- promocja
- W empik go
Czerwona nić - ebook
Czerwona nić - ebook
Książka ta to opis historii rodziny żydowskiej, której dzieje splotły się ściśle z rozwojem komunizmu w Polsce. Należeli do inteligencji, która stykała się bezpośrednio z działaczami ruchu rewolucyjnego takimi jak Róża Luksemburg, Leon Jogiches, Feliks Dzierżyński czy Julian Marchlewski. Autorzy starają się odpowiedzieć na ważne pytania: jak w ciągu jednego czy dwóch pokoleń drobni przedsiębiorcy awansowali do elity intelektualnej, dlaczego zostawali komunistami oraz jak dokonywała się asymilacja ludzi ze środowiska żydowskiego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1084-2 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Witold LederWitold Leder
ROZDZIAŁ I
Profil – korzenie ludzi,
korzenie idei
Od wielu lat staram się dokonać czegoś w rodzaju podsumowania mojego życia. A więc wspomnienia przeplatane refleksją, z pewnym przewartościowaniem spraw i zamierzeń, których znaczenie wydawało się nam dane raz na zawsze, którym poświęciliśmy się i którym wielu z nas dzisiaj też by się poświęciło. Chciałbym, aby uniknąć wszelkich nieporozumień, od razu zaznaczyć, że przewartościowanie nie dotyczy podstaw, w których wyrosłem, którym byłem wierny przez całe życie i którym chcę pozostać wierny aż do mojego niezbyt już odległego, jak można mniemać, końca. A więc przeszłość i refleksja, również próba samouświadomienia i samopoznania, przy czym taka formuła sama mi się narzuciła, chociaż trochę mnie peszy rola epigona wielkiego wzorca. W każdym razie chodzi o moje życie, o moje wspomnienia, o moje subiektywne komentarze i refleksje. To, co musiałem powiedzieć o korzeniach, moich roots, było tylko wprowadzeniem, dodatkiem na rzecz lepszej czytelności całości. Następnie stopniowo – nie bez aktywnego oddziaływania moich najbliższych, przede wszystkim brata – doszedłem do nieco odmiennego ujęcia tematu.
Tematem tym jest rozwój jednej rodziny i jej przeobrażenia przez trzy, może nawet cztery pokolenia. Niestety, nasza wiedza, gdy tylko spoglądamy wstecz do drugiej, a co dopiero trzeciej generacji, jest wielce ograniczona, wręcz fragmentaryczna. Ale to, co się da powiedzieć o tych przeobrażeniach, wydaje mi się ciekawe pod trzema względami. Ujmę to hasłowo.
Jak i na jakiej drodze członkowie rodziny stawali się rewolucjonistami, opowiadając się w chwili rozłamu w ruchu robotniczym za jego kierunkiem komunistycznym i dlaczego komunistami zostawali? Chciałbym każdemu, kogo to interesuje, a szczególnie przedstawicielom młodszych pokoleń, przybliżyć myśl, że nie chodzi tu o tępe i uparte trzymanie się wydeptanych ścieżek, o niezdolność oderwania się od czegoś, w czym się wyrosło, z czym się było związanym przez całe życie. Chodzi raczej o nasze przekonanie, że mimo ogromnych zwycięstw ruchu robotniczego w XX wieku, mimo pokonania najgroźniejszych i nieludzkich form organizacji społeczeństwa w postaci stalinizmu i poststalinizmu z jednej strony oraz hitlerowskiego faszyzmu z drugiej, mimo zwycięstwa demokracji (na obszarze wysoko rozwiniętych krajów Europy, Ameryki i Australii) kapitalizm nie jest w stanie rozwiązać podstawowych problemów (w znacznej mierze nowych, ale również starych) ludzkości. Gospodarka rynkowa, a więc baza ekonomiczna kapitalizmu, udowodniła co prawda swoją wyższość w porównaniu z radzieckim modelem gospodarki planowej, zarówno pod względem obfitości produkowanych dóbr, jak też jako siła napędowa postępu naukowego i technicznego, ale model społeczeństwa opartego na liberalizmie ekonomicznym nie tylko nie rozwiązuje wielu problemów, ale tworzy nowe i niezwykle niebezpieczne pola minowe. Grozi nam wojna wszystkich przeciwko wszystkim i – co za tym idzie – zagłada naszej cywilizacji, czego pierwsze oznaki już się wyraźnie zarysowują.
Drugim elementem jest próba pokazania, jak w ciągu jednego czy dwóch pokoleń doszło do przekształcenia kilku rodzin drobnych przedsiębiorców, a mógłbym nawet śmiało powiedzieć sklepikarzy i rzemieślników, w mniej lub bardziej znaczących, a w każdym razie autentycznych intelektualistów.
I wreszcie – last but not least – jak dokonała się – znów w ciągu jednego czy dwóch pokoleń – asymilacja ludzi ze środowiska żydowskiego, o ile mogę sądzić, bez dramatycznych konfliktów. Chciałoby się powiedzieć, członkowie mojej rodziny rozstali się z kondycją żydowską niejako bezboleśnie, a przy tym – co wydaje mi się szczególnie ciekawe – asymilacja ta dokonywała się w różnych kierunkach pod względem językowym i narodowym, w zależności od usytuowania poszczególnych przedstawicieli rodziny w imperium carów.
Wszystkie te procesy były najściślej ze sobą związane, przeplatały się i wzmacniały wzajemnie. Bez tego przeplatania wynik końcowy – tak mi się wydaje – prawdopodobnie byłby inny.
A teraz wspomnienie rozmowy sprzed wielu lat, chyba sprzed czterdziestu, z udziałem trzech zaprzyjaźnionych par. Temat, który budził nasze szczególne zainteresowanie, brzmiał: Co przyciąga ludzi do komunizmu, co sprawia, że stają się komunistami?
Witold Leder
Pola Landau-Leder
Odpowiedzi różniły się w zależności od pochodzenia odpowiadającego. Typowy intelektualista, filozof z wykształcenia, który później, kiedy odstąpił od swoich ówczesnych poglądów, zdobył światową sławę, sądził, że ludzi fascynowała doskonała harmonia, przekonująca logika wewnętrzna marksowskiej konstrukcji myślowej, proponując im jednocześnie odpowiedź na wszystkie problemy społeczne i historyczne.
Drugiej odpowiedzi udzieliła Pola, towarzyszka życia mojego brata, który spędził z nią długie lata w tak bliskim związku, jaki się nieczęsto spotyka. To samo dotyczy zresztą Ewy, z którą łączy mnie trwający ponad pięćdziesiąt lat podobny związek. Niejedno jeszcze opowiemy o jednej i drugiej kobiecie, ponieważ tak się składa, że ich i nasze losy pod wieloma względami uzupełniają się i dopiero jako całość przyczynią się do odpowiedzi na wiele poruszonych przeze mnie kwestii.
Pola zatem sądziła, że siłą napędową, która mobilizowała ludzi do walki o lepszy świat, o świat równych szans dla wszystkich, było zetknięcie się z niesprawiedliwością społeczną, naruszone poczucie sprawiedliwości.
Najprostsza była droga mojego brata i moja. Wyrastaliśmy w rodzinie, w której zarówno ojciec, jak też matka byli jak najaktywniej zaangażowani w rewolucyjny ruch robotniczy. Komunizm przyswoiliśmy więc sobie dosłownie z mlekiem matki. Wyrastaliśmy w przekonaniu, że świat jest źle urządzony, że podstawowym złem jest wyzysk i ucisk, z którymi należy i można walczyć i że obowiązkiem każdego z nas jest czynne włączenie się do tej walki. Taka była nasza bardzo prosta droga do komunizmu.
Trzecia opinia, tym razem głos Ewy, która już w wieku 14 lat, mimo błyskotliwych zdolności i ogromnego głodu wiedzy, musiała zrezygnować z dalszego uczęszczania do szkoły, bo jej rodziców nie było stać na czesne, wówczas zresztą niezbyt wysokie; musiała podjąć pracę zarobkową jako uczennica krawiecka, aby wspomóc rodzinę materialnie. Ponadto była świadkiem niewyobrażalnej nędzy, w której jej matka (po rozstaniu się z ojcem) starała się wyżywić i wychować trójkę dzieci. – Chyba zapomnieliście – powiedziała Ewa – że większość ludzi, którzy związali się z ruchem robotniczym, po prostu chciała walczyć o lepsze i znośniejsze warunki życia, że ludzie bronili się przed uciskiem i wyzyskiem. Nie była to dla nich żadna przygoda intelektualna, a sprawa, która nierzadko decydowała o życiu lub śmierci.
Cóż, miała rację – a my, wszyscy trzej, zwolennicy materialistycznego światopoglądu, poczuliśmy się dość głupio, kiedy młoda kobieta, która na własnym ciele przekonała się, jak smakuje nie tylko wyzysk, ale również ucisk (była przecież Żydówką, a w Łodzi kondycja ta nie należała do przyjemności), musiała zwrócić naszą uwagę na te okoliczności.
Tyle o trzech drogach, które – według naszego ówczesnego mniemania – prowadzą ludzi do walki rewolucyjnej. Nie podając w wątpliwość ówczesnych poglądów, sądzę dzisiaj, że pewne cechy charakteru odgrywają przy wyborze drogi życiowej nie mniej ważną rolę. Cechy te chyba najtrafniej ujął Bohdan Cywiński w tytule swojej książki – Rodowody niepokornych. Właśnie tak – niepokorność, nieakceptowanie istniejących stosunków, niegodzenie się na nie, odrzucenie konformistycznej mądrości z jej przewodnią sentencją: „nie ma co się buntować, tak zawsze było i tak świat jest urządzony” – to są właśnie cechy, przy braku których trudno się decydować na aktywny udział w jakimkolwiek ruchu rewolucyjnym. Jeśli używam sformułowania „konformistyczna mądrość”, to nie ma w tym bynajmniej ironii, ponieważ w tej i podobnych sentencjach znajduje wyraz określona mądrość życiowa, której co prawda osobiście nigdy nie akceptowałem i nie chciałbym akceptować, ale która niewątpliwie też oddaje doświadczenie pokoleń. Z drugiej strony większość ludzi tworzących środowisko, w którym wyrastałem, a więc aktywnie uczestniczących w „ruchu”, jak mówiliśmy w naszym żargonie, w większym lub mniejszym stopniu była nosicielami genu niepokory.
Do bardzo wczesnych moich wspomnień należy opowiadanie mamy o wyczynie naszego ojca, którym to wyczynem odznaczył się w wieku 13 czy 14 lat (papa ze zrozumiałych względów nigdy się tym nie chwalił). W tamtych latach wiele czytał o bohaterach starożytności (prawdopodobnie Plutarcha). Aby więc przygotować się do życia, którego nie wyobrażał sobie inaczej niż jako walkę (wówczas chyba jeszcze jako walkę z carskim gnębicielem Polski), papa postanowił powtórzyć na mniejszą skalę czyn Mucjusza Scewoli – tak długo trzymał palec lewej ręki w płomieniu świecy, aż swąd palonego mięsa zaalarmował wszystkich w domu. Przy każdym dotknięciu jego ręki ten twardy, całkowicie zrogowaciały palec przypominał mi, jak papa przygotowywał się do roli niepokornego.
Ale ja też, mimo że jako dziecko byłem bardzo nieśmiały, widziałem siebie w różnych epizodach przyszłego życia zawsze w roli kogoś, kto nie przystosowuje się do odziedziczonej teraźniejszości, jeśli ją uznał za złą, lecz dąży do zmiany. Jednym słowem, dewiza Huttena, jednego z wybitnych przedstawicieli niemieckiego humanizmu: „Odważyłem się” – fascynowała mnie od najmłodszych lat. Muszę powiedzieć, że w dzieciństwie, aż do wieku 13–14 lat, byłem pod względem fizycznym raczej mało aktywny, miałem mało kolegów i przyjaciół, z którymi spędzałbym czas, a za to bardzo dużo czytałem i... marzyłem. W marzeniach przeżywałem liczne przygody, podejmowałem działania i tworzyłem sytuacje, w których prawie zawsze starałem się zwalczać jakieś zło albo naprawiać coś, co można było naprawić. A ponieważ wszystko, co słyszałem w domu, z czym się ponownie spotykałem w znacznej części lektur, ale również w rozmowach bliższego i dalszego otoczenia (przede wszystkim z mamą, ponieważ papa w tamtych latach mało był w domu), ponieważ wszystko to przemawiało za tym, że niesprawiedliwość społeczna, a więc ucisk i wyzysk biednych przez bogaczy, jest jednym z najważniejszych źródeł wszelkiego zła trapiącego ludzi, to w gruncie rzeczy kierunek mojego samookreślenia był ustalony od początku. Dochodziło do tego przekonanie, z którym nie rozstałem się po dzień dzisiejszy, że nie ma odwiecznych cech ludzkich, że poza biologią kształtuje ludzi ich własna historia, środowisko, w którym wyrastają i żyją, krótko mówiąc, społeczeństwo i panujące w nim reguły. Jestem oczywiście świadom, że ani jeden, ani drugi pogląd nie da się w żaden sposób udowodnić „naukowo”. Są one raczej sprawą przekonania, wręcz „wiary” (używam tego terminu niechętnie) opartej na doświadczeniu życiowym, na obserwacji rzeczywistości i zachowań ludzi tę rzeczywistość tworzących.
Jednak najwyższy już czas, aby zapoznać Czytelnika z tym, co moim zdaniem warto wiedzieć o moich antenatach, zarówno ze strony mamy, jak też papy, i wyjaśnić – sobie i Czytelnikowi – skąd pod względem geograficznym, językowym, ale również społecznym się wywodzimy. Niestety moja wiedza na ten temat jest niezwykle ograniczona i wraz z drugim pokoleniem przodków zanika całkowicie. Dzisiaj, kiedy wszystkie źródła już są zasypane, nie mogę odżałować, że nigdy nie zdobyłem się na intensywne indagowanie przedstawicieli starszych pokoleń, kiedy to jeszcze było możliwe. Nasze pokolenie, całkowicie pochłonięte wielkim projektem społecznym, któremu się poświęciło, ciekawość własnych korzeni miało bardzo ograniczoną, jeśli w ogóle ona istniała. A dziś już nie da się odrobić zaniedbania. I trzeba przyznać, że spotykam się dzisiaj z podobnym nastawieniem w pokoleniu naszych dzieci, chociaż nie żyją one w atmosferze tych wielkich zadań, które nas tak bez reszty absorbowały. Wygląda na to, że zainteresowanie rozwojem własnego „rodu” czy „plemienia” przychodzi z czasem i z wiekiem.
Ale przejdźmy już wreszcie do faktów. Posługując się językiem marksowskiej socjologii, mogę stwierdzić, że wywodzimy się, zarówno po linii matki, jak też ojca, ze środowiska drobnomieszczańskiego, którego przedstawiciele po części już w drugim pokoleniu należeli do inteligencji, dość szybko oddalali się od żydowskich korzeni i przechodzili intensywny proces asymilacji. Proces ten po stronie ojca był o jedno pokolenie bardziej zaawansowany niż po stronie matki. O ile mi wiadomo, Feinsteinowie, a więc rodzina ze strony ojca, utracili prawie wszystkie związki z żydostwem, religijne, językowe, ale również obyczajowe i w zakresie tradycji. Szabatu nie obchodzono, świec nie zapalano. Powiedziałem „prawie wszystkie związki”, bo jednak nasz ojciec i jego brat byli obrzezani.
I jeszcze jedna uwaga na marginesie. Nie chciałbym się ograniczać do naszej najbliższej rodziny, lecz nakreślić z perspektywy mojego syna, Andrzeja, obraz w miarę pełny, a więc uwzględniający jego matkę, a moją towarzyszkę życia – Ewę. Jej środowisko jest znacznie bardziej skomplikowane niż nasze i przez to istotnie przyczynia się do wzbogacenia obrazu. Jej ojciec, jeszcze słabo asymilowany, w domu mówił w jidysz, polskim umiał się posługiwać, ale z akcentem, jednocześnie był w znacznej mierze zlaicyzowany, emancypowany, bardzo oczytany; wysoce szanowała go gmina jako swoistego sędziego, do którego się przychodzi po radę w sprawach konfliktowych. Matka – która wcześnie rozstała się ze znacznie starszym mężem – należała do łódzkiego subproletariatu na granicy nędzy. I wreszcie, biorąc pod uwagę trzecie małżeństwo ojca Ewy, a więc jej macocha pochodziła za środowiska w dużej mierze spolonizowanego (m.in. współbojownicy Piłsudskiego w Legionach), wykształconego (nauczyciele), w zaborze pruskim. Mamy więc w pewnym sensie do czynienia z przykładem trzech etapów procesu asymilacyjnego i intelektualizacyjnego.
A teraz kilka faktów. Mój dziadek ze strony ojca Ludwik Feinstein i jego żona Róża mieli pięcioro dzieci o polskich imionach: Sabina, Michalina, Bronisław, Władysław i Benedykt, będących wyraźnym świadectwem dążenia (sądzę, że przede wszystkim babci Róży, którą zresztą znałem dobrze, w przeciwieństwie do dziadka, który zmarł krótko przed moim urodzeniem) do podkreślenia swojej identyfikacji z polskością i to w nieco egzaltowanej, „młodopolskiej” formie. Dziadek miał więc w Warszawie nieźle chyba prosperujący sklep (zdaje się z bielizną damską), jak można sądzić, jeśli godne pożałowania wydarzenie będące częścią legendy familijnej, które dalej jeszcze zrelacjonuję, odpowiada rzeczywistości. Moje przypuszczenie, że sklep dziadka nie najgorzej szedł, a może wręcz prosperował, opieram na tym, że rodzinę było stać na wykształcenie gimnazjalne wszystkich pięciorga dzieci, jak również na przyzwoite mieszkanie w burżuazyjnej dzielnicy Warszawy. Ponadto wszystkie dzieci poza obowiązkowym językiem rosyjskim znały kilka innych (papa – rosyjski, niemiecki, francuski i angielski, podobnie jak Sabinka, która posługiwała się ponadto jeszcze włoskim). Jeśli chodzi o kształcenie dzieci, wygląda na to, że babcia Róża, która sama mówiła doskonale i bez akcentu po niemiecku, była właściwym spiritus movens. Zresztą wydaje się, że babcia w ogóle odgrywała wiodącą rolę, chociaż nie posuwam się tak daleko jak mój brat, który sądził, że w naszej rodzinie generalnie kobiety wiodły prym.
A teraz kilka słów na temat wyżej wspomnianego pożałowania godnego wydarzenia. Sytuacja materialna naszej rodziny gwałtownie się pogorszyła na początku lat dziewięćdziesiątych XIX wieku. Zgodnie z familijną legendą było to skutkiem fatalnego zamówienia w Wiedniu wielkiej partii gorsetów, akurat wówczas kiedy panie pod wpływem ruchów emancypacyjnych zaczęły się buntować przeciwko sznurowaniu i zaciskaniu swoich wdzięków. Nie wiem, w jakim stopniu legenda ta odpowiada prawdzie, wiem jednak, że przez długie lata rodzina zarzucała dziadkowi Ludwikowi jego brak wyczucia handlowego (chociaż ja bym raczej podejrzewał go o brak zrozumienia damskiej psychiki). Rodzina była zatem zmuszona radykalnie obniżyć poziom życia. Papa zaczął chodzić do szkoły z jedną suchą kajzerką zamiast przyjętej w tych kręgach bułki z szynką, trzeba też było zmienić mieszkanie na mniejsze i usytuowane w znacznie uboższej dzielnicy itd.
Niezależnie jednak od sytuacji finansowej wydaje się, że rodzina Feinsteinów na trwałe weszła już do warszawskiej inteligencji. Brat dziadka Ludwika był lekarzem i praktykował w Paryżu u jednego z twórców psychiatrii, doktora Jeana Martina Charcota. Do środowiska rodziny należeli tacy znani przedstawiciele warszawskich kół artystycznych, jak Andriolli, ilustrator Pana Tadeusza, czy Ada Sari, śpiewaczka operowa o europejskiej sławie, nie mówiąc o elicie umysłowej ruchu rewolucyjnego, jak Róża Luksemburg i Leon Jogiches, Feliks Dzierżyński, Julian Marchlewski i wielu innych. Jednym z bliskich kolegów szkolnych, o którym Papa mi wiele opowiadał, był przedstawiciel rodziny Wolffów z jednego z najważniejszych wydawnictw warszawskich – Gebethner i Wolff, którego właściciele wyjątkowo byli niemieckiego, a nie żydowskiego pochodzenia, jak to było w przypadku wielu najznaczniejszych domów wydawniczych. Inną zaprzyjaźnioną rodziną byli Moszkowscy, do której należał wybitny i szeroko znany w swoim czasie muzyk i kompozytor Maurycy oraz młody, utalentowany rzeźbiarz Ryszard, który zginął w czasie powstania warszawskiego.
Róża Feinstein
Minna Hirszfeld
Władysław, wśród bliskich Władek, nasz ojciec, był niewątpliwie chlubą rodziny. Ogromnie oczytany, dysponujący encyklopedyczną wiedzą, czuł się głęboko związany, podobnie jak jego rodzeństwo, ze sprawą Polski. Charakterystyczna scena ze wspomnień Sabinki: obie dziewczyny uczęszczały do znanego w Warszawie liceum żeńskiego, reprezentującego idee emancypacji kobiet, opisanego zresztą przez Bolesława Prusa w jego powieści Emancypantki pod nazwą pensji pani Latter. Kiedy pewnego dnia obie panienki wróciły ze szkoły bardzo dumne, bo zostały wyróżnione za doskonałe wyniki w nauce, nie doczekały się ze strony braci podziwu, a wręcz przeciwnie, spotkały je szyderstwa i pouczenie, że w zaborze rosyjskim nie należy się starać o dobre stopnie – wzorowa nauka nie jest czynem patriotycznym! Biedne dziewczyny popłakały się i długo nie mogły się uspokoić. I drugi przypadek, znacznie poważniejszy. Nasz ojciec po zakończeniu szkoły dostał się na Politechnikę Warszawską, z której został relegowany już podczas drugiego semestru – za odmowę posługiwania się w kancelarii uczelni językiem rosyjskim.
Kilka słów na temat naszej drugiej rodziny, ze strony matki – Hirschfeldów. Jak już powiedziałem, proces emancypacji i asymilacji był w tym przypadku mniej zaawansowany, powiedziałbym o całe pokolenie. Najpierw rzuca się w oczy liczba dzieci: babcia Mina Hirschfeld miała ich jedenaścioro, dwoje z nich zmarło we wczesnym wieku. Tkwimy więc jeszcze w dobrej, starej, patriarchalno-żydowskiej tradycji. Dziadek Kusiel Hirschfeld (córki szybko przemianowały go na Karola) prowadził w Mitawie, w ówczesnej Kurlandii, a na dzisiejszej Łotwie, handel drewnem, jak się wydaje nieźle prosperujący, a według innego przekazu przedsiębiorstwo transportowe – przypuszczam, że jedno połączone z drugim. Zapewniało to rodzinie nie najgorszą egzystencję – siedem córek i najmłodsi dwaj synowie uczęszczali do szkół podstawowych, aż do chwili kiedy ojciec rodziny, a mój dziadek, zachorował na raka żołądka. Wizyta u znanego wówczas specjalisty w Królewcu, podczas której towarzyszyła mu ulubiona córka – nasza mama – nie przyniosła ratunku. Pozostawił Minę z dziewięciorgiem dzieci – najmłodsze przy piersi – samą z przedsiębiorstwem, którego oczywiście nie była w stanie prowadzić. Nastąpiły złe czasy. Wkrótce najstarsze córki musiały zacząć zarabiać.
Czym te dziewczyny mogły się zająć, aby zarobić na życie? Dobrze mówiły po niemiecku i to otwierało możliwości w Polsce albo w rdzennej Rosji. Oczywiście jako praca możliwa była opieka nad dzieckiem od służącej do rodzaju guwernantki dopuszczanej do wspólnego posiłku z chlebodawcami. A w poszukiwaniu pracy udawano się do ówczesnej ziemi obiecanej, czyli do Łodzi. Jako pierwsza pojechała tam najstarsza Edda. Gdy znalazła posadę, zaczęła stopniowo ściągać całe rodzeństwo i wreszcie matkę. Jednocześnie – było to charakterystyczne dla tamtych lat – przyłączyła się do rewolucyjnego ruchu robotniczego, w pierwszym roku pobytu w Łodzi do żydowskiego Bundu, później do SDKPiL – partii Róży Luksemburg i Leona Jogichesa. Część rodzeństwa poszła za nią. Opowiemy dalej nieco więcej o losach rodzin Hirschfeldów i Feinsteinów. Na razie kilka zestawień statystycznych.
Spośród dziewięciorga dzieci Hirschfeldów (dzietność rodziny zmniejszała się z pokolenia na pokolenie: w drugim pokoleniu – najwyżej troje, w trzecim – dwoje na jedno małżeństwo, a w czwartym już tylko jedno!) sześcioro aktywnie zaangażowało się w ruch rewolucyjny. Spośród czworga Feinsteinów (nie liczymy tego, który ze względów uczuciowych wybrał śmierć samobójczą) troje było głęboko związanych z tym ruchem, dwoje z nich na kierowniczym szczeblu w SDKPiL. Pięciu przedstawicieli następnych pokoleń walczyło podczas II wojny światowej przeciwko hitlerowskiemu Wehrmachtowi.
Teraz ostatnia, makabryczna statystyka: Dziesięcioro przedstawicieli drugiego pokolenia obu rodzin i dwie ich towarzyszki życia działali w szeregach ruchu rewolucyjnego. Do tego dochodzą ich dzieci, a więc trzecie pokolenie, spośród którego jest pięcioro aktywnych. W sumie – siedemnaście osób związanych z ruchem rewolucyjnym. Dwanaście z nich trafia w tryby stalinowskiego młynu śmierci. Trzy rodziny uległy prawie całkowitej zagładzie („Wyrok: Kara śmierci przez rozstrzelanie. Wyrok jest ostateczny i podlega wykonaniu tego samego dnia”). Dwóm udało się przeżyć 10 lat łagru. Nasz ojciec Władysław Leder umiera zimą z 1937 na 1938 rok podczas transportu do łagru na dalekiej północy, prawdopodobnie na zapalenie płuc, zawinięty w stary, dziurawy szynel milicyjny, jak nam relacjonował wiele lat później współwięzień, który go znał i tam spotkał. Kiedyśmy w nocy 1 września 1937 roku, gdy go aresztowano, chcieli dać mu na drogę trochę ciepłych rzeczy, enkawudzista powiedział: „Nie ma potrzeby. My nie dajemy ludziom marznąć”. Być może sam w to wierzył.