- W empik go
Czerwona zemsta II - ebook
Czerwona zemsta II - ebook
Rok 1945. Lasy Lubelszczyzny. Grupa partyzantów AK pod dowództwem Mariana Bernaciaka „Orlika” walczy o wolną Polskę w coraz bardziej zmieniającym się świecie. Na przeszkodzie stają nie tylko panoszący się w kraju sowieccy komuniści. Do bratobójczej walki z Polakami skuszonymi przez nową władzę dochodzi niemal na każdym kroku. Tymczasem dla radzieckiej wierchuszki kluczową sprawą staje się wytropienie Emilki Komarnickiej, ośmioletniej dziewczynki, która jest kluczem do odnalezienia ukrytego archiwum…
Drugi tom powieści Czerwona zemsta opisuje dalsze losy bohaterów przez wiele lat skrywanych w mrokach historii. Ta oparta na kanwie prawdziwych wydarzeń opowieść pokazuje fragment odważnego i wypełnionego miłością do Ojczyzny życia tych, którzy nigdy się nie poddali.
W ciągu pół godziny zgrupowanie osiągnęło gotowość bojową. Zaspani chłopcy zostali wyciągnięci z kwater. Na gwałt poprawiali mundury, pobierali broń, sprawnie odnajdywali swoje plutony, drużyny i sekcje. Dowódcy stawali przed swoimi plutonami, w których brakowało tylko ludzi z czat, gdyż te nie mogły porzucić obowiązków.
„Spokojny” monotonnym głosem zapoznawał ludzi z sytuacją, gdy między szeregi wpadli żołnierze, którzy mieli być doprowadzeni do zgrupowania przez Magdę. Brakowało jednak dwóch. Pozostali wyglądali na śmiertelnie przerażonych.
– Panie komendancie – meldowali „Świtowi”. – Niedaleko za Trojanowem ostrzeliwali nas sowieccy telefoniści. Próbowaliśmy się od nich oderwać, ale dwóch z nas oberwało. Magdę i jednego z nas zabrali do Trojanowa.
„Spokojny” zaklął szpetnie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-889-2 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wraz z początkiem czerwca i nastaniem ciepłych dni zaczęły się żniwa. Na pola wychodził, kto żył; łany zaroiły się od kosiarzy i od krasnych chust kobiet, które wiązały kłosy w snopy. One też stały gęsto na polach, ciesząc oczy rolników, którzy załadowywali nimi drabiniaste wozy, by jak najprędzej zwieźć je do stodół. Szczęściem pogoda ustaliła się cudna i nie przeszkadzała w robocie. Prace szły więc wartko i ludzie mogliby mieć nadzieję, że zboża starczy nie tylko na zasiew przyszłoroczny, ale i na mąkę. Mogliby, gdyby nie ci, którzy łupili ich z owoców ich pracy.
Prawie co dzień rozchodziła się między ludźmi wieść, że jadą po kontyngenty. Wieści te budziły przestrach, bo niejeden z trudem tylko wiązał koniec z końcem, byle do przednówka starczyło. Było to tym trudniejsze, że nie ze wszystkich pól można było korzystać, bo część z nich pełna była jeszcze niewybuchów i min, które dopiero wyciągać było trzeba. Ale o to nikt nie pytał. Dlatego ludzie zawczasu szykowali skrytki, które miały uchronić choć część towaru przed drapieżnymi rękoma nowej władzy. „Orlik” zaś szykował się do ucinania tych rąk.
„Spokojny” wpatrywał się z uwagą w lustro, manipulując ostrzem brzytwy. Musiał być zadowolony z oględzin, bo uśmiechnął się i podszedł do studni. Naciągnął wiadro wody i ściągnąwszy koszulę, obmył się starannie. Następnie wylał na siebie całe wiadro. Patrzył obojętnie, jak woda ściekała mu po twarzy strugami. Parskał przy tym jak wieloryb. Rzucił okiem po Wólce Trojanowskiej. Wieś cała zapchana była wojskiem. Na środku wsi stały wozy taborowe, które wypełnione były uzbrojeniem. Chłopcy kręcili się z dziewczynami. Póki ani dziewczyna, ani jej rodzice się nie skarżyli, patrzył na to przez palce.
Ukończywszy poranną ablucję, zabrał się za czyszczenie broni, którą zawsze utrzymywał w należytym porządku, bo od tego często życie zależało. Z szybkością, znamionującą sporą wprawę, rozebrał pistolet na części, przepatrzył je, po czym złożył z powrotem. Pochłonięty tymi czynnościami nie dostrzegł chłopa, który biegł ku niemu, wlokąc za sobą córkę, z płaczem mu się opierającą. Ale człowiek ten zbyt był rozeźlony, by na jej opór zważać, i przyciągnął ją przed „Spokojnego”, który uniósł powieki.
Schował pistolet. Rzucił spojrzenie zaczerwienionej od płaczu dziewczynie, która nie przestawała buczeć. Spostrzegł, iż stary i pięści nie żałował, bo śliwę miała pod okiem.
– Widzę, że pięści w robocie były – rzekł zimno. – Pewnie, że dziewczynę łatwo zbić, bo słaba jest i bezbronna.
– A pewnie – rzekł chłop. – Swoje prawa ojcowskie znam i nikt mi ich odbierał nie będzie. A do was po sprawiedliwość przychodzę, bo z waszym żołnierzem ona dziecko ma. Zwą go „Ogień”. – Tu szarpnął dziewczynę, aż syknęła z bólu. – Zadarł jej spódnicę i zrobił, co chciał. Ale ja nie z takich, co zmilczą pokornie. Nie dopuszczę, żeby ludzie ozory na mnie wyostrzali, że córki uchronić nie potrafiłem.
