Czerwona ruletka. Wielkie pieniądze, władza i zemsta we współczesnych Chinach - ebook
Czerwona ruletka. Wielkie pieniądze, władza i zemsta we współczesnych Chinach - ebook
„Oddajcie nam swoją wolność, a my pozwolimy wam zarabiać”.
Prawdziwa historia biznesu w najbardziej skorumpowanym i diabolicznym mocarstwie świata
Pochodzący z biednej rodziny Desmond Shum już w dzieciństwie postanawia, że jego życie będzie lepsze niż większości rodaków. Pod koniec lat 80. XX wieku w Chinach powoli zaczynają zachodzić zmiany, a Desmond za wszelką cenę chce wykorzystać tę szansę. Dzięki ciężkiej pracy i odrobinie szczęścia krok po kroku realizuje swój plan, lecz dopiero poznanie swojej przyszłej żony nadaje jego karierze szalone tempo i pomnaża jego fortunę.
Układy z Komunistyczną Partią Chin wprowadzają Desmonda w świat obrzydliwie bogatej czerwonej elity. Jachty, luksusowe apartamenty, drogie samochody, kosztowna biżuteria, wystawne bankiety z wicepremierem państwa – to wszystko znalazło się w jego zasięgu.
Wszystko zmienia się w 2017 roku. Desmond popada w niełaskę rządzących, a jego żona wraz ze współpracownikami znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Wówczas opuszcza Chiny
i decyduje się ujawnić prawdę o chińskiej machinie wszechobecnej korupcji, wiedząc, że nie ma już dla niego powrotu.
Spisuje swoje wspomnienia, w których wyjaśnia, jak w Państwie Środka naprawdę wygląda relacja biznesu i polityki. Jego książka została zakazana w Hongkongu, a wydawca z Tajwanu wycofał się z publikacji.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9263-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
5 września 2017 roku pięćdziesięcioletnia Whitney Duan zniknęła z ulic Pekinu. Ostatni raz była widziana poprzedniego dnia w swoim przestronnym gabinecie w kompleksie architektonicznym Genesis Beijing. Był to nasz wspólny projekt deweloperski, wart ponad dwa i pół miliarda dolarów. Tam, skryta w strefie biurowej – do której można było dotrzeć, gdy już minęło się ochroniarzy, zwiedziło starannie zaprojektowane ogrody oraz obejrzało dwanaście rodzajów włoskiego marmuru – Whitney obmyślała projekty nieruchomości warte kolejne miliardy. A teraz nagle jej nie było.
Jak to się stało? I kim jest Whitney Duan?
Whitney Duan była moją żoną i partnerką biznesową przez ponad dekadę. W chwili jej zniknięcia mieliśmy już za sobą rozwód, ale też wiele lat bliskiej współpracy i bycia sobie powiernikami. Nasze życie przypominało niezwykłą przygodę. Realizowaliśmy wspólne marzenie, by zrobić w Chinach i dla Chin coś wspaniałego. Jako osoby pochodzące z ubogich rodzin mieliśmy apetyt na sukces. Ale to, co udało nam się osiągnąć, przerosło nasze oczekiwania.
Skonstruowaliśmy jedno z największych na świecie centrów logistycznych na lotnisku międzynarodowym w Pekinie. Wymyśliliśmy i zbudowaliśmy najelegantszy hotel i centrum biznesowe w chińskiej stolicy – zlokalizowane na najlepszej działce blisko tętniącego życiem serca miasta. Dokonywane transakcje przyniosły nam milionowe zyski. Działaliśmy w centrum władzy Chin, budując relacje z premierami, wysoko postawionymi członkami Komunistycznej Partii Chin oraz ich rodzinami. Z naszych porad korzystali pnący się na szczyt oficjele, którzy później trzymali w garści całe Chiny. Agitowaliśmy za społecznymi i politycznymi reformami, by zmienić nasz kraj na lepsze. Wierzyliśmy, że jeśli będzie nam się dobrze żyło, będziemy też mogli czynić dobro. Znaliśmy liczby – mieliśmy w sumie parę miliardów netto majątku.
I nagle ona zniknęła. Zadzwoniłem ze swojego domu w Anglii do jej gosposi. Powiedziała, że Whitney nie wróciła z pracy tamtego wrześniowego dnia w 2017 roku i że od tamtej pory nikt jej nie widział. Jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Skontaktowałem się z ludźmi pracującymi w założonej przez nas spółce i dowiedziałem się, że Whitney nie jest jedyną osobą, która zapadła się pod ziemię. Dwaj menedżerowie wyższego szczebla w jej firmie, a także młodsza asystentka pełniąca zarazem funkcję gosposi również zniknęli. Od tamtej pory żadne z nich nie dało znaku życia. Wyjechałem z Pekinu niedawno, pod koniec lipca, zostawiając w Chinach naszego syna, by spędził lato z matką. Zastanawiałem się: „Czy ja też bym zniknął, gdybym pozostał w Chinach jeszcze kilka tygodni?”.
