- W empik go
Czemu zapłakałeś - ebook
Czemu zapłakałeś - ebook
A jeśli istnieje zbrodnia bez kary...?
Grudzień, pierwsza połowa lat osiemdziesiątych. Konstancja Lotta Zarembska, pracująca jako babcia klozetowa, przypadkowo zamyka się w schowku na szczotki w hotelu Cristal. Przez to słyszy coś, czego nie powinna.
Wrzesień 1997 roku. W domu na przedmieściach żyje szczęśliwa rodzina. Pewnego razu mieszkająca tam, mała dziewczynka, Alicja Walicka, nie wraca ze szkoły. Tego samego dnia jej zrozpaczona matka popełnia samobójstwo w parku.
Rok 2023, miasteczko Łasin. Starsza kobieta na wózku inwalidzkim przyjeżdża nocą pod drzwi komendy policji. Chce zgłosić zaginięcie swojej wnuczki.
Co łączy te trzy tajemnicze historie ze śmiercią w tle?
Jacek Walicki, zdeterminowany, by odkryć prawdę, z pomocą swojego chrzestnego realizuje przebiegły plan. Wkrótce na jaw wyjdą brutalne zbrodnie skrywane przez dekady. Tajemnice nie będą już dłużej bezpieczne, a sprawiedliwość wreszcie upomni się o swoje ofiary…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-278-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Kuźwa. Psi syny znowu zasikali cały sracz, a ten, kuźwa, jeszcze obsrali, pierdolone psie chuje i pizdy jebane. Kuźwa, co za chamstwo i prostackie kurwiszony – syczała pod nosem kobieta sprzątająca toalety w sporym lokalu w Łasinie.
Do sprzątania miała dokładnie trzy sracze męskie i dwa damskie, które zawsze przez użytkowników były zasrane i zaszczane, a także, w jej mniemaniu, były najgorszymi sraczami i kiblami na całej planecie, i dodatkowo ona musiała się z tym chujostwem użerać.
Konstancja Lotta Zarembska przez wszystkich w Łasinie zwana babką klozetową, sprzątająca w Cristalu, klęła jak szewc, a może i bardziej niż stary Paga, który dbał o podbijanie buciorów w małej mieścinie.
Lotta Zarembska, bo nikt do niej nie mówił Konstancja, była niezbyt przystojną i niezbyt przyjemną kobietą. Niedopasowana sztuczna górna szczęka co chwilę spadała jej na dolną, a Lotta, poprawiając sztuczniaki, wyglądała niczym kowboje ze spaghetti westernu, którzy wypluwali czarne coś, co było przeżutym tytoniem.
Tylko że Lotta niczego nie wypluwała, żadnej czarnej substancji czy też flegmy, po prostu tak przeważnie wyglądała, nie żując niczego, nieraz tylko swoje zęby, czyszcząc je z resztek jedzenia.
Prócz tego miała blond włosy zaczesane w kitkę, jej czarne oczy niczym węgle tkwiły w podłużnej, poszarzałej, brzydkiej i pooranej przez czas twarzy starego Indianina z plemienia Siuksów lub Arapaho.
Niebieski poplamiony fartuch w jaśniejszą, niebieską kratkę i czerwona opaska na czole dopełniały wyglądu babki klozetowej, która była jedyną królową sraczy i kibli na tym łez padole.
Zarządzała także szatnią, do której odwiedzający ten przybytek szybkiego najebania się, później obdojenia wszystkich kibli i sraczy, oddawali płaszcze, kurtki, a nawet marynarki, otrzymując w zamian numerek napisany flamastrem na drewnianym, okrągłym kółku w kolorze jesiona, z wywierconą dziurą na haczyk o średnicy jednego centymetra.
– Kurteczki, oddajemy kurteczki! – krzyczała swym zjadliwym głosem do gości.
Do jej królestwa wchodziło się na prawo, długim korytarzem, którego ściany były kredowe, i każdy, kto był najebany w cztery dupy i otarł się o nie, wyglądał, jakby się wytarzał w wapnie na budowie.
