Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czercin - ebook

Data wydania:
10 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czercin - ebook

Jest rok 1994. Maturzystka Minia po wyjeździe matki przeprowadza się do swoich dziadków do Czercina. Tam mierzy się z problemami, odkrywa siebie, a także poznaje tajemnice swojej rodziny. – - – „Czercin” to pełna ciepła i humoru opowieść o przyjaźni, miłości i dorastaniu przedstawiona z punktu widzenia młodej dziewczyny z prowincji. Wzrusza, bawi, zaskakuje, zmusza do refleksji i w oryginalny sposób pokazuje niuanse i filozofię życia w małej podlubelskiej miejscowości.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-964269-1-8
Rozmiar pliku: 529 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Przeprowadzka nie była dla mnie rewolucją. I tak u Wery spędzałam każde wakacje, święta, weekendy, popołudnia i w ogóle wszystkie te dni, w których moja matka nie mogła się mną zajmować, a nie oszukujmy się, moja matka nie była szczególnie zaangażowana.

Pewnego dnia matka z właściwym dla siebie entuzjazmem przedstawiła mi Gustava. I to też mnie nie zaskoczyło, bo podobnych Gustawów w swoim życiu poznałam co najmniej kilkunastu, a ten różnił się od tamtych w zasadzie tylko tym, że był Gustavem zagranicznym, nie bardzo umiał po polsku, ale miał w swoim sercu wielką miłość do Polski – ojczyzny swojej matki – i… do mojej matki.

Trafił, uważam, średnio, bo choć moja matka była – obiektywnie rzecz biorąc – i ładna jak na swój wiek, i bogata w doświadczenia, to z mojej perspektywy niestałość jej charakteru i niemożność zaangażowania się na dłużej w cokolwiek nie dawała temu związkowi wielkich szans na przetrwanie.

– Minia, poznaj, to jest Gustav, o którym tyle ci opowiadałam! – zaszczebiotała, wchodząc do domu.

Lubiła odstawiać teatrzyk i udawać, że jest mocno wyrafinowaną i kulturalną damą i podkreślała to, układając bardzo dokładnie usta do każdej głoski.

– Chodź, kochanie, podaj rękę, przywitaj się! – trajkotała tak, że nie mogłam dojść do głosu, zresztą może i dobrze, bo nie wiedziałam, jak rozmawiać z gościem z zagranicy, zważając na fakt, że nie bardzo umiałam w jakikolwiek język obcy.

– Dzień dobry – wydukałam, bo co niby miałam powiedzieć? Bałam się rąbnąć jakieś „Czius” czy „Helloł”, bo jeszcze Gustav gotów był pomyśleć, że jestem w stanie sklecić po ichniemu coś więcej.

– Nie wygłupiaj się, głuptasie! Gustav jest Niemcem – trajkotała dalej matka. – Dis is Malwina, Minia, maj doter – powiedziała, gdy moje oczy robiły się wielkie jak spodki, bo tak mnie zaskoczyła pełnym zdaniem po angielsku. Niesamowita ta moja matka!

Gustav, który wyglądał mniej jak typowy aryjczyk w szwabskim mundurze, a bardziej jak wiejski traktorzysta, nie wydawał się szczególnym intelektualistą, ale też, na Boga, nie trafił na szczególnych intelektualistów, więc nie ma co się tu czepiać. No owszem, matka miała maturę, a ja byłam w liceum, ale ostatnią rozsądną rozmowę przeprowadziłyśmy ze sobą pod koniec lat osiemdziesiątych. Matka latała wtedy po całym domu z kiślem w majtach, przeżywając, że skończył się komunizm, a ja spoglądając znad jakiegoś komiksu, zapytałam: „Czyli, że co?”, na co ona odpowiedziała: „Nie wiem, ale zobaczysz, jak będzie nam wspaniale!”. Nooooo, zaraz potem cholerni kapitaliści zwolnili ją z zakładów włókienniczych, ale to już zupełnie inna historia.

Tamtego wieczora matka głosem pełnym radości i miłości zaanonsowała mi, że już wszystko postanowione, że ona jedzie z Gustavem do Niemiec, a ja zostanę tutaj, przeprowadzę się do babci, a jak zdam maturę, to przyjadę do nich.

Zaczęła roztaczać przede mną niebiańskie wizje, jak to będzie wspaniale. Ona za cztery miesiące będzie już maksymalnie ogarnięta z tym swoim niemieckim życiem, a ja przyjadę na gotowe studiować w Hamburgu czy tam Hanowerze na jakimś ichniejszym niemieckim harwardzie.

Oczywiście, Wera, czyli babcia, o której tu mowa, już o wszystkim wie i jest przeszczęśliwa! Ponadto po tym, jak dyrektorka przyłapała mnie z dziewczynami na paleniu w szkolnym kiblu, po tym, jak matka znalazła mnie i Gochę zalane w trupa w moim pokoju, gdy niespodziewanie wróciła z jakichś wojaży, gdy rzygając, skacowana, bez sensu powiedziałam, że chcę umrzeć i matka pomyślała, że popełnię samobójstwo, absolutnie nie ma takiej możliwości, żebym mogła zostać tu sama. A jak do szkoły podojeżdżam parę miesięcy, to nic mi się nie stanie, zresztą stamtąd mam nawet bliżej, a mieszkanie wynajmiemy albo sprzedamy, a tak w ogóle babcia jest przeszczęśliwa, zresztą to przecież żadna rewolucja.LUTY

I

Babcia Wera mieszkała w Czercinie całe swoje życie. Była matką mojego ojca, czyli teściową mojej matki, była też moją jedyną babcią, bo matka mojej matki zmarła tak młodo, że nawet własna córka jej za bardzo nie pamiętała. W każdym razie: kiedy zmarł mój ojciec, a zrobił to, gdy miałam zaledwie kilka miesięcy, i odkąd moja matka z rozpaczy trochę ześwirowała, babcia Wera przelała na mnie całą swoją miłość i otoczyła mnie opieką.

Wera miała zawsze bardzo wyrazisty charakter i strasznie jej tego zazdrościłam. Potrafiła walić prawdę prosto z mostu, dużo przeklinała i sporo paliła. Miała z osiemdziesiąt lat, a przez te wszystkie wyjarane fajki i zjedzone nerwy wyglądała na jakieś sto dwadzieścia. To była jedna z tych malutkich, zasuszonych staruszek, które z wiekiem wyglądają jak coraz bardziej pomarszczone rodzynki.

Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek słyszała, jak rży ze śmiechu. Jej pomarszczona twarz zwykle była pochmurna, a ciepłe emocje do ludzi, których, rzadko bo rzadko, ale czasem zdarzało jej się lubić, wyrażała tylko w spojrzeniu bladoniebieskich oczu.

Owszem, Wera była twarda, ale miała także swoje słabości. Po pierwsze oprócz palenia uwielbiała się modlić i modlitwy pod nosem mamrotała w zasadzie zawsze. Nie była przesadnie kościołowa, bo dokuczały jej stawy i głowa, i serce, i nerki, i wszystko inne, które mogło być przeszkodą w wesołym brykaniu do kościoła, ale faktycznie, jeśli chodzi o wyklepane pacierze, mogła brać udział w jakichś zawodach. Po drugie babcia pasjami uwielbiała wizję własnej śmierci i odkąd pamiętam była jedną nogą w grobie. „Mam to w dupie” – powtarzała – „i tak jestem jedną nogą w grobie”.

Tak naprawdę Wera miała ciężkie życie. Nie dość, że przeżyła obóz koncentracyjny i widziała, jak ruscy mordują jej matkę, to w dodatku straciła jedynego syna, czyli mojego ojca.

Do kochania pozostałam jej ja, dziadek Władek, z którym przeżyła chyba już z sześćdziesiąt lat, jak nie więcej, jej siostra, która mieszkała kilka domów dalej, ciotka Donata i, o dziwo, moja matka, którą Wera z jakiegoś powodu chyba naprawdę lubiła, z wzajemnością zresztą, co już w ogóle nikomu znającemu je obie nie mieściło się w głowie.

Swoją drogą, matka i babcia były tak różne w swoich usposobieniach, w podejściu do życia i wychowywania mnie, że fakt, iż nie miałam jakiejś schizofrenii, zakrawał na cud. Moja rozświergotana matka była jednocześnie mocno rozdygotana, jeśli chodzi o moje życie i zdrowie i permanentnie zabraniała mi wszystkiego na wszelki wypadek, bo przewidywała najczarniejsze scenariusze. Spokojna Wera – wręcz przeciwnie. Od kiedy skończyłam szesnaście lat, mogłam sobie legalnie palić w domu, kiedy skończyłam podstawówkę, szlajałam się po nocach po dyskotekach i imprezach. Może przez te swoje straszne życiowe zawirowania babcia pozwalała mi na przyjemności i na to, bym cieszyła się życiem, póki mogę? Nie wiem.

Moje najwcześniejsze wspomnienie mam właśnie z babcią. Widzę ją, jak siedzimy w sadzie, ja jem marchewkę, a ona huśta mnie na huśtawce zrobionej ze skrzynki. Przy mojej ekspresyjnej i zmiennej matce Wera wydawała się opoką. Budziłam się w Czercinie i wiedziałam, czego się spodziewać. Tylko ona potrafiła mi – czteroletniemu dziecku – powiedzieć nad rozbitym kolanem: „Nie ma co się mazać, zobaczysz, życie nie tak cię jeszcze skopie po dupie, twarda bądź, jak twoja babka”. I byłam twarda. Od szóstego roku życia ani razu się nie powyłam i nawet największe niepokoje potrafiłam trzymać w sobie jak nikt. Moja matka często patrząc na mnie, mawiała: „Minia, czy ty w ogóle coś czujesz?”. Nooooo, potem oczywiście wmówiła sobie, że mam depresję i z pewnością chcę się zabić, ale to już nieważne, w każdym razie wierzę, że jedną z moich nielicznych zalet – stoicki spokój – odziedziczyłam po Werze albo przynajmniej została mi ona przez nią w jakiś sposób wszczepiona.

Moja babcia z wiekiem stawała się coraz bardziej wkurwiona na życie. Zwykle pozwalała sobie tylko na kilka słów na zakończenie rozmowy, a najczęściej to w ogóle tylko wzdychała. Dla mnie jednak najważniejsze było to, że po prostu była i ze swoim dziwacznym charakterem dawała mi w życiu to, czego moja matka dać nie potrafiła mi nigdy – poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa.

Wera miała swój ogród, swój sad, swoje warzywa, swoje psy i kota, swoje kury, dwie świnie i króliki, dla których jako była księża gosposia od zawsze brała siano ze stodoły przy plebanii, i kuśtykała przy tym wszystkim od rana do wieczora. Wstawała bez bólu koło czwartej rano, klepała modlitwy, gotowała, piekła, sprzątała, podejmowała rodzinę, a kolejnego dnia robiła od nowa dokładnie to samo.

Uwielbiałam tę powtarzalność, której w swoim wysockim mieszkaniu nigdy nie miałam. Tam był chaos. Była matka ze swoimi nastrojami, pomysłami i kochankami. Moja Wera nie miała pomysłów ani tym bardziej kochanków. Wera trwała.

Całe czercińskie obejście składało się z kilku stref. Zresztą nie tylko nasze. Mniej więcej podobny rozkład miały wszystkie gospodarstwa przy drodze. Wszyscy mieszkali podobnie i mieli w miarę po równo. Tak więc tuż za bramką, przy żużlówce był nieduży, stary sad. Babcia z dziadkiem zasadzili go chyba tuż po ślubie i była tam zbieranina wszystkiego. Kilka jabłoni z moimi ukochanymi papierówkami na czele, trochę zdziczałych malin, śliwki, których nie dało się jeść, bo każda miała robale, wiśnie, te małe i te duże, które tam na wsi nazywało się szklankami, i jakaś grusza, której owoce nadawały się tylko do tego, by wypasać na nich osy. Ten sad zachwycał mnie niezmiennie bez względu na porę roku. Od kiedy byłam mała, spędzałam tam sporo czasu i tak mi zostało. Mijały lata, a ja z rozkoszą rozkładałam czerwony, stary, gryzący koc, słuchałam szumiących drzew i patrzyłam w niebo przez przerwy między liśćmi. Gdybym kiedyś miała swój dom, to właśnie z takim sadem i z takimi drzewami i niczego w życiu więcej do szczęścia nie byłoby mi potrzeba.

Tuż za ostatnim drzewem w sadzie stał spokojnie czerciński dom. Regularnie bielony wapnem, wyglądał jak jakaś wielka pieczarka. Pośród innych domów na wsi nie wyróżniał się w zasadzie niczym, no, może tylko ludźmi, którzy tam mieszkali.

Dom w Czercinie był całkiem spory i tak naprawdę chyba czułam się tam lepiej niż w naszym zimnym wysockim mieszkaniu. Na piętrze były trzy sypialnie: jedna moja, jedna dziadków i jedna mojego ojca, przerobiona na sanktuarium maryjne.

Dom był stary i zawsze chciałam wierzyć, że miał swoje tajemnice, ale tak naprawdę to chyba jednak nie miał. Nawet na strychu było pusto, bo Wera ze wszystkim, co nie było krzyżem lub świętym obrazkiem, rozstawała się bez sentymentów.

Właśnie przez ten brak nadmiaru rzeczy, brak zakurzonych bibelotów na półkach i wszelkiej maści przydasiów dom, choć nieduży, miał w sobie przestrzeń. Do tego wszystkiego dochodziło umiłowanie Wery do ładu i czystości. Tam po prostu zawsze był porządek, podłoga była umyta, dywany odkurzone, kuchenka czysta, okna jak przed świętami. Nawet po krótkim pobycie w Czercinie mieszkanie z moją matką było jak ogarnianie bagna. Moja matka miała zrywy. Były dni, gdy kilka godzin spędzała na szorowaniu płytek w łazience i miesiące, gdy nie dotykała się brudnych garów. Tak miała po prostu.

Wreszcie za domem był szeroki pas, w którym babcia miała swój kwietny ogród. Rosły tam jej ukochane róże i całe mnóstwo innych kwiatów, z których każdy jeden zaopiekowany był tak, że spokojnie nadawałby się na wystawę. Latem ogród kwietny huczał od pszczół i pachniał tak, że kręciło się w głowie, zimą straszył tylko suchymi badylami.

Za ogrodem przez kilkaset metrów ciągnęło się ogrodzone WSZYSTKO. Była obora i komórka na narzędzia, i wielgachny kurnik, były dwa wielkie orzechy włoskie, które Władek wykopał kilkadziesiąt lat temu na polu i uratował przed niechybną śmiercią przez zaoranie, a one odwdzięczały się co roku za uratowanie życia tonami orzechów, był stary kibel, już na szczęście nieużywany, był składzik na drewno, a na końcu tego całego bałaganu, już daleko za ogrodzeniem, dalej niż sięgały budynki któregokolwiek z sąsiadów, stała stodoła, która pamiętała chyba czasy, gdy Józef z Maryją zbierali siano do żłobka.

Kiedy wyszłam z autobusu i szłam do ich domu, tak jak chodziłam już miliard razy, nie czułam w zasadzie nic. Ani radości, ani smutku, ani ciekawości, ani niepokoju. Wszystko było jak dziesiątki razy wcześniej, tylko ciuchów zabrałam więcej, zresztą większość i tak była tam.

Gdy weszłam, dziadek czytał gazetę, a Wera spojrzała tylko znad stolnicy z pierogami.

– Za 10 minut obiad.

– Yhy – rzuciłam krótko i poszłam rozpakować to, co jeszcze ze sobą przywiozłam.

II

– Jak to: „Twoja matka z Niemcem wyjechała”? – Gocha zaciągnęła się mocno. Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie. Lubiła taki miniteatrzyk.

Oto Gocha – najładniejsza dziewczyna w całej klasie, z niedbale rozpiętą bluzką odsłaniającą zupełnym przypadkiem największy w klasie cyc. Siedząc na kiblu, zaciągała się mocno fają. Grała zszokowaną.

– Jezu, normalnie, teraz z Niemcem do Niemiec… Wyjeżdżała już z warszawiakiem do Warszawy i z turobiniakiem do Turobina, i z lubliniakiem do Lublina. Jedyne, co się zmieniło, to to, że gość nie umie za bardzo w polski. – Zaciągnęłam się równie mocno.

Czemu palenie jest takie fajne? Trzymasz na zmianę to w łapach, to w zębach gorący, śmierdzący patyk i nagle nawet byle jaka sytuacja wygląda jak scena z filmu. Fajne to jest.

– Mam super pomysł, słuchaj! – powiedziałam jej natchniona. Co tam moja matka! Nie chciało mi się rozprawiać o czymś, co było dla mnie niemal codziennością. Były ważniejsze sprawy. – W pierwszy dzień wiosny urwiemy się ze szkoły i urządzimy u mnie bibę! Tadaaaaam! – zawyłam zadowolona z siebie.

– Zajebiście, a nawet jeszcze lepiej! – powiedziała rozanielona Gocha, kręcąc głową z niedowierzaniem, jakby to było niemal niemożliwe, że akurat z mojej czaszki taki fenomenalny pomysł w ogóle mógł wyjść.

– I zaprosimy, kogo chcemy! – kontynuowałam.

– Tak! – Podjarała się Gocha. – Ale tylko te osoby, które naprawdę lubimy!

– Każdy będzie musiał coś przynieść…

– No wiadomo…

– Żadnego żydzenia. Albo składka…

– No ba!

– Chlanie do upadłego…

– Amen, siostro!

– I palenie…

– Alleluja, Minia, jesteś genialna!

– Czy… Idziemy w sobotę do Gienka?

– Toż to oczywista oczywistość! – powiedziała Gocha, bo faktycznie była to najoczywistsza z oczywistych rzeczy. Wstała, zamachała włosami, wypuściła długi kłąb dymu i wrzuciła peta do kibla.

Gocha cała sobą była gwiazdą. Nawet potajemne palenie na przerwie było w jej wykonaniu majstersztykiem. Chłopaki ją uwielbiali. Miała w sobie zupełnie niewymuszony seksapil, czy jak tam się to nazywało, który sprawiał, że nawet najbardziej nieczułe męskie typy traciły przy niej głowę, a starym capom ciekła ślina.

Są takie dziewczyny, o których myślisz sobie, że w sumie z twarzy taka se, ciało może być i ogólnie przeciętna, ale, kuźwa, ma w sobie to coś. To nie Gośka. Ona była nieskazitelnie piękna. Mokry sen każdego faceta. Naturalna, długowłosa blondynka z ciemną oprawą niemal fiołkowych oczu. Pełne usta, długie nogi i fantastyczne cycki. Gośka nie miała słabych punktów. Nikt nie miał takich rzęs, tak nieskazitelnie białych zębów i takiej aksamitnej skóry. I nikt tak jak ona od niechcenia nie potrafił być zmysłowy, ale nie wulgarny. Była jak bogini i, co najważniejsze, bogini, która swoje bycie boginią mogła i chciała wykorzystać jak najlepiej.

Gocha nie była może geniuszem, ale była zajebiście inteligentna i swoje walory potrafiła naprawdę dobrze sprzedać. Już wiele lat temu powiedziała, że nie zostanie w Wysokiem i zrobi absolutnie wszystko, aby tak się stało. „Moja dupa i usta są gotowe na wszelkie poświęcenia”, mawiała. I faktycznie. Dodatkowe korki z anglika ZA DARMO – załatwione, piona z matmy na świadectwie – załatwiona, wycieczka do Paryża i wymiana międzyszkolna przez miesiąc za granicą – załatwiona, dofinansowanie z funduszu socjalnego – załatwione. Bo mamy sporą męską kadrę w szkole, więc jakby grunt do robienia interesów był.

Gocha nie próżnowała, a przy tym wszystkim była naprawdę fajna, miła i babki nawet ją lubiły, co się rzadko chyba zdarza, by ładna i obrotna dziewczyna była lubiana także przez kobiety.

Moja kochana najlepsza przyjaciółka dodatkowo w chwilach wolnych od ustawiania sobie przyszłości pomagała jeszcze swojej matce. Po pierwsze miała trójkę rodzeństwa, po drugie jej ojciec non stop chlał, a po trzecie jej matka była jak święta cierpiętnica, coś jak Maryja czy inna Marta z Betanii, ale z Wysokiego.

Gocha miała jasno sprecyzowane plany: dobre studia i kariera. Dobre studia – znaczy się takie, które dadzą jej w przyszłości kasę i znajomości, i takie, które da się ogarnąć, stosując gośkowe metody.

Strasznie zazdrościłam jej tej determinacji i celu w życiu, bo ja, tak szczerze mówiąc, nie miałam ani jednego, ani drugiego. Jako niemal ukształtowany już człowiek w klasie maturalnej nie znajdowałam absolutnie żadnego pomysłu na siebie. I tak, jasne, każdy mówił mi, że albo powinnam skupić się na tym, co najbardziej lubię, albo ewentualnie na zimno rozważyć, co mi się najbardziej opłaca. Rzecz w tym, że ja tak naprawdę niczego nie lubiłam. Nie interesowały mnie książki ani historia, ani biologia, ani geografia, ani podróże, ani sztuka, ani kuchnia, ani nawet garncarstwo. Nic. Żeby natomiast wykalkulować coś na zimno, trzeba było choć chwilę o tym pomyśleć, a nawet myślenie o tym mnie nie interesowało. Po prostu sobie żyłam. No owszem lubiłam sobie czasem coś naskrobać w pamiętniku albo se napisać wypracowanie, ale nie byłam taka naiwna, żeby uwierzyć, że da się na tym zbudować jakąkolwiek karierę.

– O rany, wiesz, wydaje mi się, że twoja matka żyje jednak pełnią życia. No, przynajmniej próbuje – poprawiła się, widząc moją zdziwioną minę. – Nie to, co moja. Może jakby mój ojciec wreszcie zachlał się na śmierć, to matka trochę by odżyła. Przecież nie ma jeszcze czterdziestki, a zachowuje się prawie tak, jakby była pochowana za życia. Rzygać mi się chce, jak patrzę na to wszystko. – Gośka rzadko wpadała w tak przygnębiająco-refleksyjny ton. – Minia, muszę się stąd wyrwać! Zabrać matkę, Jaśka i resztę czeredy, a ten zjeb niech chla, no, chyba że stanie się cud i zdechnie wcześniej. Ty – zwróciła się nagle do mnie z wyrazem twarzy, który jednoznacznie wskazywał, że jakiś superpomysł wkradł się do jej głowy – twoja Donata jest taka święta, babka w sumie też, może jedna, rozumiesz, święta rodzina wstawiłaby się za nas u drugiej i byłoby gites. I jutro z rańca: jeb! I ojciec się nie budzi! Minia, spełnione marzenie!

– Nie ma szans – powiedziałam tylko. – Jak tak patrzę na życie Wery, to ona raczej ma za małą siłę przebicia, a Donata, to wiesz… Wkurwiłaby swoim pierdoleniem nawet Boga. Po złości by jej nie pomógł…

Sama trzymałam kciuki za jak najszybsze zejście Ignaciaka. Był najobrzydliwszym typem menela. Śmierdzący, obleśny, tępy. Jak mi Gocha czasem opowiadała, jakie rzeczy się działy u nich w domu, to włos mi się jeżył na głowie. Bicie matki i Jaśka i notoryczne obszczywanie łóżka to były drobnostki. Niechby zdechł jak najszybciej, skurwysyn.

– Jezu! – krzyknęła Gośka jak oparzona. – Dwie minuty zostały, muszę poprawić makijaż, przecież teraz anglik! Jarek nie może mnie zobaczyć w takim stanie!

– Heloł, ewrybady! – powiedział ten właśnie Jarek, gdy w ostatniej chwili, śmierdzące jeszcze papierosowym dymem, wpadłyśmy zziajane na lekcję. Przebiegnięcie w kilka sekund z poziomu podpiwniczenia, gdzie znajdowały się kible, na drugie piętro, gdzie miałyśmy klasę, wymagało nie lada kondycji. Wbieganie po dwa schody sprawiało, że tętno przyspieszało niebezpiecznie, a serce pompowało krew, jakby brało udział w maratonie. U mnie skutkowało to automatycznie bordowym rumieńcem na twarzy, histerycznym sapaniem i mokrością pach, Gocha natomiast w całej swojej fizjonomii i fizjologii jak zwykle miała więcej szczęścia. Wpadła do klasy z delikatnym rumieńcem i ponętnie falującą od głębokich (ale niezbyt głębokich) oddechów piersią. Ten smakowity widok nie umknął naszemu angliście, który mówiąc „everybody”, samo „body” powiedział jak zamroczony, patrząc już tylko na Gochę.

Tak się akurat składało, że na przełomie marca i kwietnia nasza szkoła, która współpracowała ostro z fundacją „Daleko od szosy”, zajmującą się w skrócie wyrównywaniem szans wiejskich dzieci na odniesienie sukcesu, organizowała dwutygodniowy pobyt dla najlepszych uczniów w Londynie. Dzieciaki miały szkolić język na intensywnych warsztatach, mieszkać u sprawdzonych brytyjskich rodzin, żeby z nimi też gadać po angielsku, no i oczywiście w wolnych chwilach między gadaniem na warsztatach i gadaniem u rodzin – zwiedzać. Z każdej klasy mogły jechać dwie osoby, które od początku roku wykazywały albo niesamowite zaangażowanie w naukę, albo dostały nagłego geniuszu i się podciągały, albo były niezależnie od wszystkiego non stop zajebiste. Ja nie kwalifikowałam się do żadnej z tych trzech grup, zresztą rozmawianie po angielsku z ludźmi z Anglii byłoby spełnieniem moich największych koszmarów, więc nawet nie udawałam, że mam ochotę jechać, ale moja kochana i ambitna Gocha – to jednak co innego.

Wiadomo było, że z naszej klasy pojedzie Mikołaj Szałas zwany Mikim, no a drugie miejsce nie było jeszcze obsadzone. Spore szanse mieli jeszcze pierdolnięta Ilonka Zdybel – klasowa sztywniara, której wszyscy przy zdrowych zmysłach nienawidzili, i Mariusz Mazur zwany Maryjanem. Tak czy siak, ostateczna decyzja pozostawała w gestii nauczyciela prowadzącego, więc Gocha postanowiła wdrożyć swoje sprawdzone metody, żeby skorzystać z tej okazji.

Jarek Wrzyszcz nauczanie w naszej szkole zaczął dopiero na początku tego roku szkolnego. Był to przyjemny, puchaty okularnik zaraz po studiach i miał w sobie wielką pasję do przekazywania wiedzy, oczywiście, nie aż tak wielką, żeby mnie ta fala pasji niosła. Mniej więcej dwa razy na każdej lekcji wspominał, jak to było, gdy był dwa razy na studiach w Wielkiej Brytanii i ile zna osób, które były również w Stanach. Na szczęście dla Gośki był nie tylko puchaty, ale także mięciutki i wrażliwy na jej wdzięki, więc aż grzechem byłoby tego nie wykorzystać.

– Słuchaj, to jest bardzo ciekawe – szepnęłam do Gośki, bo miałam w głowie niezwykle istotną w tamtej chwili rozkminę. – Jak on dawał radę w tej Anglii z takim nazwiskiem?

– Co? – Gośka podniosła głowę znad zeszytu wyraźnie rozkojarzona.

– Kłajet, plissss! – powiedział Jarek, odwracając się do tablicy. Ściszyłam głos jeszcze bardziej.

– No wiesz. Wrzyszcz. Jak Anglicy to wymawiali?

– Jezu, nie wiem – szepnęła Gośka. – Nie teraz, bo muszę się na niego patrzeć…

– Kurwa, Minia, ha, ha, ha! – Krzysiek Kramczyk odwrócił się do nas. – Masz rację, to prawie jak Brzęczyszczykiewicz, ha, ha, ha!

Zaczęłam cicho chichotać.

– Mówili: „Heloł, Jałek Wzrzrzzzzzz” – odszepnął uchachany Maryjan, który siedział z Krzyśkiem ławkę przed nami.

– Drodzy państwo! – włączył się wreszcie pan Jarek, o którym tu była mowa. – Jeśli nie będziecie cicho, zrobię wam niezapowiedzianą kartkówkę!

– Psorze, czy jeśli teraz o niej psor mówi, to przypadkiem nie przestaje ona być niezapowiedziana? – odezwała się Gośka, oblizując niedbale usta. Oczywiście, był to tekst z dupy, ale wystarczył, by Marek z zakłopotanym uśmiechem podciągnął sobie spodnie, które i tak kończyły mu się niemal pod pachami.

– Ha, słuszna uwaga, Gosiu! – Uśmiechnął się znowu, patrząc na Gośkę, która właśnie gwałciła go wzrokiem i ostentacyjnie przy wszystkich nadziewała go na swój haczyk, kładła na swojego grilla, czy jak tam to się mówi.

– Psorze – odezwał się Wiktor z końca sali – mam pytanie. Czy w brytyjskich szkołach można robić niezapowiedziane kartkówki?

No geniusz! Wszyscy z ulgą odłożyliśmy długopisy, bo wiedzieliśmy, że nasz biedny pan Jarek nakręci się na brytyjskie historie i będzie wspominał przynajmniej przez następny kwadrans. W międzyczasie Gośka trzepotała rzęsami, patrzyła na niego pożądliwie i robiła wszystko, by decyzja, którą anglista miał podejmować już za dwa tygodnie, była dla niej pozytywna.

Pod koniec lekcji, kiedy wszyscy zbieraliśmy się do wyjścia, Gośka podeszła do biurka Jarka Wrzyszcza i słodko zapytała, czy daje czasem korepetycje albo czy mogliby się umówić, nawet w świetlicy, choćby na chwilę, bo nie wszystkie kwestie związane ze stroną bierną są dla niej jasne. Jarek trochę się krygował, uśmiechając się głupio, ale wreszcie zgodził się poświęcić Gośce tych kilka godzin na dodatkową naukę. W końcu był nauczycielem z misją i nie mógł biednej dziewczynie odmówić, gdy ta miała taki głód wiedzy.

Ja w międzyczasie wyszłam i cierpliwie czekałam na Gochę pod drzwiami.

– I jak tam? – zapytałam, kiedy wreszcie się w nich pokazała. – Będzie dobrze?

– Będzie zajebiście! – odparła Gośka, wyraźnie z siebie zadowolona. – Umówiliśmy się, że w przyszły wtorek, skoro on kończy tak jak my, zostanie chwilę po lekcjach. Jest mój, Minia. Czuję to.

III

– Oj, Minia, co ta twoja matka wyprawia!? Bóg to wszystko widzi! Ja bym się wstydziła! – powiedziała Donata, siostra mojej Wery. Najbardziej wierząca, najlepsza, najbardziej idealna i najmądrzejsza osoba na całej wsi, a może i na świecie.

Donata miała w swoim życiu jedną miłość, której była wierna i której oddawała się zupełnie, a była nią ona sama. Najlepsza żona, najlepsza matka, idealna katoliczka.

Zawsze miała w zanadrzu jakąś historię, w której ktoś pośrednio lub bezpośrednio mówi jej, że jest zajebista. Na przykład podchodzi do niej baba z Warszawy, która przejazdem wskoczyła do kościoła na mszę w niedzielę, i mówi: „Nie znam pani, ale jeszcze nigdy nie widziałam, aby ktoś tak pięknie i gorąco się modlił!”. Albo na ten przykład Donata idzie do sklepu, a tam Siwińska mówi: „Pani Donatko, Krysia z Węgorzewa tak ostatnio zachwalała pani kulturę osobistą”. Albo jeszcze inny przykład. Jakaś trzecia sąsiadka przychodzi i mówi: „Donata, doradź no mnie w tej palącej sprawie, gdyż nikt nie potrafi doradzić tak jak ty!”. I Donata radzi, i jest super. Donata ma milion takich historii i chętnie dzieli się nimi przy każdej okazji. Niestety, bozia daje wszystkim po równo i jest kicha, bo osoba tak wspaniałego umysłu i charakteru, a także kultury została doświadczona bardzo słabym zdrowiem. Tak słabym, że po pierwsze są w repertuarze Donaty historie, które się lekarzom nie śniły, a po drugie jakakolwiek polemika na tematy medyczne z Donatą nie ma sensu, bo kosi oponentów w przedbiegach i zawsze ma lub miała gorzej.

Donata jest jednak siostrą Wery, co sprawia, że bywa u nas dość często, ostatnio razem ze swoim dwuletnim wnuczkiem Michasiem, którym się zajmuje, odkąd jej córka Ewunia, chrześnica babci, nazywana przez Werę pieszczotliwie „dziewczyną o dwóch lewych rękach”, zaczęła karierę w urzędzie gminy Turobin jako sekretarka. Mówię na Donatę „ciociu”, chociaż nie wiem dlaczego, bo w sumie jest moją cioteczną babką, więc powinnam chyba mówić „babciu”, zresztą mniejsza z tym.

Tak w ogóle Donata z Werą, chociaż siostry, były od siebie tak różne, jakby w ogóle nie były ze sobą spokrewnione. Donata była tłuściutka i dość wysoka, i przy drobniutkiej Werze wyglądała jak goryl, a charakterami też różniły się potwornie. Były jak ogień i lód. Donata była ekspresyjna, gadatliwa i egocentryczna, Wera była zamknięta w sobie, milcząca i nigdy nie skupiała się na sobie. Ich częste spotkania zwykle wyglądały tak, że Donata gderała jak opętana i robiła zamieszanie, kiedy Wera czasem wtrącała coś od niechcenia w czasie, gdy ta pierwsza akurat miała przerwę na oddech.

Kiedy w czasie wojny ruscy zamordowali im matkę, Wera, która była już po dwudziestce, zaopiekowała się sporo młodszą Donatą. Pewnie dlatego miała dla niej zawsze mnóstwo cierpliwości i znosiła jej męczące trajkotanie jak nikt inny. Z drugiej strony Donata miała absolutnie wyjebane na połajanki i uwagi starszej siostry, była do nich przyzwyczajona i jakby ich nie słyszała, choć krytyczne uwagi od kogokolwiek innego zawsze kończyły się wielkimi histeriami i świętym oburzeniem.

– Weź już, kurwa, przestań! – skarciła ją Wera, choć bardziej było to westchnienie, ale jak wspominałam, z Donatą numery z uciszaniem nie przechodziły. Zresztą gdyby ciotka milkła za każdym razem, kiedy babcia o to ją prosiła, to nigdy nic by nie mówiła.

– Michasiu! Michasiu! – rozdarła się ciotka swoim wysokim głosem, chociaż mały stał dwa kroki od niej. – Werunia, mam rację. Ja bym nigdy dziecka tak nie zostawiła na poniewieranie, nawet ostatnio, wiesz, ta Żyśkowa, co jej cielaka sprzedawałam, powiedziała, że nigdy nie widziała takiej oddanej matki jak ja! Michasiu! – krzyknęła znowu, tym razem, żeby odwalić teatrzyk wspaniałej babuni. – A może babcia da ci kanapeczkę, cio? Chciesz kapećkę, Michasiu? Będzie jadł niunio?

Michaś niestety spojrzał tylko na nią i pobiegł do Władka, który w pokoju obok oglądał telewizję.

– O Boże, Michasiu, tylko się nie przewróć! – Zaczęła świrować. – Władek, weź tam zwracaj na niego uwagę! Michasiu, patrz pod nóżki!

Dziadek, jak to dziadek, nawet kątem oka nie spojrzał na małego. Donata zawsze bardzo go drażniła i rzadko kiedy nawet patrzył w jej kierunku, a dziecko, jak to dziecko, było w ogóle poza sferą jego zainteresowań. Zresztą dziadek – sam będąc oazą spokoju – bardzo sobie spokój cenił, a i Michaś, i Donata wprowadzali mu do domu irytująco głośno-rozedrganą atmosferę, której nienawidził. I chociaż Donatę znał niemal całe życie, nie mógł się przyzwyczaić do jej ciągłego klekotania i chorobliwej wręcz megalomanii. Zawsze kiedy tylko widział, że ciotka zbliża się do domu, mruczał pod nosem niezadowolony i ewakuował się z kuchni, gdzie najczęściej siadała. On do Donaty nie chadzał, no chyba że z okazji jakichś ważnych świątecznych wydarzeń. Donata z kolei albo była do jego niechęci tak przyzwyczajona, że jakby tego nie zauważała, albo była tak zakochana w sobie, że nie mieściło jej się w głowie, że ktoś mógłby jej nie lubić i wymyślała sobie na przykład, że Władek jest po prostu onieśmielony jej intelektem i dlatego nie wchodzi z nią w dyskusje.

W tym czasie ja byłam bardzo zajęta piciem herbaty, bo jeśli cokolwiek naprawdę lubiłam oprócz palenia, to było to picie herbaty. Poza tym miałam złotą zasadę, by nie odzywać się za dużo w towarzystwie ciotki. Wszelkie dyskusje z nią nie miały najmniejszego sensu, a o ciekawą rozmowę było trudno. Lepiej i zdrowiej było więc w jej towarzystwie trzymać jęzor za zębami i mówić tylko w razie wyższej konieczności, a nawet wtedy zważać na słowa.

– Minia, no powiedz coś, dziecko! – Ciotka koniecznie chciała kontynuować temat. – Władek, patrzysz na Michasia? – Odwróciła się w stronę drzwi do pokoju z telewizorem, ale odpowiedziała jej tylko piosenka z reklamy podpasek. – Czemu ty matce nie powiedziałaś, że ma z tobą zostać? – Znowu zwróciła się do mnie, posapując. – Władek, czy wszystko tam w porządku? Co Michaś robi? Minia, ja na twoim miejscu coś bym powiedziała! – Jej puchate ciało kręciło się niespokojnie na krześle z powodu spraw i kierunków, które musiała jednocześnie ogarniać.

Wreszcie przymknęła się i spojrzała na mnie wyczekująco.

– Dasz już jej spokój? – warknęła na nią Wera.

– Michaniu, chodź, babcia da ci kanapeczkę! Weronika, nie ciebie się pytam! – odpowiedziała Donatka i znowu wlepiła we mnie wzrok.

– Oj, ciociu, proszę cię, głowa mnie boli – bąknęłam tylko. Nawet nie skłamałam, bo przebywanie w towarzystwie samej Donaty było potwornie męczące, a już Donata z Michasiem była jak rak mózgu z przerzutami. Mnie też, podobnie jak dziadka, drażniły te jej wrzaski, przesłuchania i zamieszanie, które wprowadzała razem ze swoimi mądrościami.

– Głowa cię boli? – zapytała podejrzliwie ciotka, kierując się jednocześnie do lodówki, by zrobić Michasiowi, który w międzyczasie wrócił do kuchni, kanapkę. – Z cim mój Michanio zje kanapećkę, z selkiem, ci mozie z kiełbaską? Cio? – Pochyliła się nad małym, którego ewidentnie zafascynowało wnętrze lodówki. – Mnie głowa codziennie boli. Raz mnie bolała przez miesiąc, lekarz powiedział, że to dlatego, że przez osiem lat nie spałam.

– Aha. A jak twoje plecy, ciociu? – zapytałam, bo chociaż jej plecy miałam w dupie, wiedziałam, że skupi się na sobie i zapomni, że jeździła po mojej matce. I tak też się stało. Donata była męcząca potwornie, ale też na szczęście całkiem łatwa w obsłudze.

– Jezu, moje plecy? Dziecko kochane, to jest dramat. – Tu jęknęła ostentacyjnie, pochyliła te swoje styrane plecy i zrobiła minę, która miała potwierdzać jej ból. – Masz kanapeczkę, Michasiu! – Zaczęła wciskać małemu po kawałku kanapki do paszczy za każdym razem, gdy ten choćby na milimetr otworzył usta. – Lekarka to się za głowę złapała, jak zobaczyła, jedz, Michasiu, jedz, moje prześwietlenie. Ale ja znowu nie śpię od miesiąca, w nocy tylko przekręcam się z boku na bok. Ale pięknie Michaś je, i jeszcze za mamusię, a kogo Michaś kocha najbardziej? No chyba babunię! I wiesz, ona sama nie wie, może to jakieś wędrujące korzonki albo coś jeszcze gorszego, albo jakieś ogólnoustrojowe zapalenie. Taaaaaaak, babusię i mamusię Michaś kocha najbardziej! – Znowu zaczęła swój taniec na krześle, kierując całe ciało a to na Michasia, a to na Werę, a to na mnie.

– Korzonki są w dole pleców i nigdzie nie wędrują – odezwała się zapatrzona w okno Wera.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: