Co jest grane?! Wyobraźnia już maluje dalszy bieg wydarzeń. Na pewno zaraz uchylą się okna i zobaczę wyrok. Strzał? A może po prostu polecenie, aby zjechać na pobocze? Albo zwykłe ordynarne zepchnięcie. Tak jest przecież najprościej. Głupie myśli świdrują głowę. Tak będzie z każdym kolejnym mijającym nas samochodem.
„Przecież oni doskonale wiedzą, ile mamy teraz ze sobą pieniędzy" – myślę w duchu. Jeśli zapadł już wyrok, nic nie poradzimy. Pozostaje się modlić. I czekać.
– Tutaj już nic nam nie grozi – ciepłe słowa Henry'ego niczym miecz przecinają grobową ciszę. Ciszę, która od długich kilkudziesięciu minut skutecznie paraliżowała nasze usta. – To Avenida Sucre. Moje rejony. Najgorsze za nami. Spokojnie, chłopaki.
Serce jakby spowalnia. Nie łomocze już tak mocno. Powolutku wydycham powietrze i spoglądam z ulgą za szybę. Opustoszałe chodniki. Ciemne wieżowce. W niewielu oknach zapalone światło. To dociera tylko z gęsto usianych wzdłuż Avenida Sucre latarni. Posępne i smutne – takie Caracas widzę w tej chwili.
– Muszę się wam do czegoś przyznać – Henry po raz pierwszy uśmiecha się nieco szerzej. – Nic wam nie mówiłem, ale podczas całej tej trasy co i rusz nerwowo spoglądałem w lusterka. Byłem przekonany, że jednak za nami jadą. Dopiero teraz wiem, że się myliłem.
W samochodzie słychać w tej chwili wyłącznie jego chrobotliwy oddech. Ciężkie sapanie. Jemu też jest wyraźnie lepiej.
– Jeszcze nigdy nie bałem się tak, jak dzisiaj. Macie, chłopaki, szczęście.
1. Tak, zdecydowanie będzie mi się śnić.
2. Señor (hiszp.) – pan.
3. Amigo (hiszp.) – przyjaciel.
4. Pamiętajmy, że było nas dwóch. Fundusze przewidywały dostanie się do dziewiczego regionu Amazonas. W budżecie trzeba było zmieścić nie tylko transport w głąb dżungli, ale także opłaty dla indiańskich przewodników, benzynę, sprzęt potrzebny do eksploracji, prowiant oraz... hm... Jak to dyplomatycznie nazwać? Taki jakby „fundusz operacyjny" – ułatwiający logistykę i dogadywanie się. To nie była mała sumka. Przynajmniej dla mnie...
5. Co oznacza „niespotykanie niski baryton"? Wyobraźcie sobie zachrypłego Wojciecha Manna, który mówi do nas z głębokiej studni. O, to mniej więcej coś takiego.