Po prawej od szatni była łazienka damska, po lewej męska. W drodze do męskiego sracza znajdował się mały magazynek wykonany tylko z płyty pilśniowej o szerokości około półtora metra i o takiej samej głębokości.
Lotta trzymała tam jakieś środki czystości, dezynfekcyjne, jakieś szmaty do podłogi, szruber, miotłę i inne rzeczy potrzebne do utrzymania nienagannej higieny sraczy i kibli.
Przychodziła do pracy na godzinę czternastą, choć i tak była zawsze szybciej. Nikt jej nie kazał przychodzić przed czasem, lecz ona musiała posprzątać przed gośćmi, a także „po całej tej hołocie”. Choć babka klozetowa na to nie wyglądała, jednak była z niej pedantka pełną gębą.
Kończyła robotę około drugiej w nocy.
Nie miała męża ani dzieci, mieszkała samotnie przy Kwiatowej 2. Samotna, zatwardziała panna o łatce czarownicy rządziła w lokalu przy Wodnej 1.
Pewnego mroźnego dnia, gdy ulice zasypane były białym puchem, a błoto poślizgowe wyznaczało tory jazdy, a także tory dla pieszych na chodnikach, babka klozetowa zaczynała swój dzień w lofcie, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że będzie on inny niż wszystkie inne i będzie to jeden z ostatnich dni w jej życiu.
Weszła do baru, otworzywszy drzwi swoimi kluczami, po czym z powrotem zamknęła na zamek wielkie, brązowe wrota w stylu gotyckim.
Każdy, kto przychodził, miał swój zestaw kluczy, czy to był barman Antek czy kelnerka Jowita, no i oczywiście szef także miał swoje.
– Ja pierdolę, ale, kurwa, zimnica. Pierdolona Syberia. Ja pierdolę, w siedemdziesiątym to samo, teraz, kuźwa, znowu – burknęła pod nosem, klnąc straszliwie, otrzepując kozaki z grubo oblepiającego ich śniegu, równocześnie ściągając gruby kożuch i otrzepując również jego w przedsionku.
Zdjęła gruby płaszcz i czapę z norek, powiesiła je na wieszaku. Zrobiła sobie herbatę, osłodziła miodem i wlała do szklanki pięćdziesiątkę nalewki.
– Ciepełko, teraz będzie ciepełko – mruczała, sącząc herbatkę z wkładką i rozmyślając o swym lubym.
Może dziś przyjdzie, może coś przyniesie na małego Mikołaja. Poznała go dwa miesiące temu, przyszedł, zalecał się. Nie to co inni, którzy nie zwracali na nią uwagi. Ten był inny, choć trochę niedorozwój, ale słodki.
Trochę rozmyślała, po czym wypiła i wzięła się do roboty.
Zaczęła przygotowywać sobie wodę do zmycia podłogi, dała odrobinę płynu do mycia naczyń, trochę lizolu i pół butelki octu. Lubiła mieć porządek i musiała go mieć.
Zmywała podłogi przed klientami, a także po całym dniu, po całej tej, jebanej, hołocie.
Nie przebierała w słowach, nie zatrzymywała się przed zwyzywaniem nikogo, kto by ją wkurwił – czy to stary, czy młody, czy ważny, czy też nie. Zawsze powiedziała to, co jej ślina na język przyniosła.
Gdy weszła do kantorka ze sprzętem czyszczącym, drzwi, które były źle osadzone w pionie i za każdym razem zamykały się samoczynnie, tym razem także się zatrzasnęły. Dziś wypadło jej to z głowy, z zakochania oczywiście.
Drzwi zatrzasnęły się z kliknięciem zamykanego zamka, którego zapadki zapomniała zablokować, a klucz zostawiła z zewnętrznej strony.
Miłość nie wybiera, choć stara ona była, także jej nie oszczędziła.
Tym razem nawet nie próbowała ich otworzyć, bo i tak nic by nie wskórała. Lotta siedziała i czekała w ciemności, w zamkniętym pomieszczeniu, lecz tym razem była spokojna, bo już nieraz zdarzała się sytuacja, że zatrzasnęła się w tej ciemnicy.
Obiecywała sobie po tym pierwszym razie, że jej się to już nie zdarzy, no ale się jednak przytrafiło, nie raz, nie dwa razy, i teraz także, lecz czuła gdzieś w środku, że jest to jej ostatni raz. Miała o tym wielkie przeświadczenie.
– Głupia picza z ciebie, Lotto, głupia, oj głupia – syknęła wkurwiona do siebie. – Przez twoje miłostki znowu w tej ciemni.
Nie było w pomieszczeniu światła ani żadnego okna.
Dochodziła dwunasta czterdzieści pięć.
Przeważnie czekała około godziny w ciemnym składziku, aż przyjdzie barman lub kelnerka i uwolni ją z diabelnego uścisku schowka.
Teraz także ktoś przyjdzie, może za chwilę, może za dłuższą chwilę.
Wiedziała, że szarpanie się z zamkniętym zamkiem nic nie da, pamiętała to z ostatniego razu, gdy szarpała się około piętnastu minut, pocąc się przy tym strasznie i klnąc gorzej niż szewc. Dlatego teraz usiadła na podłodze i czekała w ciemności.
Czekała do czasu, gdy ją zmogło i przysnęła, lecz nic jej się nie śniło.
Obudziły ją głosy dwóch mężczyzn. Widocznie ktoś przyszedł, gdy jej się przyspało.
Barman albo szef, albo jeden i drugi.
Na początku chciała się odezwać, zawołać, żeby ją wypuścili z kantorka, gdyż znowu się zatrzasnęła, lecz jeden z głosów zaczął mówić coś, co ją bardzo zaciekawiło.
Później żałowała, że to usłyszała, i to bardzo, chciała to jednym uchem wpuścić drugim wypuścić, lecz się nie udało.
Utknęło to w jej mózgu jak nieproszona myśl o złym śnie, którego nie można wyprzeć z pamięci.
Pierwszy głos należał do Antoniego, barmana, drugiego głosu nie znała, lecz był wyrazisty, pewny siebie i dystyngowany.
Nie słyszała jeszcze nigdy, żeby ktoś tak się wysławiał. Przy nim Antek brzmiał jak chłop pańszczyźniany, choć także bardzo dobrze się wysławiał, oczywiście według Lotty, która mówiła gorzej niż baba pańszczyźniana.
Była starą jędzą i nie lubiła ludzi, nie lubiła dzieci, nie lubiła nikogo.
Mogłaby być czarownicą, która zjada dzieci, którą rodzice straszyliby swe pociechy, gdy te są niegrzeczne lub gdy nie chcą jeść warzyw.
To, co omawiali dwaj mężczyźni, wstrząsnęło nią tak mocno, że zaczęła się trząść, tak samo jak wtedy, gdy szła w mroźną noc do domu i zsikała się po drodze, bo pęcherz już nie ten, już nie trzyma tak samo jak kiedyś.
Wtedy zmarzła jak cholera, a niby tylko pięć minut drogi do domu. Na początku było ciepełko, później już nie.
Choróbsko przyczepiło się do niej na długie siedem dni.
Teraz także się trzęsła, lecz nie z zimna. Słyszała to, czego nigdy nie powinna usłyszeć i nie chciała wiedzieć.
Jej mózg chciał to przemielić i na końcu wypluć niczym maszynka mieląca kawałki mięsa na jednolitą masę, lecz zamiast tego utkwiło to w pamięci Lotty niczym kawałek kości lub ścięgna w maszynce, które zatrzymują urządzenie.
Mózg Konstancji Lotty Zarembskiej nie zdołał zapomnieć tego horroru, który usłyszała piątego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. Nie mogła się z tym pogodzić i chciała iść na milicję, chciała to zgłosić, lecz nie poszła, bo nikt by jej nie uwierzył.
Dała sobie spokój i nie poszła. Pierdolone MO, niedowierzanie ludziom i ciągłe chlanie nie skłaniały ludzi, by ufali tym psim chujcom.
Żyła z tym, co usłyszała, do końca.
Żyła ze świadomością, że nikomu tego nie powie, że zabierze swoją tajemnicę, tajemnicę Antka, a także tego mężczyzny, do grobu.
Żyła jeszcze tylko chwilę, bo zginęła dwa dni później od ran zadanych przez narzędzie, którego brat bliźniak tkwił później parę dobrych dni w witrynie sklepu monopolowego na rogu ulicy 700– lecia i Kwiatowej z adnotacją: „Poszukujemy podobnego narzędzia. Kto znajdzie lub posiada takie samo lub podobne, jest proszony o kontakt z milicją”.
Zima roku osiemdziesiątego czwartego była w małym miasteczku zimą nieskończonych przesłuchań, poszukiwań człowieka, który zabił babkę klozetową.
Wydawało się, że to było zabójstwo i nie miało żadnego powodu i celu. Po prostu kobietę zabił jakiś czubek, któremu odcięło rozum podczas libacji alkoholowej, a może kogoś obraziła podczas oddawania płaszcza czy też marynarki. Poszła także fama, która poleciała po miasteczku niczym strzała, że zabił ją jej luby, bo chciała go zostawić.
Wszystkie podejrzenia były mylne, choć jedno pasowało, bo było dobrze skonstruowane, miało ręce i nogi, no i się sprawdziło.
Plan doskonały, można by rzec.
A ludzie nie wiedzieli, nawet im do głowy nie wpadło, że to zabójstwo było dopiero preludium do skurwysyństwa, którego koda, finał, zakończenie będzie miało miejsce po trzydziestu paru latach w innych już czasach, niby lepszych, niby innych, lecz nie dla wszystkich.
Czy czasy stare, czy nowe, czy metody wykrywania trochę inne, lepsze, wymyślne, śmierć to śmierć, i basta.ROZDZIAŁ 2
„Rodzinnie, ciepło i miło
Dzień się zaczął, coś zawyło
Skowytem przeraziło”.
Neort Cziwo
Obudził się zlany potem piętnaście minut przed budzikiem. Nigdy mu się to nie zdarzyło, zawsze wstawał równo z alarmem.
Pobudkę miał ustawioną na piątą czterdzieści pięć i nieraz musiał ustawić aż trzy alarmy co dziesięć minut, żeby nie zaspać do pracy, lecz nie dziś.
Dziś Jan Walicki był przekonany, że wydarzy się coś złego, coś, co zmieni jego życie diametralnie.
Spocony, przestraszony, rozchwiany emocjonalnie, z przyspieszonym oddechem usiadł na brzegu łóżka, a jego płuca łapczywie łapały życiodajny tlen.
Kurwa, mam zawał – pomyślał, dygocząc na całym ciele, lecz po chwili się uspokoił, a jego płuca znowu zaczęły stabilnie pracować.
Czuł się tak samo jak wtedy, gdy tonął w Jezioraku, a jego starszy brat w ostatniej chwili go wyciągnął. On miał dziesięć lat, brat czternaście.
W sierpniowy, gorący dzień wybrali się na łódkę, którą załatwił im trzeci z ich paczki, a mianowicie Szatek, którego ojciec był kiedyś dyrektorem ośrodka nad jeziorem i miał jeszcze dostęp do jakichś tam łodzi, kajaków i innych kryp, które nie wiadomo czemu jeszcze pływają i nie idą na dno.
Jan nie umiał pływać, a jego brat Kamil i Stefan pływali, choć niezbyt dobrze, trochę im brakowało do Phelpsa.
– Kamil, pilnuj Janka dobrze, nie pozwól mu wchodzić za głęboko do wody. Słyszysz, synu? – rzuciła ostro pani Walicka.
– Tak, mamo, będę uważał na tego brzdąca – odpowiedział starszy brat, tarmosząc młodego po kruczoczarnych włosach, a ten, uchylając się, próbował uciec przed atakiem ręki Kamila.
Dorośli, to znaczy Kamil i Stefan, wypili po dwa piwa, które kupił Szatek, bo w sumie on już był dorosły, miał osiemnastkę na karku, i nie bacząc na nic, wypłynęli w pożółkej łajbie o wdzięcznej nazwie HENIO, zabierając ze sobą jeszcze czteropak piwa, dwie koleżanki i Janka.
Słońce strzaskało im dyńki i byli nabzdrygoleni po dwóch browcach, jakby wypili przynajmniej pół litra na łeb.
Uciechom nie było końca, wygłupy, huśtanie łodzi, straszenie dziewczyn. Całkowicie zapomnieli o tym, że wśród nich był dziesięciolatek, który bał się wody jak ognia i po chwili wygłupiania się na łodzi wpadł do wody.
Człowiek topi się od trzech do sześciu minut, tak mówią statystyki, lecz Janowi wydawało się, że trwało to tylko parę sekund. Tonący brzytwy się chwyta, ale on nie miał przy sobie tępego kozika.
Czuł, jakby ktoś mu stanął na klatce piersiowej i za chuja nie chciał zejść, tak było trzydzieści lat temu, i tak było teraz.
Po chwili się uspokoił, wciągnął głęboko powietrze do płuc i powoli wypuścił. Nie pamiętał nawet, co go tak przeraziło, może znowu to samo.
Koszmar?
Szedł po jakiejś łące, miał mokre buty, reszty za bardzo nie pamiętał.
Nie pamiętał, lecz czy było to przeświadczenie o tym, że wydarzyło się coś złego?
– Wszystko okej – szepnął do siebie uspokajająco.
Położył się jeszcze na chwilę, patrząc na swoją piękną, rudowłosą, niebieskooką żonę Kate. Obok, wtulony w nią siedmiomiesięczny bobolec ciągnął cycka.
Bobolec – tak Kamilka nazywał Jan – mały bobolec lub bobsztylec.
Imię Kamil wybrali, choć może to on wybrał, na cześć swojego starszego brata, jego opoki, jego anioła i jednocześnie chrzestnego Kamilka.
Nie raz i nie dwa ratował Janowi dupę, a raz nawet życie. No, może też raz on jemu.
Czasami, gdy przychodzili do nich znajomi, miał ochotę wypalić z grubej rury na temat swojego synka.
„Witam. Jestem Robert Thorn, a to mój synek Damien. Jutro, lub może jeszcze dziś, jadę do kościoła. Utopię go w wodzie święconej, a jak to nic nie pomoże, to strzelę mu w łeb, a może lepiej sobie. Sam nie wiem”.
Tak nieraz się czuł Jan Walicki – jak główny bohater filmu _Omen_ z Gregorym Peckiem o diabełku o dziecięcej twarzyczce.
Czuł gdzieś w głębi duszy, że jego synek będzie zapalnikiem czegoś złego – lecz do końca nie był pewny czego – że wybuchnie znienacka, porani wszystkich i wszystko. Takie miał przeświadczenie, lecz to pewnie jego urojenia, może to tylko zmęczone brakiem snu utrapienia.
Wyglądał jak aniołek. Kiedy spał, oczywiście, bo jak się przebudził, to już aniołkiem nie był.
– Normalnie darł ryja jak stary – mawiał Jan.
Dzisiaj w nocy miał kolkę, masakrycznie darł ryja, jakby go ze skóry obdzierali. Próbowali jakichś pierdół, które może pomogły, może nie. Przykładali gorące pieluchy, ciepły groch, może coś w końcu pomogło, bo po dwóch godzinach płaczu w końcu zasnął.
Jan czuł, że zwariuje z niedospania. Kawa za kawą, jakieś zielone herbaty, nic nie pomagało. Może coś białego, ale od kogo, nikogo tutaj nie znał.
Zombie Jan wstaje rano i musi jechać do pracy, uważać, żeby nie zasnąć po drodze. Później, w pracy, wciskanie ubezpieczeń na mieszkanie, na dom, na życie, na samochód i na inne pierdoły.
W drodze powrotnej było lepiej, lecz już jak wrócił do domu i zjadł obiad, odpadał na czterdzieści minut. Tak wyglądał jego dzień, raz lepiej, raz gorzej, ale tych gorszych dni było więcej.
Później zabawa z córeczką, lekcje i od nowa, dzień pierdolonego, zmęczonego świstaka, tylko że w jego dniu nie było nic śmiesznego, on nie był Murrayem.
Próbował parę razy o tym, co mu się wydaje, że ich synek jest jakimś diabłem wcielonym, porozmawiać z Kate, ale ona go zbyła, mówiąc, że wydaje mu się i jest wszystko w jak najlepszym porządku.
Rzeczywiście wszystko z Kamilkiem niby było dobrze, po prostu zwykłe dziecięce dolegliwości, tylko że z ich córeczką, Alicją, tak nie było. Prawie nie płakała, ale może on po prostu tego nie pamiętał.
Może to tylko on był niewyspany, zmęczony i w chuj zjebany tymi nocnymi eskapadami i imprezowaniem z kolką synka bez uprzednio nalanej wódy czy też łychy.
Od jego narodzin Jan cały czas oczy miał tak zmęczone, jakby leżał gdzieś na plaży w Kretowinach, z głową w piasku, z otwartymi powiekami. Piach w oczach i sen na stojąco, nawet w kolejce po kawę.
Jan kochał syna mocno i to pewnie były tylko chwile słabości. Jednak miał przeświadczenie, że niedługo coś się stanie, coś strasznego i na domiar złego będzie to realne, można będzie to poczuć, dotknąć tego i będzie to nieodwracalnym w skutkach złem.
– Kate – westchnął. Jego piękna, cudna żona spała zmęczona z otwartą buzią, pochrapując co jakiś czas, a jedna jej pierś, ta karmiąca, spoczywała na wierzchu.
Wspomniał, jak całował te jędrne piersi, jak pieścił sutki, jak całował ją całą. Dawno, dawno temu. Jak było namiętnie wiele lat temu. To już minęło, choć te intymne wspomnienia może kiedyś wrócą, pomyślał. Może wrócą te tańce na stole, na lekkim rauszu, a później seks. Piękna, cudowna, wyuzdana miłość.
Nieważne. Zapomnij, choć może kiedyś czas namiętnych dni i nocy powróci.
Urwał myśl.
Ucałował obydwoje. Poszedł do łazienki wziąć prysznic, ogolić się, umyć zęby.
Ułożył czarne włosy na żel dwoma ruchami ręki, spojrzał w lustro, w swe niebieskie oczy, dookoła których widniały straszne wory. Był zmęczony. Tak strasznie zmęczony.
Następnie włożył trochę wygnieciony, szary, trzyczęściowy garnitur, beżową koszulę i zielonkawy krawat. Poszedł do pokoju Alicji, siedmioletniej córki, by ucałować ją w czółko. Zawsze tak robił, dzień w dzień, tydzień w tydzień i tak dalej. Dzień świstaka.
Wszedł do różowego pokoju, przesiąkniętego zapachem wczorajszych gofrów z bitą śmietaną i owocami. Alicja spała, przykryta różową kołdrą, w różowej piżamce w jednorożce. Ciemne, kręcone włosy zakrywały jej połowę ślicznej, pucołowatej buźki z niebieskimi, a może bardziej morskimi oczami pełnymi miłości i ciekawości. Ucałował ją, odgarniając loczki z jej czoła, a wtedy się obudziła.
– Tatusiu, miałam straszniawy, zły sen – szepnęła chrapliwie.
Nie wiedział, skąd jego córka bierze wszystkie te dziwne słowa, które pasowały do jej osobowości.
– Kochanie, to tylko sen – odparł, głaszcząc jej czoło. – To tylko sen, kochanie, i mówi się straszny.
– Wiem, ale straszniawy lepiej brzmi, tatusiu. Ten straszniawy sen był okropny, krzywdzili mnie, okropnie się bałam, nie było ciebie przy mnie, tatusiu – dodała, wtulając się w jego pierś.
– Zawsze będę przy tobie, kochanie. – Ponownie pocałował ją w czoło. – Idź spać. Jeszcze nie czas, żebyś już wstała, kochanie – rzekł, przykrywając ją kołdrą.
– Uważaj na siebie, tatusiu.
– Będę, Alicjo. Nie daj się w szkole okej? Bądź twarda niczym…
Nie zdążył dokończyć, bo Alicja weszła mu w słowo:
– Skorupa, tato. Mogę być twarda jak skorupa żółwia ninja, na przykład Leonarda lub Michelangela, tatusiu? – spytała, tuląc się do poduszki.
– No dobra, możesz być twarda niczym skorupa żółwia lub też twarda niczym róg jednorożca, którego masz tutaj.
Spojrzała w dół, na swoją pidżamę, a Jan zaczął ją łaskotać. Alicja śmiała się wniebogłosy. Przestała po chwili, uciszona przez Jana mówiącego cichym głosem:
– Już wystarczy, bo obudzimy mamę i Kamilka. Idź spać. Masz jeszcze dwie godziny snu.
– A pojedziemy w sobotę do babuni i dziadziusia?
– Tak, Alicjo, pojedziemy. Idź już spać.
– Kocham cię, tatuśku.
– Ja ciebie także.
Ucałował ją jeszcze raz, poczekał chwilę, aż przekręciła się i zasnęła.
Wyszedł z pokoju, gdy mocno spała. Poszedł do kuchni zaparzyć kawę, zrobić parę kanapek. Wziął ze sobą pojemnik przygotowanej wczoraj kaszy gryczanej z gulaszem.
Nie lubił jadać w restauracji, wolał domowe jedzenie i zawsze musiał mieć kanapki, zawsze. Różne bywają sytuacje, a jeść się chce – życiowa myśl jego ojca przekazywana z pokolenia na pokolenie. Sprawdzona nie raz, nie dwa.
Gdy już wkładał buty w przedpokoju, stanęła przed nim Kate ze śpiącym bobolcem na rękach. Patrzyła na niego troskliwie.
– Jak się czujesz, kochanie? – szepnęła zaspana, głaszcząc brzdąca po plecach.
– W miarę – skłamał.
Czuł się źle. Był zmęczony, Sandman nie miał dla niego do zaoferowania za dużo piasku.
– Jedź uważnie, okej? Daj znać, jak dojedziesz. Kocham cię. – Podeszła do niego, dotknęła jego twarzy, po chwili pocałowała go delikatnie w usta.
Była taka piękna, taka seksowna, choć miała włosy rozwichrzone w różne strony.
– Ja także cię kocham, moja krówko karmiąca.
Huknęła go lekko w klatkę piersiową, a Kamilek delikatnie się poruszył.
– Idź się połóż, ja jadę. Kocham cię, pa – rzucił Jan, wkładając buty.
Do swojego miejsca pracy, a dokładnie do firmy ubezpieczeniowej, której był właścicielem, miał około dwadzieścia pięć kilometrów.
Rodzina Walickich mieszkała w małej mieścinie, gdzie wszyscy wszystkich znali. Dojeżdżał do swojej firmy dzień w dzień, oprócz sobót i niedziel. Dziś też się tam udał, ale dzisiejszy dzień miał się okazać zupełnie inny niż wszystkie poprzednie.
– Też cię kocham – odparła Kate, a Jan wyszedł.
Otworzył bramę jednoskrzydłową, wyjechał swoim oplem omegą, stanął za bramą, zamknął ją i odjechał.
Zerknął jeszcze przez ramię. Kate uśmiechała się, trzymając na rękach małego bobsztylca. Patrzyła, jak Jan się oddala, aż zniknął w szarości wczesnego poranka.
• • •
Chwilę jeszcze patrzyła w miejsce, gdzie zniknęły światła opla Jana. Wróciła do domu, ale już nie zasnęła.
Poszła do pokoju, odłożyła śpiącego Kamilka do łóżeczka. Zrobiła sobie kawę, a dla Alicji kanapki z wędliną, sałatą i serem.
Piła kawę, rozmyślając o swoim dotychczasowym życiu.
Chciałaby cofnąć czas. Wrócić do momentu, w którym powinni byli się zabezpieczyć. Alicję urodziła, gdy miała siedemnaście lat. Nie chciało jej się już nic, czuła zmęczenie w kościach, w głowie, miała ochotę pierdolnąć wszystkim i wrócić do domu, na swoją ziemię, do swoich ludzi.
Przyleciała tutaj latem z rodzicami do cioci, gdy miała siedemnaście lat. Rodzice musieli po dwóch tygodniach wracać, a ona już została w Polsce na stałe, bo w sumie nie miała wyboru.
Samolot, którym lecieli, rozbił się gdzieś nad Atlantykiem i wszyscy pasażerowie zginęli. Eliza i George Petersowie osierocili jedynaczkę Kate, a ona zakochała się w Janku Walickim, którego spotkała na peronie dworca kolejowego w Grudziądzu, parę dni po pogrzebie rodziców. Musiała tutaj po pochówku rodziców wrócić, bo ciocia Nina była jej jedyną rodziną.
Kate czekała na pociąg, pod koła którego chciała skoczyć, by zagłuszyć ból w sercu, w umyśle i po prostu już nie żyć w tym piekle.
Umrzeć musiała, by nie być sama. Zostawiła list cioci, którą kochała, lecz rodzice byli dla niej powietrzem, bez którego nie mogła dalej egzystować.
Na peronie była sama, tak jej się wydawało na początku, lecz po chwili zobaczyła chłopaka, który wszedł na tor numer trzy ubrany w jeansową kurtkę i spodnie moro.
Czekał na pociąg. Miał piękne, kruczoczarne, trochę za długie włosy, niebieskie oczy, lekki zarost i pasujący do twarzy nos, a także usta, które aksamitnym głosem wypowiedziały słowa, które pamięta do dziś.
– Jak skoczysz, to ja nie pojadę.
Spojrzała na niego i to wystarczyło. Ujrzała swojego anioła, swojego jedynego, który ją wybrał, był jej i tylko jej, na zawsze. Był nowym resuscytatorem po stracie ukochanych rodziców. Zakochała się w nim od pierwszego – jak mówił Janek, śmiejąc się do rozpuku – skoczenia.
Byli szczęśliwi, było im dobrze we trójkę, naprawdę wspaniale. No i teraz to. Mały bobolec, którego on kochał bardziej niż ona, choć był strasznie zmęczony. Wyrozumiały i cierpliwy, aż nazbyt.
Kate w niektórych momentach już była tak mocno poirytowana, że wyżywała się na mężu, choć nic złego nie zrobił. Zaszła w ciążę, mimo że brała tabletki antykoncepcyjne. Przypadek jeden na ileś tam.
Wzięła łyk kawy. Zapomnij, Kate, po prostu zapomnij.
Potrząsnęła głową, oddalając te myśli.
Alicję obudziła parę minut po siódmej.
– Kochanie, pora wstać. Wyjdź już z zaczarowanej krainy – szeptała do ucha swojej córeczki.
– Wstajemy.
Alicja otworzyła oczy i zadała od razu pytanie:
– Tatuś dojechał?
– Tak, kochanie, przed chwilą napisał SMS-a, że już jest.
– To fajowo – odparła Alicja, uśmiechając się.
Poszła umyć zęby. Włożyła różową sukienkę z pięknymi falbanami przy szyi i na dole, przy łydkach. Kate zrobiła jej kitkę.
Kamilek spał smacznie. Alicja zajrzała do niego po cichutku, na paluszkach, ucałowała braciszka.
– Kocham cię, braciszku – szepnęła czule.
Kate patrzyła, oparta o framugę, potem spojrzała na zegar.
– Alicjo, jeszcze pięć minut i będzie autobus – rzuciła do córeczki cicho.
Wzięła do ręki niańkę elektroniczną i obie szybkim krokiem poszły w stronę przystanku znajdującego się naprzeciwko ich domu, około dziesięć metrów od bramy wjazdowej. Przystanek znajdował się blisko, lecz był tak mocno przysłonięty wielkim, długowiecznym dębem, że z okien nie było go widać. Stąd od roku zabierał jej córeczkę szkolny autobus.
Pień drzewa był potężny, pokryty cienką, jasnoszarą spękaną korą, a wielką, jajowatą koronę pokrywały brązowe i zielone listki.
Gdzieś w oddali było słychać świergot ptaków, muczenie krów, a bliżej najokrutniejsi drapieżcy na ziemi czyhali na swą ofiarę, bezbronną i niczego nieświadomą. Czyhali, ostrząc pazury i kły.