Niewyjaśnione zniknięcia to nie rzadkość w Chinach, gdzie monopol na władzę ma Partia. Pomimo ochrony prawnej przewidzianej w chińskiej konstytucji agenci partyjni łamią zasady i mogą schwytać każdego pod byle pretekstem, a potem przetrzymywać przez nieokreślony czas. Obecnie chińscy funkcjonariusze komunistyczni przeprowadzają takie operacje nawet poza granicami kraju – ich celem są wydawcy gazet, przedsiębiorcy, księgarze i dysydenci. Na pewno słyszeliście o tym, że amerykańskie władze zatrzymują poza USA ludzi podejrzanych o terroryzm. To jest wersja chińska.
Zadzwoniłem do rodziców Whitney, ale nic nie wiedzieli. Pytałem wysoko postawionych w Partii przyjaciół, którzy zawdzięczali jej swoje posady. Nikt nie chciał interweniować. Ludzie obawiali się, że zostaną wplątani w sprawę Whitney i bali się partyjnego Komitetu Kontroli Dyscyplinarnej, który zapewne ją przetrzymywał – do tego stopnia, że nikt nie chciał pomóc.
Im więcej wypytywałem, tym mocniej docierało do mnie, że każda relacja między ludźmi działającymi w ramach systemu partyjnego jest obciążona kalkulacjami zysków i strat. Whitney była dla swoich przyjaciół niezwykle użyteczna. Wielu ludziom zapewniła awans w Komunistycznej Partii Chin i w rządzie. Zarządzała ich karierami i spędzała wiele godzin, planując z nimi kolejne działania. Ale teraz, gdy znalazła się w niebezpieczeństwie, porzucili ją jak zbędny bagaż.
Gdy gorączkowo zastanawiałem się nad tym, co zrobić, jaki sprytny manewr pozwoliłby odzyskać zaginioną matkę mojego syna oraz byłą żonę – osobę, która tak ogromnie wpłynęła na moje życie – myślałem też o wieloletniej serii niezwykłych wydarzeń, które do tego doprowadziły.
Kiedy Whitney zniknęła, jej majątek był wart o wiele więcej niż suma, jaką sobie wyobrażaliśmy, gdy się poznaliśmy. Była wybitnie utalentowaną kobietą działającą w patriarchalnym społeczeństwie. Z niezrównaną zręcznością prowadziła ryzykowną grę ze środowiskiem politycznym Nowych Chin – postawiła na sojusz z rodziną wysoko postawionego polityka i odnosiła niemal niewyobrażalne sukcesy. Do czasu. Rozumiała prawdziwe Chiny. Do czasu. Ja byłem jej partnerem biznesowym i mężem. Razem wspinaliśmy się na szczyt. Oto moja i jej historia.ROZDZIAŁ 1
Niewiele w moim pochodzeniu wskazywało na to, że znajdę się w centrum władzy gospodarczej i politycznej w Chinach na przełomie XX i XXI wieku. Nie urodziłem się jako członek czerwonej arystokracji – nie byłem potomkiem elitarnej grupy komunistycznych przywódców, którzy w 1949 roku przejęli władzę w kraju. Przeciwnie. Moja osobowość też na pierwszy rzut oka nie pasowała do tej roli.
Urodziłem się w Szanghaju w listopadzie 1968 roku. Po przejęciu władzy przez komunistów jedną część mojej rodziny prześladowano, drugą zaś nie. Zgodnie z doktryną komunistyczną rodzina ojca trafiła na jedną z pięciu „czarnych list” obejmujących różne kategorie ludzi: właścicieli nieruchomości, bogatych chłopów, kontrrewolucjonistów, element społecznie szkodliwy i ludzi o poglądach prawicowych. Przed rewolucją komunistyczną w 1949 roku moi przodkowie byli właścicielami ziemskimi. Ponadto mieli krewnych za granicą, co tylko pogarszało ich sytuację. W każdym innym miejscu na świecie byłyby to pozytywy, ale w Chinach w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku sukces ekonomiczny i powiązania z zagranicą oznaczały – zgodnie z terminologią komunistów – że jest się „urodzonym szczurem”. Niska pozycja rodziny sprawiła, że ojciec nie mógł uczęszczać do lepszych szkół i całe życie miał w sobie nosić rozgoryczenie wobec świata.
