Czekanie na smoka - ebook
Czekanie na smoka - ebook
Z przysypanej śniegiem gospody wysoko w Alpach czwórka nieprawdopodobnych sojuszników wyruszy przeciwko potędze Bizancjum, żeby zapewnić tron Ryszardowi księciu Gloucester i uczynić go Ryszardem III. Arystokratyczny bizantyjski najemnik. Florencka lekarka. Wiekowy walijski czarnoksiężnik Tajemniczy książę Sforza. Razem zmienią los milionów...Gdyby [John M. Ford] wziął "Czekanie na smoka" i napisał pięć kolejnych książek o tym świecie, z taką samą mocą, stałby się George'em R.R. Martinem. Neil GaimanNajlepsze połączenie historii z historyczną magią, jakie kiedykolwiek widziałem Gene Wolfe
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-79-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Scott Lynch
I. Corax (Kruk)
Zaczynamy od sztuczki: John M. (Mike) Ford rozkłada Bizancja na stole i prezentuje je szerokimi gestami magika, poruszając przy tym brwiami.
– Patrzcie uważnie na moje przygotowania, szlachetnie urodzeni. Bacznie obserwujcie prawdziwe miasto Konstantyna – mówi, nie przestając tasować.
Jego brwi mają dwa tryby: pół-Gandalf i cały Gandalf, a te zmieniają się jak dźwignie rozjazdów, kiedy Mike rozkłada miasta przed tobą (albo przede mną; przyjmijmy jako układ odniesienia, że „ty” obejmuje wszystkie istoty we wszechświecie, które nie były, nie są i nigdy nie będą Mikiem Fordem). Jego palce wydają się zamazaną plamą, ale są aktorami czy dystraktorami? Oto Bizancja, cuda świata, miasta, które nazywają Miastem.
Bizancjum, w którym wampiry i czarnoksiężnicy są prawdziwi. Bizancjum, w którym chrześcijaństwo zostało osłabione, a zakorzenił się juliański pluralizm religijny, w którym tajemnicze kulty, takie jak ten poświęcony Mitrze, rozprzestrzeniły się i przetrwały. Bizancjum, w którym islam nigdy się nie rozwinął i nie napierał od południa. Bizancjum, w którym Francja nigdy nie stała się Francją, w którym Galowie zostali podzieleni między cesarstwo na wschodzie i Anglię na zachodzie. Bizancjum, w którym Rzym upadł, ale cesarstwo rządziło przez co najmniej tysiąc kolejnych lat.
Pięć Bizancjów minimum, z obietnicą następnych. Potem Mike robi coś palcami albo może brwiami i na stole zostaje tylko jedno.
– O, cholera! – mówisz. – Niezła sztuczka. To samo miejsce. Wszystkie miasta złożone w jedno.
– Miasta? – powtarza Mike.
Opuszczasz wzrok. Bizancjum zniknęło. W jego miejscu jest teraz kilka akapitów na papierze maszynowym, parę nabazgranych notatek, trochę cienkich linijek tekstu rozrzuconych po porysowanym blacie stołu.
– O to chodziło? – szepczesz. – Wyczarować Miasto, tyle miast, z takiego lichego materiału. Niesamowita sztuczka.
– Tak? – Brwi opuszczają się jak markizy. Mike wyciąga rękę, delikatnie stuka palcem w bok twojej głowy i odwraca się z uśmiechem. – Ale masz wyobraźnię, dzieciaku.
II. Nymphus (Oblubieniec)
Jeśli istnieje taka rzecz jak „album powieści fantastycznych lat osiemdziesiątych w stylu Velvet Underground”, to trzymasz ją w ręce. _Czekanie na smoka_, wydane pierwszy raz w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku, od razu stało się przedmiotem kultu, wzbudziło fascynację, zdumienie i nabożny lęk. Mam nadzieję, że przynajmniej jedno z tych uczuć was ogarnie, kiedy będziecie je czytać. Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że one wszystkie wami zawładną, tak jak tyloma z nas, którzy już weszliśmy do tej jaskini, poczuliśmy krąg ognia, nauczyliśmy się paru tajnych uścisków dłoni. Nie zrozumcie mnie źle; nie zamierzam twierdzić, że pokochacie tę książkę. Żadne z dotychczas napisanych dzieł nie ma takiej mocy, żeby to zagwarantować. Ale zapewniam, że _Czekanie na smoka_ jest godne uwagi. Jedyne w swoim rodzaju. Tak piekielnie, tak bardzo wyjątkowe, otwarcie flirtujące z każdym gatunkiem fantastyki. I choć na koniec wieczoru nie idzie do domu z żadnym z nich, z każdym pozostaje w dobrych stosunkach.