„Spokojny” uniósł się i spojrzał na dziewczynę, która stała cały czas z pochyloną głową trzymana przez ojca. Wstał i podniósł ręką jej podbródek, po czym rzekł:
– Posłuchaj, dziewczyno. Oskarżasz chłopaka o ciężkie przestępstwo, a wiesz, jaka jest kara za takowe przewiny? Weźmiesz to na swoje sumienie? Dlatego pytam cię jeszcze raz. Czyś ty aby nie po dobroci z chłopakiem w krzaki poszła, a teraz kłamiesz, by się przed ojcem zastawić?
Stary chciał coś powiedzieć i już usta otwierał, ale zmroził go jednym spojrzeniem. Wpatrywał się w dziewczynę intensywnie, jakby chciał do dna jej duszy zajrzeć.
Jej zaś było dziwnie pod tym badawczym spojrzeniem. Ojca bała się jak ognia, bo żelazną ręką rodzinę w ryzach trzymał. Wszyscy się go słuchali, nawet jej bracia, choć już czuprynami do powały dosięgali. Tym bardziej nie mogła sprzeciwić się i ona, kobietą będąc. Bała się go, bo w gniewie nie znał miary, zwłaszcza gdy podpił nad miarę, co ostatnio zdarzało się coraz częściej. Wtedy i do bitki był skory. Tak, że czasem do sąsiadów uciekać musieli, by spod jego pięści ujść. Tymczasem rodził się w niej bunt.
Bunt ten tkwił w ojcowych planach, w myśl których postanowił wydać ją za sąsiada, z którym w wielkiej przyjaźni żył. Takie układy nie były w tamtych czasach niczym nadzwyczajnym. I pewnie Maryna podporządkowałaby się ojcowej woli, gdyby nie to, że innego pokochała. Do tego jednak nie przyznawała się nawet przed matką, wiedząc, że nigdy nie zaakceptowałaby podobnego związku. Chłopak był bowiem biedny jak ta mysz kościelna. Po wyrobkach chodził do bogatszych gospodarzy, bo z własnego spłachetka, które po rodzicach odziedziczył, wyżyć nie mógł. Dlatego też, choć przystojny, nie mógł znaleźć takiej, która by chciała na ubogą gospodarkę przyjść.
Spotykali się po miedzach i sadach. Z tych spotkań wynikło jej nieszczęście, bo krwawić przestała. Nie wiedziała, co robić. Wprawdzie nie raz słyszała, że wiele dziewuch dziecka pozbywało się, chowając maleńkie truchła po miedzach, ale na to było jeszcze za wcześnie. A po drugie brał ją strach przed ogniem piekielnym, w którym przyszłoby jej gorzeć, gdyby tak postąpiła. Postanowiła więc oskarżyć którego z żołnierzy, którzy u nich czasem kwaterą stawali. Ale skąd ten diabeł mógł to wiedzieć? – myślała, patrząc na „Spokojnego”, który nie spuszczał z niej badawczego wzroku.
– Po sprawiedliwość przychodzicie – mówił „Spokojny” – uważajcie tylko, by was ona nie zgniotła. Wiem ja dobrze, że dziewczyna boi się was, bo nazbyt często pięści na niej zaprawiacie. Ale to wasza rzecz. Moja – troszczyć się o ludzi swoich, by ich krzywda nie spotkała. Wiem dobrze, dziewucho, z kim cnotę zgubiłaś. Mam ja powiedzieć czy sama prawdę wyznasz?
Maryna przybladła. Rzuciła spłoszone spojrzenie to w lewo, to w prawo, jakby szukała, u kogo by mogła znaleźć oparcie. Ale spostrzegła jedynie rozszalałe z wściekłości oczy ojca. Wiedziała, że hamuje się tylko przez wzgląd na obecność „Spokojnego”, ale w domu dostanie tak, że przez tydzień nie usiądzie. A przecież strzegła się, by jej nikt w ramionach Mateusza nie przyuważył. I pewna była, że sekret ów do niej tylko należy.
– No jak, sama powiesz ojcu swojemu, kto jego zięciem będzie? – pytał „Spokojny”, który bynajmniej nie miał zamiaru odpuścić.
Gdyby to jeszcze nie chodziło o „Ognia”, to może by po cichu całą sprawę załatwił. Ale nie pozwoli, by w związek jego przyjaciela miał wtykać nos ktoś, kto chce go zniszczyć. Sam szczęścia nie szukał, bo go nie pragnął. Ale na szczęście Małgorzaty i Janka patrzył z radością. Dlatego nieubłaganie ciągnął:
– Chciałaś dobrego człowieka, który nigdy ci najmniejszego zła nie zrobił, błotem obrzucić i szczęście jego zburzyć. Łatwo ci przyszło potwarz językiem rzucić. Czas najwyższy chyba, bym prawdę powiedział.
Maryna poznała, że dłużej skrywać prawdy nie ma sensu. Wzięła więc głęboki oddech i rzekła:
– Moim kochankiem był Mateusz Kłąb.
Gdyby teraz, w początku czerwca śnieg spadł, mniejsze by na starym zrobił wrażenie niż te słowa własnej córki. Sczerwieniał, palcami koło oczu przebierał, a oczy wyszły mu z orbit. Usta otwierały mu się, to zamykały; najwidoczniej chciał coś mówić, tylko nie mógł, bo mowę miał odjętą.
– Chcieliście sprawiedliwości, to ją macie – rzekł „Spokojny”. – Własna córka wam prawdę rzekła, bo ja blefowałem, by z niej ją wydobyć. A ty, Maryniu droga – zwrócił na dziewczynę pogardliwe spojrzenie – chciałaś mieć Janka, będziesz miała Mateusza. Ale się nie przejmuj. Każdy chłop ma w portkach to samo, Mateusz mu czy Kuba.
Roześmiał się okrutnie, bo dziewczyny nie żałował wcale. Zostawszy sam, zamyślił się nad rozkazami, które od „Orlika” otrzymał. Atak na „Katyń Rycki” nie wydawał mu się rzeczą bezpieczną. Raz dlatego, że Rykom łatwiej było pomocy udzielić, bo położone były przy ruchliwej szosie, którą łatwo wojsko było podesłać. Z tego, co wiedział, Ryki w prawdziwą twierdzę zamieniono, które i bez pomocy z zewnątrz długo i skutecznie bronić się mogły. Ostatnio jeszcze je wzmocniono stalowymi drzwiami, którym tylko piaty mogły poradzić albo plastik.
Rozmyślanie przerwał mu Janek, który ku niemu szedł. Zrobił mu miejsce obok siebie.
– Szkoda, że wcześniej nie przyszedłeś, to byś się z teściem minął – rzekł wesoło, klepiąc go po plecach.
Janek spojrzał na przyjaciela z bezbrzeżnym zdumieniem. „Spokojny” nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Paroksyzm był silny i gwałtowny. Oczy zaszły mu łzami. Dopiero gdy przyszedł do siebie, opowiedział Jankowi o dziewczynie, która chciała wrobić go w dziecko.
– Mnie jej żal – odparł Janek. – Ojciec ją zatłucze, bo tak zagłuszy sumienie. A co ona winna, że się zakochała w tym, co się jej podobał, a nie w tym, którego przeznaczył jej ojciec? Co za przyszłość ją czeka? O ożenku będzie mogła zapomnieć. Bo takiej ani wdowiec, ani nawet kaleka nie weźmie. Chyba z Kłębem przyjdzie jej się sprzęgnąć, ale on może jej nie zechcieć, bo samemu łatwiej żyć. Ale spał z nią, to ją może na ślubny kobierzec poprowadzi?
„Spokojny” roześmiał się.
– Gdybym ja miał się żenić z każdą, z którą spałem, to za przykładem Turków harem musiałbym założyć. Tylko ty jesteś tak szlachetny, że zamiast się wściekać, to jeszcze się o nią troszczysz. Chytra lisica była, ale łapy jej przyciąłem. A ty zamiast mi gorąco dziękować, że cię przed twoją Małgorzatą oczernić nie zdołała, to jeszcze mi przytyki robisz.
Janek istotnie dziękował gorąco „Spokojnemu”. Sprawa faktycznie mogła mieć dla Małgorzaty duże znaczenie. A w jej stanie powinna unikać silnych wzruszeń, które niebezpieczne dla dziecka być mogły. Gdy o tym pomyślał, otarł pot z czoła. Małgorzata i tak była drażliwa, jak każda kobieta w odmiennym stanie; znosił jej humory ze stoickim spokojem, bo czuł się winny, że nie może się nią opiekować. A przecież dobry mąż powinien nosić żonę na rękach, gdy ta w ciąży jest. Oni wprawdzie nie byli małżeństwem, lecz przeżyli ze sobą więcej niż wiele par, które stanęły na ślubnym kobiercu. W ogóle całe ich życie było szybkie. Nie minęło przecież nawet kilka miesięcy, odkąd się poznali, a on tak się w niej zatopił, że prawie oddychać bez niej nie mógł.
– Zastanawiałem się, czy w ogóle wyjdziesz od swojej dziewczyny – przerwał milczenie „Spokojny”. – Pamiętaj o tym, że masz inne obowiązki prócz wzdychania do niej. Powinieneś o tym pamiętać, zwłaszcza że „Orlik” ma do ciebie i tak żal, bo pluton bez rozkazu opuściłeś. Zapamiętaj sobie, że żołnierz w czasie wojny nie ma ani żony, ani kochanki. Chyba że taką. – Podniósł pistolet. Spojrzawszy w zasępioną twarz Janka, wybuchnął śmiechem.
– „Orlik” twardy jest, bo gdyby nie był, to żadnego poważania u ludzi by nie miał. Ale nie Scylla, to by nie miał zrozumienia, że ciężko służyć, gdy serce do swoich ciągnie. Nic się nie bój. Nie tylko bury nie oberwałeś, ale i na rzetelne pochwały zarobiłeś. A on nie z tych, co chwalą bez przyczyny. Swoją drogą, ładnie poszatkowałeś tych komuchów. Tylko Franciszka żal. Jak słyszałem, na zamek go wywieźli. Cóż, dziś jego, jutro nas. – Sięgnął do kieszeni spodni, podał Jankowi dokumenty.
Czytał skupiony, a w miarę jak przebiegał wzrokiem po odszyfrowanym tekście, twarz mu się rozjaśniała. Skończywszy, wydobył zapalniczkę i podpaliwszy kartkę, obserwował, jak skręca się, zmieniając w kupkę popiołu.
– „Orlik” chce, żebym zajął się likwidacją kilku ubeków w Żelechowie. Mam wspierać w tej akcji drużynę dywersyjną z Woli Zadybskiej. Dziwne trochę, że miejscowej placówce tego nie zleci. Dla nich to łatwizna, bo znają tam każdą uliczkę; wiedzą, jak uskoczyć.
– Ale i ich tam znają – stwierdził „Spokojny”. – Ja mam jechać na odprawę wraz z innymi dowódcami. „Orlik” nie bez przyczyny nas wzywa; pewnie szykuje coś, co komunistów zaboli. A i tak zalaliśmy im sadła za skórę, od czasu, jak wiosna nadeszła. Walczyliśmy na obszarze dwóch Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa i czterech powiatowych. Ale sił nam od tego nie przybyło, a czerwonych wręcz przeciwnie.
– Od kiedy to przejmujesz się dysproporcją sił?
– Odkąd jestem odpowiedzialny za los moich ludzi – odparł. – Swoim mogę rozporządzać wedle własnej woli. Ale cudzego nie wolno mi lekkomyślnie narażać.
Spojrzał na zegarek. Najwidoczniej stało się coś, co go zaniepokoiło, bo uniósł się z ławki. Spojrzał na słońce, którego tarcza zbliżała się już do zenitu. Janek powędrował za jego spojrzeniem, lecz nie dostrzegł nic niepokojącego. Zdziwiony zaczął mówić:
– Magda dawno powinna już doprowadzić chłopaków do nas. Poszła po rannych, co kurowali się po bitwie w Lesie Stockim i wygrali bój ze śmiercią.
– Myślisz, że coś mogło jej się przytrafić?– zapytał Janek z niepokojem.
Lubił Magdę. A od czasu, jak pokazała, że w potrzebie i bronią potrafi się posłużyć, zaczął ją szanować. Poderwał się więc błyskawicznie i skoczył do swoich ludzi. „Spokojny” ruszył za nim. W ciągu pół godziny zgrupowanie osiągnęło gotowość bojową. Zaspani chłopcy zostali wyciągnięci z kwater. Na gwałt poprawiali mundury, pobierali broń, sprawnie odnajdywali swoje plutony, drużyny i sekcje. Dowódcy stawali przed swoimi plutonami, w których brakowało tylko ludzi z czat, gdyż te nie mogły porzucić obowiązków.
„Spokojny” monotonnym głosem zapoznawał ludzi z sytuacją, gdy między szeregi wpadli żołnierze, którzy mieli być doprowadzeni do zgrupowania przez Magdę. Brakowało jednak dwóch. Pozostali wyglądali na śmiertelnie przerażonych.
– Panie komendancie – meldowali „Świtowi”. – Niedaleko za Trojanowem ostrzeliwali nas sowieccy telefoniści. Próbowaliśmy się od nich oderwać, ale dwóch z nas oberwało. Magdę i jednego z nas zabrali do Trojanowa.
„Spokojny” zaklął szpetnie. Zamyślił się posępnie. Wprawdzie nie w jego rękach leżała komenda, ale wiedział, że „Orlik” wyznaczył go po to, by pilnował „Świta”. Na razie nie miał mu nic do zarzucenia – wojsko trzymać w ręku potrafił, ale i powierzonej sobie władzy nie nadużywał. Teraz jednak sprawa wyglądała na znacznie poważniejszą.
Miał wyraźne rozkazy, by przygotowywać atak na Ryki, ale obecnie należało odłożyć to na czas niewiadomy. Chyba, żeby Magdę swemu losowi pozostawić. Dwoje ludzi nie może o losie setek decydować. Przechadzał się przed frontem wojska. Zatrzymał się przed „Świtem”.
– Nie wiem, co robić powinniśmy. Na „Orlika”, by sprawę rozstrzygnął, czekać nie ma po co. Nim tu dotrze, albo już ich sprawią, a wtedy marsz na Trojanów będzie pozbawiony sensu, albo my się cofniemy. Ale wtedy atak na Ryki spali na panewce.
– Moim zdaniem radzić można, gdy czas na to – rzekł „Świt”. – Ratować ich trzeba. Magda za dużo wie, byśmy mogli ją w ich rękach pozostawić. W Trojanowie musieliby durnie siedzieć, by się nie zorientować, że jesteśmy w pobliżu. A gdyby nawet się nie zorientowali, to z pewnością wyślą w teren wywiadowców, by nas znaleźli. Poza tym Ryki nie kamień, nie przesuną się. Na atak czas zawsze.
Obrócił się do pozostałych.
– Czekam waszego zdania, mego za nieomylne nie podając.
Sprawa przeszła gładko, bo każdy miał chęć wejść już do walki. Ustalono tylko szczegóły planu. Wedle jego założeń Janek wziął swój pluton i popędził ku garwolińskiej szosie, na wypadek gdyby więźniów z Trojanowa odesłano. Było to prawdopodobne, bo trojanowski posterunek nie nadawał się do tego, by trzymać w nim jeńców, których ktoś mógł próbować odbić.
Zebrał swoich ludzi i ruszył na szosę. Szedł szybko, na zmęczenie nie patrząc. Wprawdzie na wielu twarzach perlił się pot, gdy przebijali się przez lasy, którymi chcieli ku wstędze drogi dojść. Wielu nogi odmawiały posłuszeństwa, ale żaden ani pisnął, bo wstyd im było przed towarzyszami. Janek nie patrzył do tyłu, skupiony był na plecach przewodnika, który wiódł ich niedostępnymi leśnymi duktami. Czasem gałąź smagnęła go po twarzy albo który z żołnierzy potknął się na korzeniu, którego w porę nie spostrzegł.
W powietrzu pachniało latem. Ptasie trele rozbrzmiewały na gałęziach, które osłaniały ich przed promieniami słonecznymi. W oddali rozlegał się szelest, gdy płoszona hałasem zwierzyna umykała w leśne odstępy. A oni szli i szli. Drzewa umykały przed nimi; jedne podobne do drugich. Żaden z nich nie potrafił się zorientować w tej plątaninie gałęzi. Jedynie przewodnik zdawał się wiedzieć, gdzie idzie, bo nie zatrzymał się na żadnym rozwidleniu, tylko szedł dalej.
– Daleko jeszcze ciągną się te lasy? – mruknął Janek, przeskakując nad wykrotem. – Bo mi się zdaje, że od dobrej godziny wkoło chodzimy.
– Spokojni bądźcie – odparł chłop. – Znam ja te lasy nie od dziś. Skrótem idziemy, który ku drodze prowadzi. Mój dziad tędy powstańców prowadził, a ja was. Miły Boże, jak to się wszystko u nas powtarza! – roześmiał się. – Do lasu żaden kacap ani szwab nie wejdzie, bo i drzewa mają ten rozum, że swojego od wroga odróżnią. A pięknie tu. Wiosną ptaki śpiewają, wszystko się zieleni, aż człowiekowi lżej na duszy się robi. Tak czterdzieści lat po nich chodzę, jeszcze wszystkich nie przeszedłem…
Uciszył go podniesioną ręką. Przez gęste chaszcze przebijać się bowiem zaczęły przytłumione odgłosy szosy – warkot nielicznych motorów mieszał się ze stukotem końskich kopyt i zgrzytem żelaznych kół wozów. Wstrzymał pozostałych i nakazawszy ciszę największą, skradać się zaczął. Pilnie badał grunt przed sobą, by żadna gałązka go nie zdradziła. Za nim szli pozostali, tamując dech w piersi. Wkrótce las przerzedził się na tyle, że dostrzegli szosę. Ludzi na niej było niewielu. Nie dziwiło to przewodnika, który rzekł:
– Żniwa się zaczęły, a w taki czas nikt chętnie z domu nie wyjeżdża. Nawet jak kto parobków ma, to swego dobra najlepiej swoim okiem doglądać. – Obejrzał się za siebie. Samemu pilno mu było do gospodarstwa i tak chytrze rozmowę wykręcał, by o tym wspomnieć. Jakoż nie zawiódł się. Janek żegnał go serdecznie, wciskając pieniądze, które chłop wziął bez ceregieli, bo od przybytku głowa nie boli. Ruszył więc w powrotną drogę, pogwizdując wesoło, bo kamień spadł mu z serca. Wychodząc, nie był nawet pewny, czy wróci do domu. A oto wracał. Nie tylko z głową, ale i z groszem w kieszeni.
Janek zapomniał o nim, gdy tylko z oczu mu zniknął. Ze spokojem ruszył wzdłuż drogi, dbając, by nie móc być z niej dostrzeżonym. Wypatrywał dogodnego miejsca na zorganizowanie zasadzki. Wybór robił tym staranniejszy, że spodziewał się zmierzyć z liczną eskortą, którą na pewno do transportu przydzielono. Miejsce musiało być takie, aby dawało przewagę atakującym. Patrzył więc okiem dowódcy. Na koniec znalazł miejsce, w którym droga wchodziła w podwójny zakręt, a porośnięty gęstymi krzakami las dawał należytą osłonę. Tam też legł na mchu, obok swoich ludzi, którzy leżeli z karabinami przy policzkach. Twarze ich były spokojne, jak u ludzi, którzy zwykłą wykonywali robotę.
Zresztą poznać to było można po samym ich zachowaniu. Choć od szosy nie dzieliło ich więcej jak czterdzieści metrów, to żaden odgłos nie zdradził ich pozycji. W powietrzu słychać było jedynie szum liści i ocierające się o siebie gałęzie. Tymczasem na drodze panował normalny ruch. I ani jeden z będących na niej ludzi nawet nie przypuszczał, że w pobliżu jest cały pluton partyzancki. Ale nawet doświadczonemu żołnierzowi ciężko milczenie zachować. Dlatego tu i ówdzie szepty zaczęły się pojawiać:
– Gdzie my właściwie jesteśmy?– rzekł jakiś głos.
– Pod Gończycami – padła odpowiedź. – A chłop chytry. Tak nas prowadził, że nikogo my przez całą drogę nie napotkali.
– Ładny grosz za to wziął. Ja bym mu na miejscu dowódcy kijaszkiem zapłacił, a nie pieniędzmi, których wiele już nie ma.
Dosłyszał te ostatnie słowa Janek i brwi zmarszczył.
– Nie będziesz ty na moim miejscu, póki rozumu nie nabierzesz. Chciałbyś ty spokojnych ludzi batożyć? A kto ci dał takowe prawo? Ci ludzie i tak biedni są. Żaren nie wolno im trzymać, bolszewicy zabierają im krowy, by tej mleka dla najmłodszych nie mieli. Do orki używają często własnej żony i dzieci, bo konie im zabrano. Ziemie tu liche i nieurodzajne. A z tego, co się urodzi, jeszcze podatki nieludzkie wybierają. Gdybyśmy ich krzywdzić mieli, to lepiej by nam to było robić w ubeckich szeregach. Zamknąć mi tu pyski, póki jeszcze języki w nich macie.
Umilkli, bo mocno przemówił. Siedzieli więc, broń przepatrując, by ich nie zawiodła. Andrzej Remiszewski przeglądał taśmę z nabojami do CKM-u, w której pieczołowicie krzywych wypatrywał. Co chwila poprawiał coś przy celowniku. Widocznie szukał odpowiedniego ustawienia. Wiedział, że jemu pierwszemu przyjdzie zacząć przedstawienie, by chłopakom zadanie ułatwić. Dlatego też pracował w skupieniu, z twarzą napiętą jak postronki. Chłopcy też mu nie przeszkadzali, wiedząc, jak wiele od celności jego ognia zależeć będzie.
Janek te sprawy jemu pozostawił, ufając jego wielkiemu doświadczeniu. Sam przepatrywał za pomocą lornetki teren i czekał. Długoletnia praktyka dała mu doskonałą znajomość wojny i ludzkiej natury. Wiedział, że młody rekrut tym się różni od starego wiarusa, że nie ma cierpliwości, którą dopiero długoletnia praktyka w człowieku wyrabia. Młody żołnierz nie umiał czekać, skłonny był do lekkomyślnych działań, które niekiedy stawały się przyczyną jeśli nie zguby, to ciężkich strat. On potrafił czekać. Tak jak stary wilk, który inaczej niż na śmierć nie ukąsi. W swoim plutonie miał tylko takich, jak on sam – wojowników z rzemiosła, dla których wojna była tym, czym słońce w dzień – normalnością.
Dlatego nie targał nim żaden niepokój. Dla takiego oddziału, jakiemu przewodził, i dla takiego dowódcy, jakim sam był, było to zadanie łatwe. Niemniej niczego nie zaniedbał, by wykonać je możliwie szybko i bez większych strat. Pewien był, że mu zwierzyna nie ujdzie, jeśli się pokaże. Dlatego w oczach miał wesołe iskierki, a radość na twarzy. Jedyne, co go niepokoiło, to że niepotrzebnie tu tkwi, bo jego ludzi już kto inny, a mianowicie „Świt”, odbił. Lecz były to płonne obawy. Po godzinie oczekiwania konwój ukazał się na drodze.
Składał się z trzech ciężarówek, które poprzedzały dwa motocykle. Spostrzegł ich przez lornetkę. Błyskawicą przysunął się do Andrzeja i wydał mu krótkie instrukcje. Sam sięgnął do pasa po granat, po czym czołgając się ku szosie, podsunął się bliżej. Następnie delikatnie rozsunął krzaki. Był tak blisko, że mógł rozróżnić twarze jadących motocyklami. Wyćwiczonym ruchem odkręcił zawleczkę, wziął zamach i rzucił. Przez chwilę obserwował tor lotu granatu, który zatoczył w powietrzu krótki łuk i spadł idealnie, między dwa motocykle.
Potężny huk targnął powietrzem, a pojazdy upadły na bok i potoczyły się po szosie. Zagrały ukryte w lesie stanowiska strzeleckie. Pociski uderzały z grzechotem o plandeki ciężarówek. Kierowcy przyśpieszyli, chcąc wyrwać się spod ostrzału, ale drugi granat zapalił pierwszą ciężarówkę. Szoferka stanęła w płomieniach, blokując drogę odwrotu. Żołnierze z eskorty wyskakiwać poczęli na drogę, by życie ratować. Kilku już na niej zostało, w konwulsjach i kałuży własnej krwi. Jeden jednak – widocznie miał w piersi mężniejsze od innych serce – wciąż ostrzeliwał się z broni automatycznej.
Janek widział go, jak wychyla się zza ściany ciężarówki, puszczając serię za serią. Niewiele myśląc, skoczył przez drogę. Biegł długimi susami, wzrok mając skupiony na przeciwniku. Odliczał sekundy. Dostrzegł głowę wroga wychylającą się zza ściany ciężarówki. Uniósł swój pistolet. Nagle rzucił się do przodu, przewrotem, by uniknąć serii, która przeleciała smugą przez miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była jego głowa. Poderwał się i skoczył.
Znalazł się przy klapie ciężarówki. Jego przeciwnik drżącymi palcami usiłował odbezpieczyć pistolet, który najwyraźniej odmówił posłuszeństwa. Bez wahania chwycił go za rękę i uderzył kolbą pistoletu w usta. Sowiet zalał się krwią, a z ust wypadły mu zęby. Siła ciosu odchyliła go do tyłu i runął głową między dwie ławki, gdzie stłoczono ludzi.
– No, koniec waszej jazdy – rzekł Janek, odpinając klapę z bolców, która opadła z chrzęstem. – Jeśli kto nie da rady wyjść o własnej mocy, niech czeka, by go na końcu wyniesiono. – Rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, czy jeszcze gdzie indziej nie będzie potrzebny. Lecz tam sprawa była już rozstrzygnięta. Zdążył zobaczyć, jak jego ludzie pomagają wychodzić ludziom, z których wielu nosiło ślady po sowieckich rękach. Szukał oczami Magdy i dwóch swoich ludzi. Znalazł ich stojących przy małej dziewczynce o popielatych włosach i jasnowłosym chłopcu.
Podszedł do nich.
– Nie umieją strzelać – mówiła Emilka.– Gdyby nie to, żem mała, toby mi się ilość ołowiu w organizmie zwiększyła. Drzewem trzeba było drogę zablokować, to by nie umknęli. A tak wywinęliby się, gdyby nie stracili głowy.
Roześmiał się. Mała obróciła się ku niemu, gotowa stanąć do walki z człowiekiem, który ważył się z niej śmiać. Spojrzała na jego szczupłą, umięśnioną sylwetkę.
– Z czego się śmiejesz? – zapytała z błyskiem złości w oczach.
Nie zdążył odpowiedzieć, bo Magda go spostrzegła i rzuciła się na szyję. Objął ją, ale pocałować się nie pozwolił.
– Musieli cię czerwoni tęgo nastraszyć, skoro się na mnie rzucasz – zauważył. – Powiedz mi lepiej, kto to tak zuchwale sobie ze mną poczyna. – Wskazał głową na Emilkę.
Magda stała przez chwilę zarumieniona. Żałowała, że dała się ponieść emocjom. I to w dodatku przy ludziach. Wdzięczna była Jankowi, że zdawał się nie zauważać jej zachowania. Nie pałała do niego uczuciem. Wiedziała, znając Janka i Małgorzatę, że tych dwoje jest dla siebie stworzonych. To tylko rozstrojone nerwy, wywołane aresztowaniem i nagłym odbiciem, sprawiły, że zachowała się zbyt emocjonalnie. Dlatego rzekła:
– To jest Emilka Komarnicka i jej przyjaciel, który razem ze mną w więzieniu siedział. Nie wiem, skąd pochodzą, bo mi się nie spowiadali. A sporo im zawdzięczam, bo ta mała opatrzyła mi nogę. Nawet fachowo.
– Straciłam na to kawałek porządnej sukienki – zauważyła Emilka. – Zwrócisz mi po wojnie. A to jest ten twój sławny dowódca? – Wskazała palcem na Janka.
– Nie pokazuj palcem na ludzi, bo to nieładnie – odparła Magda. – Tak, to jest mój dowódca.
– Czym mam pokazać? Nogą? Ale teraz chodźmy stąd, bo mi do grobu nieśpieszno, a tam właśnie trafimy, jeśli z odwrotem zwlekać będziemy.
Ruszyła przed siebie. Więc to jest córka „Wiernego” – pomyślał Janek, patrząc na oddalającą się dziewczynkę.
Po chwili już ogarnął oddział i z ulgą przekonał się, że nie było ani rannych, ani zabitych. Na polu zostali więc tylko sowieccy żołnierze, którzy przed kulami umknąć nie zdołali. Trzy ciężarówki płonęły jeszcze długo, jako jedyny ślad po stoczonej tu walce.ROZDZIAŁ II
Klęski ponoszone na obszarze czterech PUBP i dwóch WUBP udowodniły Igorowi, że sprawy źle stoją. Na to niepodobna było dłużej oczu zamykać. Nie miał on nigdy tego w zwyczaju. Dlatego z wielką starannością przyglądał się grom operacyjnym, które przeciw „Orlikowi” prowadzono. Nie dostrzegł żadnych większych uchybień, a mimo to rozpracowanie nie dawało zadowalających rezultatów. Gdyby jeszcze nie chodziło tylko o „Orlika”. Ale pozostałe działania też przynosiły wymierne skutki. Wniosek, jaki z tego wyciągnął, musiał być oczywisty. W warszawskiej centrali był ktoś, kto pracował dla „Orlika”.
Z myślą tą nie zdradzał się przed nikim, zbyt był bowiem doświadczonym człowiekiem. Po cichu nakazał ściągnąć wszystkich sowieckich doradców, którzy nadzorowali działania poszczególnych urzędów bezpieczeństwa. Nie przyjął ich jednak w Warszawie, tylko w Zalesiu, gdzie sam wyjechał pod pozorem wypoczynku. Nie chciał spłoszyć za wcześnie zwierza, który głupi być nie mógł, jeśli potrafił tak długo wodzić ich za nos.
Zebrawszy wszystkich na leśnej polanie, gdzie tylko wiatr i drzewa słuchać ich mogły, zagaił:
– To, co omówić mamy, musi pozostać między nami. Dlatego z góry was uprzedzam, że tym, co tu ustalimy, chwalić się nie wolno. A kto by zaś paplał jęzorem i gadał, o czym nikt wiedzieć nie powinien, tego ja ukarać potrafię. – Potoczył spojrzeniem po obecnych, ale wszyscy siedzieli cicho jak trusie, w oczy tylko mu patrząc.
– Wezwałem was tutaj, bo nad sprawą „Orlika” radzić mamy. Podległe mu jednostki działają na obszarze, który waszej pieczy powierzono. Wiem, że znacie się na swojej robocie, ale mimo to nie możecie pochwalić się większymi sukcesami. Przyglądałem się waszym planom, ale nic nagannego w nich nie znalazłem.
– To po co nas wezwaliście? – rzekł doradca kozienickiego PUBP. – Jeszcze każecie nam zachowywać specjalne środki ostrożności, jakby o spisek albo o zdradę chodziło. Chcecie, żeby się nami nasi towarzysze z resortu zajęli? Jeśli tak, to sami tą drogą idźcie, bo mi do trumny nieśpieszno.
– Milcz, jeśli nie chcesz trafić tam, gdzie i tak zmierzasz. – Utkwił w przeciwniku palące spojrzenie. – Jesteś głupcem, jeśli myślisz, że Moskwa będzie dalej łaskawym okiem patrzyła na waszą nieudolność. Kiedy dotrze do was, że na jednym wózku jedziemy? Ja nie zamierzam czekać z założonymi rękoma, aż Stalin mnie odwoła.
Po tych słowach zapanowała cisza. Doradcy porozumiewali się oczami. Każdy z nich wiedział, że limit klęsk i wpadek już się wyczerpał. O tym, jak traktowano tych, którzy zawiedli zaufanie Stalina, wiedzieli aż za dobrze. Na spotkanie ze śmiercią żaden z nich nie miał ochoty. Dlatego też, choć nie cierpieli Igora, postanowili wysłuchać spokojnie, z czym przychodzi. Wiedzieli, że jemu przede wszystkim powinno na sukcesie zależeć.
– Zgaduję, że przyjechaliście tu z gotowym rozwiązaniem naszych problemów – rzekł doradca rycki. – I w tym rację macie, że los nasz od naszych działań zależy. Nie ma więc najmniejszego powodu, byśmy szarpali się między sobą, gdy wspólnego wroga mamy, który nas wszystkich o zgubę przyprawić może. A zgaduję, że do tego nikomu z nas nieśpieszno.
Igor wyparskał z siebie gniew i odparł spokojnie:
– Nie przyjechałem z rozwiązaniem problemów, tylko z ich prawdopodobną przyczyną. – Z zadowoleniem spostrzegł utkwione w siebie, pytające spojrzenia. Delektował się chwilę powszechną uwagą i rzekł: – Analiza przyczyn naszych klęsk i niepowodzeń doprowadziła mnie do wniosku, że któryś z nas ma w swoich szeregach zdrajcę.
Tak jak się spodziewał, wrzask się podniósł. Skoczyli mu do oczu, jeden przez drugiego, usiłując zapewnić go o swej niewinności. Leśna polana napełniła się harmidrem wzburzonych, gniewnych głosów, które wypłoszyły okoliczne ptaki. On jeden stał cichy, spokojny, obserwując tych ludzi, w których rękach władzę złożono, z mieszaniną pogardy i rozbawienia. Przypominali mu dzieci, które napsociły, a nieschwytane na gorącym uczynku, zrzucają winę jedno na drugie, by siebie osłonić. Wreszcie, mając dosyć wrzasków, uniósł rękę. Gdy uciszyło się już na tyle, że mógł mówić, rzekł:
– Nie oskarżam nikogo z tu obecnych. Mówię tylko, co mi do głowy przyszło. Ja innego wyjaśnienia naszych porażek nie widzę. Dlatego radzę wam, byście przyjrzeli się swoim urzędom pod tym kątem. Ja sam też szukać będę. Do rzeczy jednak ostrożnie zabierać się należy, by przedwcześnie nie płoszyć zwierzyny. Nie muszę chyba mówić, że o tej sprawie nasi polscy przyjaciele nie mają nic wiedzieć – ostatni wyraz wymówił z pogardą, której nawet nie próbował ukrywać.
Bo i żywił dla nich tylko pogardę. Radkiewicz był głupcem, który uważał go za tępego sadystę. Nie wyprowadzał go z błędu, bo niedocenianemu ukąsić łatwiej. Poza nim nie było tam nikogo, kto byłby wart tego, by się nim zajmować. Przekonał się o tym, gdy przeglądał ich teczki. Większość z nich nie wyróżniała się niczym szczególnym. Szukanie między nimi szpiega wydawało się niedorzeczne. Ale zbyt wiele miał doświadczenia, by obowiązki swe zaniedbać. Nie znalazł wśród szefów departamentów nikogo, kto miałby dość inteligencji do poprowadzenia gry wywiadowczej przeciwko nim.
Próbował wczuć się w sposób myślenia tego człowieka. Kim był? Jakie motywy nim kierowały? Przecież nie robił tego dla kariery, bo tę mógł zrobić tylko w resorcie. A może człowiek, którego ścigał, nie istnieje? Może tropi ducha? Ale przecież wszystko składało mu się w spójną i w pełni logiczną całość. Nie mogę się mylić – pomyślał. Tajemniczy agent istnieje i ja go dopadnę albo przez niego przepadnę.
Ta myśl nie opuszczała go przez całą drogę powrotną do Warszawy. Zaraz po przyjeździe zaszył się w swoim gabinecie, gdzie kazał dostarczyć sobie akta wszystkich polskich pracowników urzędu. Studiował je przez długie godziny, szukając najmniejszego punktu zaczepienia. Nieskoro mu to jednak szło. A materiału, który przejrzeć należało, było całe mnóstwo. Pomocników zaś wtajemniczać w sprawę nie chciał, bo tajemnica póty bezpieczna, póki w jednej głowie ma swoją siedzibę. Mozolił się więc nad sprawą sam. Ale nie łudził się, by blisko był końca. Postanowił zacząć od tych, którzy nie mieli czystych papierów – teczek ubyło przez to znacznie. Te, które pozostały, także poddał segregacji, odrzucając tych, którzy za błahe przewinienia popadli w podejrzenie. Pozostawił sobie akta tych, których sprawy poważniejsze były. Tak przygotowany zabrał się za studiowanie dokumentów. Szczególną jego uwagę przykuła teczka Leszka Krawczaka.
Sprawa zatargu z Grzybowskim nie wydawała mu się zbyt poważna. Ot, zwierzchnik z nieprzyjaźni sadła chłopakowi za skórę zalał. A jednak uderzyła go w tej sprawie pewna zależność. Oto dziwnym zrządzeniem losu sprawy zaczęły się gmatwać wtedy, gdy chłopak dostał do nich przydział. Coś w tym musi być – pomyślał i uderzył w zamontowany w blat biurka dzwonek. Sygnał jeszcze nie przebrzmiał, gdy do środka bezszelestnie wsunął się jeden z jego zaufanych ludzi.
Bez słowa wskazał mu dłonią krzesło, które stało naprzeciw biurka. Zaczekał, aż jego człowiek rozeprze się na nim, i w krótkich słowach wprowadził go w sprawę. Z zadowoleniem zobaczył, że na twarzy Kaletnikowa nie drgnął ani jeden mięsień. Za to go lubił. I dlatego trzymał przy sobie, dbając o to, by przy kolejnych przenosinach zawsze pozostawał przy nim. Teraz, patrząc na jego suchą, ściągniętą przez cierpienie twarz, zastanawiał się, co kryje się w duszy tego człowieka. Miał do czynienia z wieloma ludźmi i każdego potrafił przeniknąć, używając siły lub rozumu. Jego jednego nie umiał przejrzeć.
Ale często go używał, bo niemym będąc, idealnie się nadawał do robót, których wykonanie w sekrecie pozostać miało. Nie raz i nie dwa zlecał mu usunięcie wrogów, których narobił sobie, gdy wspinał się po szczeblach kariery w bezpieczeństwie. Przez ten czas nabrał do niego zaufania i wierzył głęboko, że człowiek ten potrafi zabić każdego, kogo zechce. Teraz, patrząc w jego pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oczy, podał mu teczki, mówiąc:
– Weźmiesz tych ludzi pod ścisłą obserwację. Chcę wiedzieć, jakie majtki noszą. Sprawę tę wykonujesz tylko dla mnie, więc nie życzę sobie, byś wspomniał o niej komukolwiek. Ludzi dobierz sobie wedle własnego uznania. Pamiętaj jednak, że muszą trzymać język za zębami. – Odprawił go ruchem ręki i pozostał sam.