Pochodził z ziemiaństwa w Suzhou, małego miasta w dorzeczu Jangcy, znanego jako chińska Wenecja dzięki luksusowym hotelom i malowniczym kanałom. Rodzinna legenda głosi, że gdy komuniści zdobywali przewagę w wojnie domowej przeciw armii nacjonalistów Czang Kaj-szeka, klan Shumów wrzucił swoje kosztowności do studni na terenie rodzinnej posiadłości. Później rząd wywłaszczył moich przodków i pozbawił ich tej ziemi, a dziś znajduje się tam państwowy szpital. Podczas spotkania rodzinnego wiele lat temu starszy krewny podał mi informacje dotyczące dokładnej lokalizacji tego skarbu i usiłował mnie przekonać, bym go wykopał. Biorąc pod uwagę, że chiński rząd uważa za własność państwa wszystko, co znajduje się pod ziemią, nie paliłem się do tego.
Mój dziadek od strony ojca był przed rewolucją znanym prawnikiem w Szanghaju. Gdy komuniści dopiero zaczynali zacieśniać swój żelazny uścisk, miał szansę – podobnie jak wielu innych bogatych ludzi – uciec z kraju. Ale dziadek nie chciał zostać jakimś podrzędnym uchodźcą. Dla niego Hongkong, do którego przenosiło się wielu migrantów z Szanghaju, nie mógł się równać z rodzinnym miastem, znanym wówczas jako Paryż Wschodu. Uwierzył w komunistyczną propagandę – Partia obiecywała współpracę z kapitalistami podczas budowania Nowych Chin – i postanowił zostać.
Mój ojciec nigdy nie wybaczył swojemu tacie tej brzemiennej w skutki decyzji. Uważał, że ceną za naiwną wiarę dziadka w Partię była jego własna młodość. W 1952 roku władze partyjne zamknęły kancelarię dziadka i wypędziły całą rodzinę – razem z dwoma braćmi i siostrą ojca – z trzypiętrowego szeregowca w Szanghaju, zakupionego przez dziadka przed rewolucją za sztabki złota. Dziadek zabrał wszystkich z powrotem do Suzhou. Wszystkich – z wyjątkiem mojego taty, który w wieku dziesięciu lat miał zostać w Szanghaju, żeby skończyć szkołę.
Kolejne lata były trudne. Ojciec podróżował od krewnego do krewnego, żebrząc o posiłki i miejsce do spania. Często kładł się spać głodny. Jeden z wujków był dla niego szczególnie życzliwy, chociaż rewolucja nie obeszła się z nim łaskawie. Przedtem prosperował jako przedsiębiorca. Komuniści przejęli jego firmę i przypisali mu pracę rikszarza w jednej z należących do niego wcześniej fabryk. Byli mistrzami w tego rodzaju zagrywkach, które miały na celu zniszczenie tego, co dla człowieka najcenniejsze – godności i szacunku do samego siebie.
Jako potomek kapitalistycznego prawnika w państwie komunistycznym ojciec nauczył się nie wychylać. Samotne życie dało mu wytrwałość i nauczyło, jak przetrwać. Jednak trudności wzmogły tylko jego gniew na ojca za decyzję o pozostaniu z rodziną w Chinach.
Dorastając w głodzie i samotności w Szanghaju, ojciec zaczął się bać utrzymywania trwalszych więzi z otaczającymi go ludźmi. Nie lubił być czyimkolwiek dłużnikiem i chciał polegać tylko na sobie. To samo podejście wpoił także mnie i nawet dzisiaj źle się czuję, gdy jestem komuś coś winien. Dopiero później, gdy poznałem swoją przyszłą żonę, nauczyłem się, że taki sposób życia odgradza człowieka od innych. Whitney powiedziałaby, że życie jest pełne wzlotów i upadków, że jeśli nigdy nie będziesz nic nikomu winien, to nikt nie będzie nic winien tobie i nie zbudujesz głębszych relacji. Chociaż przez wiele lat bałem się ojca, teraz postrzegam go jako osamotnionego człowieka, który w pojedynkę walczył ze światem.
To, że pochodził z pogardzanej klasy, uniemożliwiło mu zdobycie wyższego wykształcenia na dobrej uczelni. Wysłano go za to do szkoły pedagogicznej w Szanghaju, gdzie ukończył filologię chińską. Wysoki jak na swoje pokolenie – miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – grał w szkolnej drużynie siatkarskiej. Jego zawzięta pracowitość i atletyczna sylwetka pewnie zwróciły uwagę mojej matki. Poznali się na studiach w 1962 roku. Matka także była atrakcyjna, wysoka jak na Chinkę – miała metr siedemdziesiąt – i również wysportowana; była biegaczką. Nawet ubrani w bezbarwne maoistyczne stroje i uchwyceni z całkowicie beznamiętnymi minami na maleńkiej czarno-białej fotografii z tamtych lat, tworzyli ładną parę.
Rodzina ze strony matki miała koneksje poza Chinami, ale wraz z bliskimi z Chin uniknęła prześladowań. Jej ojciec pochodził z prowincji Guangdong niedaleko Hongkongu. Podobnie jak wiele klanów z południowych Chin, jego rodzina rozjechała się po świecie. Siedmioro rodzeństwa wyemigrowało do Indonezji, Hongkongu i Stanów Zjednoczonych. Przed rewolucją komunistyczną w 1949 roku ojciec matki podróżował między Hongkongiem a Szanghajem, zarządzając firmami w obu miastach. W pewnym momencie, pod koniec lat czterdziestych XX wieku, reprezentował kierownictwo szanghajskiej fabryki pasty do zębów w negocjacjach z przedstawicielem robotników – tym ostatnim był Jiang Zemin. Jiang miał stanąć na czele Komunistycznej Partii w 1989 roku, a w 1993 – zostać przywódcą Chin. Kiedy komuniści przejęli Szanghaj w 1949 roku, rodzina matki przeprowadziła się do Hongkongu, ale po kłótni z mężem babcia wróciła do Szanghaju z trójką dzieci, wśród których była też mama. Jednak dziadkowie nigdy się nie rozwiedli, a dziadek aż do śmierci utrzymywał babcię, wysyłając pieniądze do Chin.
Matka i jej bliscy nie ucierpieli pod rządami komunistów. Po rewolucji w 1949 roku takie rodziny były dla Komunistycznej Partii Chin źródłem obcej waluty, dzięki której mogła przełamać zimnowojenne embargo nałożone na Chiny przez USA. Partia używała sformułowania „patriotyczni emigranci chińscy” – miał to być sygnał dla władz, by łagodnie traktowały krewnych pozostających w kraju. W pewnym momencie komuniści poprosili dziadka o poprowadzenie filii koncernu naftowego China National Petroleum Corporation w Hongkongu.
Babcia od strony matki była barwną postacią. W młodości piękna, pochodziła z bogatej rodziny związanej z nadmorskim Tiencinem, ważnym ośrodkiem handlowym przedrewolucyjnych północnych Chin. Mieszkając w szeregowcu w Szanghaju – który pozostał w rękach rodziny – wstawała co rano o czwartej i szła na zajęcia z kalisteniki do pobliskiego parku, na śniadanie kupowała mleko sojowe i smażone zawijane ciastko youtiao, po czym wracała do domu, by palić papierosy – co w tamtych czasach było rzadkością wśród kobiet – i układać pasjansa. Utrzymując się ze środków przysyłanych przez dziadka z Hongkongu, nie przepracowała w swoim życiu ani jednego dnia i miała służbę nawet w najgorszym okresie rewolucji kulturalnej, kiedy ludzie z zachodnim wykształceniem byli tysiącami mordowani za zbrodnię popierania wrogich idei – nauki, demokracji i wolności. Babcia uszła bez szwanku, chroniona dzięki swoim powiązaniom z „patriotycznymi emigrantami chińskimi”.
Do późnej starości była towarzyska i miała wielu przyjaciół. Uwielbiałem jeździć do niej w weekendy. Sama ucierała ziarna sezamu na pyszną pastę i podawała półmiski gotowanych na parze baozi – pierożków wielkości piłki do softballu z mięsem i warzywami, przysmaku z jej rodzinnego Tiencinu.
Mama miała znacznie szczęśliwsze dzieciństwo niż ojciec. Podobnie jak babcia, była stworzeniem stadnym. Popularna wśród kolegów i koleżanek ze szkoły, pogodnie podchodziła do życia. Jej osobowość była niemal całkowitym przeciwieństwem charakteru ojca, zwłaszcza gdy chodziło o ryzyko: ona je akceptowała, a on go unikał. Później wyrobiła sobie zadziwiające wyczucie w inwestycjach, dzięki któremu rodzice mogli wykorzystać boom na rynku nieruchomości zarówno w Hongkongu, jak i w Szanghaju.
W 1965 roku, uzyskawszy zgodę Partii, rodzice wzięli ślub. Władze Partii przypisały im posady nauczycieli w różnych szkołach ponadpodstawowych. Tak to wtedy wyglądało. Partia kontrolowała wszystko. Nie można było wybrać sobie pracy ani dnia ślubu. W Szkole Ponadpodstawowej Xiangming w Szanghaju tata uczył chińskiego i angielskiego – ten drugi język poznał, słuchając lekcji w radiu. Był też trenerem żeńskiej drużyny siatkarskiej i regularnie jeździł z zawodniczkami na mistrzostwa miejskie Szanghaju. Ostrożne życie opłaciło się, bo szkolny komitet partyjny uznał mojego ojca za „modelowego nauczyciela”.
Szkoła matki była oddalona od domu o godzinę jazdy rowerem. Uczyła matematyki i była uwielbiana przez uczniów. Cenili w niej sumienność, a także to, że potrafiła patrzeć na sytuację z perspektywy drugiej osoby. Ojciec żył według zasady „po mojemu albo wcale”. Mama była bardziej elastyczna. Ta cecha przydawała się przy nauczaniu matematyki, zwłaszcza w chińskiej szkole ponadpodstawowej, gdzie program był wymagający. Jej zdolność przyjmowania perspektywy uczniów pozwalała lepiej naprowadzać ich na rozwiązanie. Brała też na siebie łagodzenie konfliktów, kiedy przez szkołę przetaczały się kampanie polityczne, a uczniowie i nauczyciele atakowali się wzajemnie za ideologiczne wykroczenia.
Podczas wieców krytyki, kiedy wskazywano jakiegoś ucznia, matka zabierała głos i kończyła konfrontację, zanim zrobiło się zbyt ostro. Żaden inny nauczyciel w szkole nie miał odwagi tego zrobić. Jednak jako córka „patriotycznych emigrantów chińskich” była w pewnym stopniu chroniona. Swoimi działaniami niejako rzucała linę tonącym – jej uczniowie nigdy nie zapomnieli tych dobrych uczynków i do dziś organizują spotkania absolwentów.
Mama była drugim dzieckiem z trojga – miała starszego i młodszego brata. Po ślubie rodziców wujowie kpili z mamy, że wybrała mężczyznę z rodu wpisanego na jedną z „czarnych list”. Nigdy nie pozwolili ojcu zapomnieć, że sami mają wyższy status i więcej pieniędzy dzięki comiesięcznym „stypendiom” od dziadka z Hongkongu. Jeden z wujów kupił za te pieniądze motocykl – jako pierwszy w swojej dzielnicy – i chwalił się tym przed ojcem.
Ja urodziłem się w samym środku rewolucji kulturalnej. Partia wysłała rodziców na wieś, by uczyli się od chińskich chłopów – zgodnie z programem przewodniczącego Mao, który zniszczył życie milionom ludzi i ostatecznie doprowadził chińską gospodarkę do opłakanego stanu. Razem z rodzicami mieliśmy szczęście, że nie straciliśmy pozwolenia na życie w Szanghaju, w przeciwieństwie do setek tysięcy mieszkańców miasta, którzy po zesłaniu do chińskiego odpowiednika Sybiru nigdy stamtąd nie wrócili. Szkoły, w których pracowali rodzice, pozwoliły na to, by na przemian jeździli doświadczać życia wśród chińskich chłopów, więc nie byłem sam.
Urodziłem się duży i szybko rosłem. Byłem godzien swojego chińskiego imienia – Dong, czyli „kolumna”. Pokaźny wzrost – wyrosłem aż na metr dziewięćdziesiąt pięć – i atletyczna sylwetka sprawiły, że naturalnie przyjąłem rolę przywódcy wśród rówieśników. Rodzice wpoili mi także miłość do czytania. Od najmłodszych lat miałem potężną kolekcję komiksów o chińskich postaciach mitologicznych, a także o bohaterach rewolucji komunistycznej w Chinach i wojny chińsko-japońskiej. Wychowany na opowieściach o Xiao Gazim, chłopcu, który sięgnął po broń, by zabijać japońskich najeźdźców w czasie drugiej wojny światowej, nasiąkłem patriotyzmem – i miłością do opowieści. Koledzy tłoczyli się wokół mnie, by posłuchać, jak powtarzam te historie. Inne zmyślałem na poczekaniu. Wciąż pamiętam jedną z nich: opowieść o szaleńczej przygodzie, w której nagle otwarta jaskinia pochłania kolumnę pojazdów chińskiego generała.
Te komiksy, pełne opowieści o ludziach poświęcających się dla ojczyzny i rewolucji komunistycznej, podsycały we mnie głęboką miłość do Chin. Nadały ton mojemu późniejszemu życiu i podtrzymywały we mnie przekonanie, że i ja powinienem się poświęcić budowaniu Chin. Nauczono mnie, by widzieć w Chinach wspaniały kraj, wierzyć w jego potencjał.
W Szanghaju mieszkaliśmy w tym samym domu, który odebrano ojcu w 1952 roku. To był szeregowiec w angielskim stylu w przecznicy od ulicy Huaihai, głównego deptaka w dawnej „koncesji francuskiej” – zadrzewionej dzielnicy, która przed rewolucją w 1949 roku była zarządzana przez urzędników z Paryża jako część francuskiego imperium. Komuniści często umieszczali właścicieli domów w jakimś małym kącie dawnej posiadłości – to także była celowa taktyka mająca pokazać potęgę państwa.
Przyznano nam dwa pokoje na piętrze. Dawny salon na parterze zajął pewien lekarz wraz z rodziną. Przed rewolucją lekarz studiował w Anglii, w jego mieszkaniu było mnóstwo zagranicznych czasopism medycznych. Nad nami, na drugim piętrze, mieszkali nasi dalecy krewni. Cała dziesiątka mieszkańców miała wspólne łazienkę i kuchnię. Tuż za rogiem znajdowała się jedna z najlepszych piekarni w Szanghaju, więc na naszej ulicy nieustannie unosił się kuszący aromat wypiekanego chleba.
Rodzice spali na dwuosobowym łóżku w jednym rogu naszego pokoju. Ja miałem pojedyncze łóżko po drugiej stronie. Oddzielała nas komoda. Obok mojego łóżka stało małe biurko, a na nim niezwykle cenne dla nas radio. Ojciec przesiadywał przy nim godzinami, ucząc się angielskiego. Kiedy rodzice gotowali na dole, ja odkładałem pracę domową, by włączyć słuchowisko o chińskich bohaterach z przeszłości, i równie intensywnie wsłuchiwałem się w głos narratora, co nasłuchiwałem kroków rodziców na schodach. Chcieli, żebym zaczął się przykładać do nauki. Stale chodziłem „z kluczem na szyi” – takich dzieci w Chinach jest wiele. Sam wracałem do domu w porze lunchu i przyrządzałem sobie posiłek. Dość wcześnie zacząłem też sam robić sobie śniadania.
Wściekły na los i pielęgnujący żal ojciec wyładowywał na mnie swoją rozpacz. Wyciągał mnie na środek pokoju pod słabą świetlówkę wiszącą na dwóch kablach u sufitu, by bezlitośnie mnie bić – pasami, dłonią albo twardą jak skała drewnianą linijką. Tak naprawdę byłem wzorowym dzieckiem. Jako jeden z pierwszych w klasie zostałem przyjęty do Małej Czerwonej Gwardii – organizacji dziecięcej dla wybrańców pod patronatem Komunistycznej Partii Chin. Asystowałem przy nadzorowaniu dyscypliny w klasie i dostrzeżono we mnie naturalnego przywódcę. Ale ojca to nie obchodziło. I tak mnie bił.
Któregoś razu zapomniałem pracy domowej. Chińscy nauczyciele bardzo dbają, by informować rodziców o przeoczeniach dzieci. Tamtego wieczoru ojciec lał mnie tak, jakby jutra miało nie być. Żona mieszkającego na dole lekarza usłyszała moje pojękiwania, weszła po schodach, zapukała do naszych drzwi i cicho poprosiła ojca, żeby odpuścił. I przerwał. Rodzice szanowali tamtą rodzinę, zwłaszcza że lekarz studiował na Zachodzie. Tamta kobieta okazała się moją wybawczynią. Za każdym razem, gdy ojciec się na mnie rzucał, modliłem się, by moje krzyki skłoniły ją do wejścia po schodach.
Rodzice mówili mi, że tak naprawdę mam w życiu całkiem dobrze. Inni rodzice każą dzieciom za karę klęczeć na tarce do prania, od której kaleczyła się skóra na kolanach. Nie jestem o tym przekonany. Przemoc ojca ciągle wraca do mnie w koszmarach. Budzę się zlany zimnym potem, z łomoczącym sercem. Nigdy nie porozmawialiśmy o przeszłości. Ojciec nigdy nawet nie napomknął, że z perspektywy czasu żałuje, że obchodził się ze mną tak ostro.
Matka, choć broniła swoich uczniów w szkole, mnie nigdy nie okazała tej samej życzliwości. Wyrażała za to swoją dezaprobatę nie biciem, ale słowami. Kiedy byłem już dobrze po trzydziestce, często mawiała, że jestem „głupszy niż stado bydła i nierozumny jak pęk warzyw”.
„Głupie ptaki muszą wcześnie zacząć latać” – mawiała, podkreślając, że jeśli mam coś w życiu osiągnąć, to muszę pracować znacznie ciężej niż pozostali.
Tak więc dorastałem w domu, gdzie na porządku dziennym były kary cielesne i poniżanie. Pochwały były równie rzadkie jak jaja w ówczesnych Chinach. Rodzice szydzili ze mnie, gdy popełniałem błędy. „Nie zadzieraj nosa” – mawiała matka za każdym razem, gdy osiągnąłem jakiś sukces. W końcu większość moich interakcji z rodzicami sprowadzała się do tego, że starałem się nie tyle zdobyć pochwałę, ile uniknąć krytyki. Nie chodziło o cieszenie się osiągnięciami. Po prostu uciekałem przed porażką. Cały czas się martwiłem, że nie jestem dość dobry.
Równocześnie od najmłodszych lat doświadczałem ogromnej przepaści między światem poza domem, gdzie widziano we mnie przywódcę, opowiadacza, sportowca, a nawet miłego człowieka, a światem w naszym maleńkim lokum, gdzie rodzice zdawali się mną głęboko rozczarowani. Być może jest to częste wśród chińskich dzieci – rodzice mają wobec nich duże oczekiwania i nieustannie je krytykują, bo wierzą, że dzieci uczą się dzięki porażkom, a nie sukcesom. Gdy dojrzewałem, rosła przepaść między tymi dwoma światami.
Zawsze jednak będę rodzicom wdzięczny za to, że wcześnie nauczyli mnie czytać i pomagali wybrać odpowiednie lektury. Oboje dokładnie wiedzieli, jakie książki mnie zaciekawią. Na początku kupowali mi komiksy. Potem przeszedłem do _wuxia xiaoshuo_, powieści o sztukach walki z rodzaju takich, jakie miały zainspirować kinowy hit Anga Lee _Przyczajony tygrys, ukryty smok_.
Dorastając jako jedynak w społeczeństwie, w którym wówczas wszyscy mieli rodzeństwo, dużo czasu spędzałem w samotności. Dlatego czytałem. Książki o sztukach walki, niczym dzisiejsza seria o Harrym Potterze, wciągały mnie w fikcyjny świat pełen skomplikowanych relacji na królewskich dworach, walk na śmierć i życie, miłości i nienawiści, rywalizacji i zemsty, knowań i intryg. Moje ulubione opowieści miały podobną fabułę. Bohater jako dziecko staje się świadkiem zamordowania rodziców. Doświadcza nędzy, musi żebrać o jedzenie i ledwie udaje mu się ogrzać zimą, a równocześnie jest ścigany przez swojego prześladowcę, chcącego zetrzeć cały ród z powierzchni ziemi. Gubiąc się w dziczy, natrafia na jaskinię zamieszkiwaną przez pustelnika, który uczy go tajemnic _wu shu_ – sztuki walki. Po latach trudów wraca do domu, dokonuje zemsty i jednoczy mistrzów sztuk walki z imperium, by zaprowadzić pokój na całym świecie. W tej opowieści widziałem siebie i swoją walkę oraz zwycięstwo nad własnymi demonami.
Moja podstawówka stała niedaleko hotelu Jinjiang, jednego z najsłynniejszych w Szanghaju budynków sprzed 1949 roku. W tamtym czasie był to jeden z dwóch hoteli w mieście otwartych dla zagranicznych gości. W związku z bliskością Jinjiang miejski Wydział Propagandy często organizował wycieczki po naszej szkole dla zagranicznych grup. Komunistyczna Partia Chin dzieliła świat na wrogów i sojuszników, a żeby zdobyć wsparcie na arenie międzynarodowej, intensywnie podtrzymywała relacje z „zagranicznymi przyjaciółmi”, takimi jak lewicowi intelektualiści, dziennikarze i politycy. Za każdym razem, gdy grupa takich osób przychodziła do naszej szkoły, tych z nas, którzy byli najlepsi z matematyki, wypychano na środek klasy, aby wykonywali na tablicy obliczenia, natomiast najlepszych sportowców wzywano na zajęcia z WF-u – wszystko to było częścią wspaniałej tradycji komunistycznych Chin: mydlenia oczu lewicowcom niedowiarkom, aby przyznali, jak wspaniały jest chiński socjalizm.
Któregoś dnia do naszej szkoły przyszedł przedstawiciel potężnej – przypominającej sowiecką – chińskiej machiny biurokratycznej odpowiadającej za sport. Grupie najbardziej wysportowanych uczniów kazano się rozebrać do bokserek. Biurokrata przyjrzał się moim dłoniom i stopom i stwierdził, że powinienem zostać pływakiem. Ojciec zaczął mnie zabierać na miejski basen niedaleko szkoły. Uczył mnie pływać w typowy w Chinach sposób – wrzucając do basenu. Z trudem wynurzałem się na powierzchnię i łykałem wodę haustami. Jednak w ciągu kilku tygodni byłem gotowy na rekrutację do miejscowej drużyny. Zostałem do niej przyjęty – miałem wtedy sześć lat.
Trening pływacki odbywał się codziennie na basenie oddalonym o czterdzieści minut piechotą od mojego domu. Codziennie wstawałem o wpół do szóstej rano, robiłem sobie śniadanie i ruszałem na basen przez serpentynowe alejki Szanghaju. Zawsze starałem się znaleźć jakiś skrót. Wchodząc w nową alejkę, nigdy nie wiedziałem, gdzie wyjdę. Szybko nauczyłem się, że jest wiele dróg pozwalających dotrzeć w to samo miejsce. Pływaliśmy od siódmej do ósmej rano, a potem szedłem pieszo do szkoły. Po południu często mieliśmy drugi trening. W weekendy odbywały się zawody. Szybko stałem się najlepszy w stylu grzbietowym i drugi w kraulu w swojej grupie wiekowej. Moim głównym rywalem był syn sąsiadów, który po latach dostał się do reprezentacji Chin. Razem chodziliśmy na basen. W przebieralni, jeśli poprzedniego dnia dostałem w skórę od ojca, próbowałem ukryć pręgi na ramionach, plecach i nogach. Ale on je zauważał. Mówiłem mu, jakie ma szczęście, że ojciec go nie bije. Uśmiechał się do mnie smutno.
Kierujący drużyną Shi okazał się typowym chińskim trenerem: niskim, krępym i wybuchowym. Szanghajskie zimy były mroźne, jednak ponieważ miasto leży na południe od rzeki Jangcy, zgodnie z zasadami ustalonymi przez rząd centralny żaden z budynków nie był ogrzewany. W zimowe poranki trener Shi zaczynał treningi, każąc nam pływać motylkiem, żeby skruszyć cienką warstwę lodu, która zebrała się przez noc na powierzchni basenu. Czasami trenerzy wlewali do basenu gorącą wodę z termosów tylko po to, by patrzeć, jak z chlupotem rzucamy się ku ciepłym miejscom niczym ryby usiłujące dostać się do pokarmu, na próżno próbując uniknąć chłodu. Bardzo ich to bawiło.
Przynależność do drużyny dawała pewne korzyści. Po popołudniowych treningach dostawaliśmy przyzwoity posiłek. Ryż i mięso wciąż były w Chinach racjonowane, jednak w drużynowej stołówce mogliśmy się zajadać chudym mięsem, a nie tylko kawałkami z tłuszczem, dostawaliśmy dobrej jakości warzywa, a od czasu do czasu prawdziwy rarytas – jajko. Raz do roku mogliśmy zabrać do domu kurczaka. Z czasem nabrałem wprawy w chowaniu jedzenia do kieszeni – później rozdawałem je kolegom z drużyny w zamian za lojalność. Jedzenie było w tamtych czasach cenne – był to jeden ze sposobów, by stać się przywódcą stada. Pływanie bardzo wpłynęło na to, jaki jestem dziś. Nauczyło mnie pewności siebie, wytrwałości oraz radości z dążenia do celu. Za sprawą pływania poznałem ludzi będących całkowicie poza moimi kręgami towarzyskimi. Do dziś odczuwam tego skutki.
Jako chłopak miałem bardzo mgliste pojęcie o polityce. Pamiętam, jak mijałem plakaty polityczne wzywające do bezlitosnego karania wrogów klasowych, w okresie gdy rewolucja kulturalna siała chaos w całym kraju. Słyszałem żołnierzy w barakach wojskowych niedaleko szkoły, jak skandują slogany przeciw odstępstwom ideologicznym i ku chwale twórcy komunistycznych Chin, przewodniczącego Mao Zedonga. Widziałem więźniów politycznych w czapach hańby, wiezionych ulicami w otwartych ciężarówkach na stracenie.
Potem, 9 września 1976 roku, Mao umarł. Jako ośmioletnie dzieci ani ja, ani koledzy z klasy tak naprawdę nie rozumieliśmy, co to oznacza. Kiedy ogłoszono wiadomość w szkole, nauczyciele zaczęli płakać, więc i my płakaliśmy. Oficjalnie zakazano nam zabawy i uśmiechania się. Kilkoro z nas dostało reprymendę za zbytnie hałasowanie.
Jakiś rok później Deng Xiaoping, dawniej zajmujący w Partii wysokie stanowiska, powrócił do władzy po latach na zesłaniu. Deng stał za aresztowaniem bandy czworga – grupy skrajnych lewicowców z otoczenia Mao. W 1979 roku rozpoczął pamiętne reformy, które miały przemienić Chiny w siłę gospodarczą, jaką są dzisiaj. Moja rodzina nie doświadczyła jednak tych epokowych zmian. Rodzice mieli inne plany.