To historia alternatywna, podbudowana głęboką znajomością realiów, usiana znaczącymi szczegółami i gęstymi aluzjami. To oschle żartobliwa idealizacja tych realiów, której mimo to udaje się stać jedną stopą twardo na ziemi. Odwaga jest odwagą, niebezpieczeństwo niebezpieczeństwem, świat ma krew, choroby i ważkość we wszystkich właściwych miejscach. To mentalna gra w tenisa, Materia Brytanii przeciwko Tajemnicom Rzymu z Williamem Szekspirem jako sędzią liniowym. Są intrygi, zabójstwa, spiski, spotkania w gospodach – najlepsze melodramatyczne klisze namalowane kochającą dłonią i zaaranżowane dla naszej przyjemności. Jest wampir rusznikarz, który dostaje wszystkie najlepsze kwestie wypowiadane ze śmiertelną powagą. Chwileczkę. Wampir rusznikarz… śmiertelna powaga. Niewiarygodne. Jest styczeń dwa tysiące dwudziestego roku i właśnie do mnie dotarło. Czy Mike wiedział, co robi, kiedy wymyślał ten skojarzeniowy kalambur prawie czterdzieści lat temu? Jakby w ogóle ktoś mógł wiedzieć…
Są w _Czekaniu na smoka_ koncepty, rozgałęzione fabuły i liczne gdybania, wystarczające, żeby stać się kręgosłupem dla pół tuzina innych powieści, ale w tej jednej wszystkim udaje się tańczyć ze sobą, a jednocześnie między nimi zostaje miejsce dla świętych duchów kilku religii. To kolejny trik autora: wypełnić świat aż do pęknięcia i porzucić go z dręczącym uczuciem niezbadania. Mike Ford był eklektycznym wędrowcem, którego napędzał jeden z najbardziej zdyscyplinowanych kaprysów (a może kapryśna dyscyplina), znanych na polu fantastyki. Nie wystarczyło, że jego dzieło jest o Czymś, ono musiało roić się od tłumu Czegoś, i nie wystarczyło wcisnąć tego nadmiaru we wszelką dostępną przestrzeń, nawet jeśli on sam był już dostatecznie imponujący. Te Cosie musiały być katalizatorem, czynić widzialne i niewidzialne cuda, musiały wydzielać narracyjny odpowiednik promieniowania Czerenkowa.
Gdy Mike wykłada przed wami kolejne akapity, możecie poczuć niewidzialne, dalekie poruszenie w ziemi, kiedy coś gdzieś się przemieszcza. Podwójne znaczenia to standard, potrójne znaczenia są rozgrzewką. Mike Ford był poetą i wszystko, co stworzył, miało poetycką gęstość, służącą za konstrukcję nośną dla meritum w niepoznawalnej liczbie wymiarów.
III. Miles (Żołnierz)
Jakim był poetą?
Pozwólcie, że opiszę inną sprytną sztuczkę.
Jestem głodny chwały. A wy?
Wyobraźcie sobie, że ruszamy na wysokie zbocza Helikonu starożytną brukowaną drogą, po pokruszonych kamieniach, a miejsce roi się od pisarzy, całej naszej wygłodniałej bandy autorów szukających muzy albo chociaż jej śladu. Wszyscy się tutaj przywlekliśmy, z desperacją wypatrując choćby mrugnięcia zza drzewa, delikatnych odcisków stóp w pyle, czegokolwiek. Tysiące nas na swobodzie, powyżej linii drzew, a wszyscy mają jakiś plan, łzawą historyjkę, układ do zaproponowania. Wszyscy pragniemy szprycy ze słodkiego źródła Hippokrene. Wszyscy chcemy, żeby z naszych palców wystrzeliła błyskawica i spłynęła na klawiatury, ale muzy to rynek sprzedawcy, a my po prostu się nie łapiemy. Oferujemy nasze nadzieje, marzenia, czas, pieniądze, groźby, lęki, zdrowie, życie, dusze. I nic, nawet krztyny. Stara świątynia na szczycie jest zamknięta na kłódkę, elegancki napis na drzwiach brzmi: „Usługa okresowa”.
Nagle z doliny niesie się dźwięk, zagłusza słabe beczenie pasących się owiec. Silnik! To John M. Ford w małym czerwonym sportowym samochodzie! Nawet ma opuszczony dach! Pędzi zniszczoną drogą, zręcznie omijając popękane kamienie, i zatrzymuje się z poślizgiem w cieniu starej świątyni. Trąbi dwa razy, wysiada z samochodu i rzuca kluczyki w powietrze.
– Oto deal – mówi. – Pozwolę ci pojeździć. Dokądkolwiek chcesz, jak długo zechcesz.
Brzęczące klucze nie spadają na ziemię. Lądują w smukłej dłoni, która pojawiła się nie wiadomo skąd.
Jakaś postać wsuwa się za kierownicę, kimkolwiek jest. Kluczyki znowu pobrzękują. Silnik mruczy jak chmury burzowe. Mike sprawia wrażenie cholernie swobodnego, rozparty na siedzeniu pasażera. Osoba za kierownicą podaje mu laurową laskę, prosi, żeby przez jakiś czas jej popilnował. Ruszają z rykiem silnika, w fontannie kurzu, starożytną kamienną drogą, roztrącając biednych zdemoralizowanych poszukiwaczy muz. Mike macha do nas ręką.
– Sukinsyn – mamroczecie.
Ale w tym słowie nie ma jadu. Tak naprawdę nie możecie żywić urazy do tego gościa. On po prostu wiedział, co powiedzieć, więc do końca życia to będzie on, poza wszelkimi rozkładami, nerwowy, chaotyczny, błyskotliwy. Owce znowu beczą. Mike zniknął w oddali. To mógłby równie dobrze być jego autorski portret: on znika w oddali, zostawia resztę nas osłupiałych i mówiących: „Jak on to zrobił, do diabła?”.
Takim właśnie poetą był Mike Ford. Może najlepszym w swoim czasie i miejscu, i zdecydowanie ostatnim, który wiedział, gdzie skończy.
IV. Leo (Lew)
Na tej mapie jest więcej budowania świata niż przestrzegania wymiarów, choć Mike wyjątkowo się starał. Z tej troski wyrasta kolejna cecha _Czekania na smoka_: błyskotliwe _je ne sais quoi_, coś, co można by nazwać teksturą dla mózgu. Wspomniałem, że w tym fikcyjnym świecie, Julian (Mądry) nie dostał włócznią w brzuch po ucieczce z pola bitwy bez zbroi, tak jak w naszym Julian (Apostata), i dzięki temu mógł powstrzymać rozwój chrześcijaństwa wspierany przez cesarza Konstantyna. Cesarstwo w _Czekaniu na smoka_ jest mozaiką kultów i teizmów, a żadna wiara nie jest faworyzowana przez prawo. To nadzwyczajne, że ta powieść, osadzona w czasach prawie tysiąc lat późniejszych od kluczowej historycznej dywergencji, wydaje się autentycznie, znajomo średniowieczna. Wszystko, od słów w ustach postaci po wartości w ich umysłach, od prostych gospód Walii po wyuzdane przyjęcia we Florencji, jest właśnie takie, dostosowane do potrzeb, na tyle autentyczne w tym pogańskim krajobrazie, że „alternatywność” tego świata mogłaby umknąć waszej uwadze.
Jeśli naprawdę zapomnicie, że Ryszard III nie wyszedł cało z bitwy pod Bosworth, nie martwcie się. Nie jesteście jedyni. Właśnie tak działa ta sztuczka, pamiętacie? Mike Ford z jego grą w Pięć Bizancjów. Czasami on wykłada na stół również Medyceuszy, Peredurów i Woodville’ów. Nie możecie skupić spojrzenia na rzeczach prawdziwych, bo wzrok nie ma z tym nic wspólnego.
Ale brwi? Hmm, cóż.
V. Pers
John M. Ford zmarł nagle i o wiele za wcześnie (zawsze byłoby za wcześnie) w dwa tysiące szóstym roku, zostawiając prawnie nieważny testament, który wysadził jego literacką spuściznę w powietrze. Wydawało się, że to sytuacja bez wyjścia, że większość jego prac nie zostanie opublikowana do chwili wygaśnięcia praw autorskich, czyli tuż po trzechsetletnich urodzinach Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale czasami światło przedziera się przez mrok. Czasami ludzie zadają pytania i zaczynają delikatnie rozplątywać supły minionych nieporozumień. Już trzymacie w rękach dobrą wiadomość, nowiutkie wydanie skarbu, z błogosławieństwem rodziny Mike’a, dzięki wielkiemu poświęceniu jego przyjaciół i czytelników.
Nigdy nie poznałem Mike’a osobiście (żal, z definicji, przychodzi za późno). Byłem niedojrzały i nie miałem pojęcia, co tracę. Później fortunne okoliczności mojego życia i kariery dały mi przyjaźń wielu ludzi, którzy go kochali, i okazję, by zobaczyć jego ducha ich oczami. Wiem, że nie jest moim zadaniem umieszczanie nowego epitafium na tych stronicach, ale znowu jestem zły, że straciłem Mike’a, zanim go poznałem, i bardzo chcę opisać go dla was słowami jak najbardziej zbliżonymi do jego własnych, w sposób, na jaki zasługuje. Jaki wyglądałby stosowny pomnik? Może słup płonącego światła bijący z nieba, dostatecznie jasny i gorący, żeby zmienić ołów w parę? Czy potrafiłbym go opisać? Jak stworzyć taką rzecz w porównaniu z nim?
Wyobraźcie sobie, że stoję na pustym polu. Gromadzę wszystko, co mam, całą ognistą moc swojego głosu. Unoszę szkło powiększające i skupiam przezroczystą wić żaru. Jestem jak dziecko robiące miotacz promieni z dwóch palców. „Pifpaf – mógłbym powiedzieć. – Pifpaf”.
Podnoszę wzrok.
I jest, na Boga. Szeroka na kilometr, bijąca z miejsca, gdzie błękit spotyka się z czernią, płynne złoto, falujące w mgiełce żaru. Kolumna światła. Najskromniejsze przypomnienie dla wszechświata, że kiedyś potrząsnął kubkiem z kośćmi i wyrzucił coś tak dobrego jak Mike Ford.
Nie ja ją tam umieściłem.
Oczywiście. Oczywiście. Mike kręci się po drugiej stronie tej gigantycznej, przeszywającej niebo złotej lancy, bazgrze coś na odwrocie starej mapy ze stacji benzynowej. Nigdy nie potrzebował, żebym pisał dla niego absurdalne, płonące literackie epitafium. Sam stworzył jedno z wyprzedzeniem i zgodnie z własnym kaprysem, gdy wydawało się, że powinien, i ono tam się wznosiło, aż przyszedł czas, że inni ludzie je zauważyli. Jest to w najwyższym stopniu dzieło Mike’a Forda.
– Mike! – wrzeszczę. – Cześć! Nie poznałeś mnie, ale czasami staję przed lustrem i próbuję samego siebie przekonać, że w jakiś sposób odziedziczyłem po tobie brwi. Skąd, do diabła, wiedziałeś, że akurat w tym rozdziale będę potrzebował jaśniejącego złotego snopu łączącego ziemię i niebo?
– A, to? – Mike zerka na wielką jasność i robi to coś z brwiami. Teraz naprawdę mam nad oczami dwa śmieszne nastroszone kosmyki, parę przypadkowych muśnięć ołówkiem roztargnionego artysty, ale te Mike’a są dla zwykłego śmiertelnika tym, czym jest Kirby Hand wobec ludzkiej pięści. – Nie mam pojęcia, kiedy ani dlaczego to tutaj umieściłem, naprawdę. Może do mnie wróci.
– Co? Zaczekaj. Żarty sobie ze mnie stroisz? Robisz tę sztuczkę z podwójnie błędnymi wskazówkami, podważaniem pewności i znajdowaniem własnej odpowiedzi? Mnie? Kiedy ciebie opisuję?
– To interesujące pytania, prawda? – Mike się uśmiecha, a ja lubię myśleć, że to nie dlatego, że go opisuję. – Teraz jestem zajęty. Prawie skończyłem pewien drobiazg. „Pięćdziesiąt zabawniejszych rzeczy do robienia w domu laurową laską”. Jestem przy czterdziestej siódmej. Może napiszę dla ciebie postscriptum, kiedy skończę.
– Albo to ta część, kiedy stukasz mnie w głowę i mówisz, jaką to mam wyobraźnię, sugerując, że wyczarowuję niestworzone rzeczy dzięki twoim wskazówkom? Jak ta wielka jasność…
– To brzmi, jakbyś wpadł z deszczu pod rynnę. A w ogóle to jaka wielka jasność? – Mike niedbale macha ręką.
Ogromny pomnik ze złotego płomienia już zniknął jakiś czas temu. Na jego miejscu jest mała notatka skreślona w rogu mapy ze stacji benzynowej.
i .
On już znika w oddali.
Jak, do diabła, to zrobił?
VI. Heliodromus (Słoneczny Biegacz)
Może po dwóch dekadach dwudziestego pierwszego wieku uczciwie będzie powiedzieć, że w komercyjnej fantastyce można się spodziewać pewnych kształtów i tekstur, a przyzwyczajeni do tego stylu mogą uznać, że _Czekanie na smoka_ jest pod pewnymi względami wymagające. Autora zbytnio nie obchodzą jednoznaczne odpowiedzi. Można wręcz stwierdzić, że w tej powieści one nie występują. Istnieje pewien rodzaj pojęciowo hermetycznej prozy, graniczącej z determinizmem, w którym wszystko jest wyjaśniane na bieżąco, opisana każda siła, każdy rezultat odnotowany, każda kwestia jasno rozstrzygnięta przed ostatnią stroną. Muszę wam powiedzieć, że stoi to w sprzeczności z częścią literatury zwaną „Wszystko, co napisał Mike Ford”. Nie szukajcie tutaj zdań i akapitów połączonych ze sobą tak ściśle, że nic nie może wymknąć się przez szczeliny. Dzieło Mike’a jest pełne dziur, dziur najlepszego rodzaju. To coś przeświecające przez wszystkie pęknięcia w konstrukcji? To światło, przyjaciele.
Jak Ford sam powiedział w dwa tysiące drugim roku w wywiadzie, który przeprowadzili z nim Fred Bush i Mary Anne Mohanraj: „Ideałem jest, wydaje mi się, pokazać dziejące się rzeczy i pozwolić czytelnikowi zdecydować, co one znaczą. Czasami czytelnik dojdzie do wniosku innego niż intencja autora; z pewnością jest to prawda, jeśli chodzi o próby empirycznego odczytania rzeczywistości”.
Nie oznacza to, że _Czekanie na smoka_ jest niezrozumiałe. Przeciwnie. Opisałbym je jako gładką w czytaniu prozę o nadzwyczajnej precyzji. Istnieje kilka doskonałych powieści historycznych, na pozór opartych na teorii, że rzucenie czytelnika na głęboką wodę i przytrzymanie go pod nią kilkuset kilogramami ołowiu jest skutecznym sposobem zachęcenia go, żeby wyhodował sobie skrzela. Przychodzi tu na myśl seria Patricka O’Briana o przygodach kapitana Aubreya i Maturina, a także _Kroniki Lymond_ Dorothy Dunnett. Cenię sobie obie te rzeczy, ale przyznaję, że ich krzywe uczenia się potrafią być strome. Mike jest nie mniej obeznany z ezoteryką, ale gra w inny zestaw gier.
W tej dziedzinie było niewielu pisarzy zdolnych konsekwentnie dorównać Fordowi w precyzyjnej obróbce skrawaniem. Budując historie i tematy jak magik albo impresario, ciął zdania jak chirurg. Jego awersja do łagodzenia prozy wyjaśnieniami dawała w rezultacie zdumiewającą gęstość informacji. Znajdziecie tu wiele krótkich zdań albo zwięzłych opisów, które pełnią funkcję niewidzialnych stron. Przy tworzeniu atmosfery ta technika jest sugestywna. Przy opisywaniu ludzkich dusz jest zwodnicza, nawet niepokojąca. Ford pisał sceny akcji, a także leniwe rozmowy z elegancką oszczędnością mistrza sztuk walki, który istnieje tylko w literaturze i który spokojnie pokonuje każdego przeciwnika jednym precyzyjnym ruchem nadgarstka, jednym śmiertelnym dźgnięciem małego palca. Rozkoszujcie się jego prozą, obracajcie zdania w swoim umyśle, szukajcie wszystkich rzeczy niewypowiedzianych i nienapisanych, które – w wielu wypadkach – są przyjemnościami nie mniej celowo zaplanowanymi niż te uwiecznione atramentem.
Wytrwajcie, jeśli kiedyś poczujecie się zagubieni, wytrwajcie, ponieważ wszystko to jest jasne i piękne, bo niewiele powieści wynagrodzi was tak bardzo i sowicie jak właśnie ta.
VII. Pater (Ojciec)
No i proszę. Ostatnia sztuczka. Dostąpiliście tajemnic Kruka, Oblubieńca, Żołnierza, Lwa, Persa, Słonecznego Biegacza, Ojca. Doznaliście objawienia, otrzymaliście obietnice i ostrzeżenia, zawieszono was w ciemności, otoczonych kręgiem wiatru i ognia. Nie zwracajcie uwagi na ruchliwe brwi człowieka stojącego przy urządzeniach kontrolnych. To wszystko jest częścią przedstawienia. Szeptałem do waszych uszu, kiedy czekaliście, mówiłem wam o _Czekaniu na smoka_ więcej, niż potrzebowalibyście wiedzieć. Teraz ono powie wam o sobie mniej, niż byście chcieli, bo w jego świecie są dziury, luki najlepszego rodzaju, wszystkie te otwory, które Mike zainstalował, żeby przeciekła przez nie tajemnica. Niestety muszę was uprzedzić, że nigdy się nie dowiecie, które z tych rozproszonych Bizancjów jest najbardziej realistyczne, bo teraz możecie sami dostrzec szóste Bizancjum, siódme Bizancjum, ósme i dziewiąte i tak dalej aż do nieskończoności. Im więcej wyczytacie między wersami, tym więcej wersów pojawi się do przeczytania. To jest ostatnia niespodzianka awansu na Ojca… naprawdę jesteście większym Krukiem niż wcześniej.
– Cóż – mówi Mike, kłaniając się w cieniu. – Nie można kierować tajemniczym kultem, nie rozbijając paru jaj.
Sio. Zmykaj, bracie Kruku. Opuść jaskinię. Inicjacja się skończyła. Jest tutaj coś wielkiego, dźwięcznego i wartego wszystkich uderzeń twojego serca, których potrzeba, żeby to przeczytać. To coś było zamknięte przed światem, zniknęło na jakiś czas, ale jest tu znowu.
Śmiało, czytajcie. Zazdroszczę wam. A kiedy skończycie, kiedy byty się rozmnożą, jakże koniecznie, kiedy wszystkie stronice zostaną odwrócone, lecz możliwości nadal będą tańczyć, wtedy zrozumiecie. I będziecie wiedzieli rozkosznie mniej niż kiedyś.
Podobnie jak ja będziecie mogli powiedzieć:
Mam tyle pytań.
Jak, do diabła, on to zrobił?
Massachusetts, styczeń 2020NOTA HISTORYCZNA
W drugim wieku naszej ery Lukian z Samosaty napisał: „Wszyscy teraz piszą historię, a ja nie chcę być wykluczony z tego poruszenia”. Lukian, znany również jako Lukian Szyderca, stworzył opowieść fantastyczną zatytułowaną _Prawdziwa historia_.
Powstał utwór, który wykorzystuje postacie historyczne i miejsca akcji typowe dla dramatu. Niektóre wydarzenia i wszystkie dialogi są wymyślone, podobnie jak, oczywiście, otwarcie fantastyczne elementy. Jest w nim tyle technicznych anachronizmów, ile się da, choć niektóre techniki nie były znane w miejscach, gdzie toczy się akcja, i w tamtych czasach.
Cytaty na początku każdego rozdziału pochodzą z _Ryszarda III_ Szekspira. Ta sztuka oraz wiele innych dzieł historycznych zapewniły atmosferę obecnej książce, ale wszystkie interpretacje postaci, zwłaszcza najczęściej reinterpretowanych angielskich królów, są naturalnie moje własne.
Moim celem była rozrywka, a nie podnoszenie problemów do godności historycznych kontrowersji. Jak napisał Nenniusz dwanaście wieków temu, jeśli w ogóle istniał taki człowiek: „Ustępuję temu, kto wie więcej o tych rzeczach niż ja”.
JMF/1982CIENIE
w kolejności, w jakiej się pojawiają
Postacie historyczne
Dla tych, którzy mają trudności ze śledzeniem licznych tytułów szlacheckich z tamtego okresu albo po prostu interesują ich takie listy, poniżej niekompletne zestawienie prawdziwych postaci historycznych występujących w powieści. Brak nazwiska niekoniecznie oznacza, że postać nie jest historyczna, i jak zostało wcześniej wyjaśnione, w dość dowolny sposób wybrano tych, którzy pojawiają się niżej.
Anglicy i Szkoci
Cecylia, księżna Yorku i jej trzech synów, którzy przeżyli:
Ryszard Plantagenet, książę Gloucester, późniejszy król Ryszard III
Jerzy Plantagenet, książę Clarence
Król Edward IV
Ryszard, książę Yorku
Anna Neville, żona Ryszarda Gloucestera
Elżbieta Woodville, królowa Edwarda IV
James Tyrell, zaufany rycerz Ryszarda
Richard Ratcliffe, jak wyżej
Francis Lovell, jak wyżej
Alexander Stuart, książę Albany, brat króla Szkocji Jerzego III
Anthony Woodville, lord Scales, hrabia Rivers, brat królowej Elżbiety
Edward, książę Walii, późniejszy król Edward V
Doktor John Morton
Henry Stafford, książę Buckingham
William Hastings, lord Hastings, królewski szambelan Edwarda IV
Edward Middleham, syn Ryszarda Gloucestera
Henry Tydder (czyli „Tudor”, według ówczesnej prawidłowej wymowy)
Francuzi
Król Ludwik XI
François Villon, poeta i nicpoń
Małgorzata Andegaweńska, żona króla Anglii Henryka VI
Włosi
Luigi Pulci, poeta
Marsilio Ficino, poeta i filozof
Julian Medyceusz, brat Wawrzyńca
Wawrzyniec Medyceusz, zwany Wspaniałym (oficjalny tytuł szefa Banku Medyceuszy)
Alessandra Scala, aktorka
Girolamo Savonarola
Galeazzo Maria Sforza, książę Mediolanu
Federigo da Montefeltro, kondotier, książę Urbino
Dominic Mancini, dyplomata
Doktor John Argentine, lekarzROZDZIAŁ 2
Galia
Dimitrios Ducas miał dziesięć lat, kiedy cesarz Bizancjum mianował jego ojca gubernatorem nadgranicznej prowincji. Ten dzień na zawsze wrył się w jego pamięć: jasne słońce wokół rodzinnej willi, błękit Morza Egejskiego w dole, wiatr o zapachu morza i drzew oliwnych.
Ojciec pozwolił mu dotknąć cesarskiego rozkazu, a on zapamiętał wagę dokumentu, czerwoną woskową pieczęć na fioletowej jedwabnej wstążce. Pachnąca cynamonem, ukazywała cesarza z dużym nosem i małymi oczami (być może wosk niedokładnie wypełnił stempel) oraz zawierała datę: 1135.
Była też druga pieczątka, dużo mniejsza, złota z odciskiem znaku o trzech czubkach, którą ojciec nazwał kwiatem Galii, oraz z inskrypcją: „Trzechsetny rok po podziale”.
Przede wszystkim jednak Dimi pamiętał rodziców. Jego ojciec Cosmas stał w atrium w luźnej codziennej todze i w ukośnym świetle wyglądał jak Apollo.
– Będę strategosem na zachodzie. To zaszczyt. Prowincja jest ważna: wschodnia część starej _Lugudunensis,_ którą Galowie nazywają Burgundią. Naszą stolicą – spojrzał na syna – będzie Alezja. Jeśli Cosmas Ducas był Apollem, jego żona Ifigenia z pewnością była Herą.
– Galia? Jak możesz nazywać to zaszczytem, kiedy bardzo dobrze wiesz, co to jest? Paleologowie nadal boją się Ducasów. Kradzież Tronu Świata naszemu rodowi nigdy im nie wystarczyła. Teraz uwalniają się od swoich słusznych obaw, pozbywając się nas, wysyłając, żebyśmy umarli z zimna i odosobnienia. Jeśli wcześniej nie zostaniemy zamordowani przez barbarzyńców w spodniach albo nie umrzemy od zarazy… Odesłano nas, żebyśmy nigdy nie wrócili!
– Skoro taki jest rozkaz mojego cesarza – powiedział Cosmas.
– Cesarza? Uzurpatora! Ty bardziej jesteś cesarzem niż on, ty, Ducas…
Kłótnia trwała długo. Dimitrios pamiętał, że ciągnęła się całe godziny, choć może to jego pamięć rozwlekła ją w czasie. _Alezja_, pomyślał. _Juliusz Cezar_…
Na koniec okazało się, że oboje, Cosmas i Ifigenia, mieli rację. Rodzina Ducasów pojechała do Galii i nikt o ich nazwisku nigdy już nie wrócił do Grecji.
* * *
Dimitrios pierwszy dotarł na szczyt. Rzucił spojrzenie za siebie, by się upewnić, że inni nie mogą go zobaczyć, a wtedy pochylił głowę na koński kark i słowami nakłonił klacz do galopu.
„Czasami trzeba użyć ostróg, synu”, mówił Cosmas Ducas, „ale pamiętaj, że kierujesz głosem i ciałem, a nie metalem_”._
Dimi był już daleko w dolinie, kiedy jego towarzysze pokonali wzniesienie. Słyszał ich krzyki, protesty koni i łoskot kopyt daleko w tyle. Roześmiał się i wyszeptał do białej Luny:
– Nakarmimy ich kurzem przed kolacją, co, dziewczynko?
Po jego obu stronach przemykały niekończące się rzędy zielonej winorośli rozpiętej na drewnianych podporach. Małorolni z drewnianych bud pracowali na polach, kapelusze o szerokich rondach zasłaniały im twarze. Kilku ukłoniło się synowi gubernatora, kiedy ich mijał, lśniący, w zbroi z jasnych stalowych płyt.
Dimi usłyszał za sobą tętent innego konia, o wiele za blisko. Obejrzał się. Doganiał go jabłkowity ogier. Jeździec miał powiewające czarne włosy i szeroki uśmiech widoczny z daleka.
Dimitrios roześmiał się i mu pomachał. Charles, oczywiście. Tylko on mógł tak bardzo się do niego zbliżyć.
– Ale nie bardziej, co, Luno? – rzucił Dimi. – Galopuj, dziewczyno.
Klacz zareagowała, szybka jak biała chmura na rozległym błękitnym niebie.
Tuż przed nim gruntowy szlak dochodził do cesarskiego traktu.
– Wystarczy, Luno.
Dimitrios wiedział, że nie można zajeździć konia, i wiedział również, że lepiej bez dobrego powodu nie galopować po królewskiej drodze, zmuszać podróżnych do pierzchania na boki.
Luna zwolniła do stępa tuż przed tym, jak jej podkowy dotknęły kamieni brukowych. Wtedy Dimi usłyszał za sobą po lewej stronie łoskot kopyt i obrócił się w siodle.
Charles na niego pędził, stojąc w strzemionach. Dimi krzyknął, Luna uskoczyła w bok. Francuz ostro zawrócił konia i ruszył ponownie.
Dimitrios pozwolił się zrzucić z siodła. Obaj potoczyli się w pyle drogi. Kiedy Charles próbował przyszpilić do ziemi jego ramiona, Dimi zahaczył palce stopy pod jego kolanem, wystawił w bok drugą nogę dla równowagi i przewrócił ich obu. Następnie położył kolano na piersi Francuza i szybko przeciągnął kciukiem po jego szyi.
Charles sapnął, a potem się roześmiał.
– _Ave, Ceasar_ – powiedział – _morituri salutandum_.
– Już jesteś martwy – rzekł Dimi i też się roześmiał.
Wstał, pociągając Charlesa ze sobą. Otrzepali się nawzajem z kurzu, a konie ich obserwowały.
Pozostali, wszyscy chłopcy w wieku Dimiego, nadjechali wkrótce potem. Wysoki, chudy Robert, hałaśliwy Jean-Luc, cichy Leon, bliźniacy Remy, zupełnie do siebie niepodobni: Alain włochaty i brodaty, Michael mały i gibki jak cyrkowy karzeł. Mieli na sobie płócienne koszule, skórzane kamizelki jak Charles i szarfy z fioletowego jedwabiu, które Dimitrios zwędził matce. Byli jego pretorianami, jego _cohors equitata_.
– Kto wygrał? – zapytał Jean po francusku. – Gdyby nie zbroja Dimiego, nie potrafilibyśmy was rozróżnić.
– I wszystko zasłaniał kurz – dodał Robert.
– Wyścig ja wygrałem – oznajmił Charles.
– Jak Kantabryjczyk! – zakrzyknęli wszyscy. Dimi również.
– Walkę wygrał Dimitrios.
– Jak cesarz!
Charles i Dimi wsiedli z powrotem na konie i kohorta ruszyła do miasta cesarską drogą przez dolinę Ozerain. Przed nimi wznosił się płaskowyż Alezja o wysokości czterystu metrów, mniejsze wzgórza wokół niego ginęły w letniej mgiełce. Słońce odbijało się od heliostatu na szczycie, ustawionego na miejscu triumfu starego cesarstwa. Bo to była Alezja, gdzie Wercyngetoryks wystąpił po raz ostatni przeciwko boskiemu Juliuszowi. Po lewej stronie wznosiła się Mont Rea, na którą Juliusz przybył z odsieczą dla swoich kohort, ze strażą przyboczną, tak jak teraz jechał Dimitrios.
Dotarli do miejskiego muru, przy bramie zwolnili do stępa. Strażnicy nosili brązowe zbroje i szkarłatne opończe, dzierżyli złocone włócznie z orłami w miejscu jelca. Zasalutowali synowi gubernatora, a on i jego towarzysze wyprostowali się w siodłach, przejeżdżając obok wartowników.
Mijali zadbane domy z drewna albo bielonej gliny, o pochyłych dachach krytych gontem, dachówkami albo nawet ołowiem, bo Alezja kwitła. Dwaj najbogatsi kupcy winni w mieście i żydowski bankier pobudowali się z kamienia z Narbo leżącego na południu, z Lyonu, jak nazywali go Francuzi. Ulice były na tyle szerokie, że mogły się na nich minąć dwa wozy, nie przeszkadzając pieszym, i miały rynsztoki, które odprowadzały ścieki do podziemnych sklepionych kanałów. W powietrzu unosiły się zapachy gotowanego jedzenia, pyłu drzewnego i kamiennego, a teraz jeszcze spoconych koni, ale żadnego odoru latryn jak w prowincjonalnych miasteczkach i wsiach.
Z glinianych kominów unosiły się białe pióropusze dymu. Wzdłuż szczytów dachów ustawiono beczki i kadzie z wodą, pomysł jednego z inżynierów Ducasa. Gdyby wybuchł pożar i spłonął dach, woda spadłaby na płomienie i je ugasiła. Próby na modelach rozczarowały, ale ktoś zauważył, że mały domek został szybciej strawiony przez ogień niż prawdziwy, a modelowa beczka zawierała dużo mniej wody niż normalna – pierwiastek sześcienny jej wymiarów. Gdy inżynier zaproponował zbudowanie i podpalenie prawdziwego domu, gubernator pozwolił mu umieścić beczki na dachach obywateli, którzy wyrazili na to zgodę, i zaczekać na dowód empiryczny. Jean-Luc ściągnął wodze, kiedy grupa mijała jego dom.
– _Ave atque vale_ – powiedział.
Pozostali pożegnali go tymi samymi słowami. Jeźdźcy jeden po drugim – albo po dwóch jak w wypadku Remych – odłączali się od grupy aż do bram pałacu gubernatora, gdzie zostali tylko Dimitrios i Charles.
– Minęliśmy twój dom – zauważył Dimitrios, siląc się na niedbały ton.
– Chcę, żebyś poprosił swojego ojca. Dzisiaj, Dimi.
– Dlaczego dzisiaj? Grudzień jest za pół roku…
– Nie chcesz go poprosić? – Charles nie śmiał się ani nawet nie uśmiechał.
– Oczywiście. – _Nie chcę usłyszeć, jak on mówi „nie”, a nie zrobi tego, póki go nie zapytam_. Spojrzał na słońce, modląc się w duchu, żeby ta obawa nie odbiła się na jego twarzy. – Zatem chodź ze mną.
– Co? Nie. Zobaczymy się jutro.
Charles cmoknął na jabłkowitego konia, odwrócił się i popędził ulicą z niedozwoloną szybkością.
Wtedy Dimitrios zrozumiał, że jego przyjaciel boi się tak samo jak on, i wszystko – nawet sama odmowa – jakoś ułożyło się w jego głowie. Przejechał przez bramę pałacu, żeby poszukać ojca.
Ifigenia Ducas była we frontowym salonie. Światło wpadające przez wysokie otwarte okna oświetlało rozłożone wszędzie próbki dywanów. Kiedy Dimi wszedł, matka rozmawiała z kupcem. Człowiek ów nosił jedwabne pończochy, na głowie chaperon i miał portugalski akcent. Nadworny tłumacz stał cierpliwie za swoją panią.
Dimitrios zatrzymał się na chwilę. Zastanawiał się, czy kupiec wie coś o nowych ziemiach, które Imperium Portugalskie odkryło za Zachodnim Morzem. Ale oczywiście niegrzecznie byłoby go wypytywać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki