Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Czerwony alert. Jak zostałem wrogiem numer jeden Putina - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony alert. Jak zostałem wrogiem numer jeden Putina - ebook

„Tę książkę czyta się jak najlepszy thriller, chociaż to sama prawda”. Lee Child

Prawdziwa historia o wielkich pieniądzach, zbrodni i samotnej walce o sprawiedliwość

Listopad 2009. Młody prawnik Siergiej Magnitski zostaje śmiertelnie pobity przez ośmiu funkcjonariuszy policji w moskiewskim więzieniu. Jego zbrodnia? Zeznania złożone przeciwko rosyjskim urzędnikom, którzy byli zamieszani w kradzież pieniędzy z podatków. Łącznie 230 milionów dolarów. Do dziś w sprawie Magnitskiego nie było żadnego dochodzenia, nikt też nie został pociągnięty do odpowiedzialności za tę zbrodnię.

Bill Browder wciąż domaga się sprawiedliwości dla swojego zamordowanego prawnika i przyjaciela.

Ta publikacja to mająca swój początek w Stanach Zjednoczonych, przez Londyn lat 90., Europę Wschodnią, Polskę – Browder brał udział m.in. w restrukturyzacji polskiej fabryki autobusów w Sanoku – emocjonująca podróż prowadząca do mrocznego serca Kremla. Oszustwa, korupcja, łapówkarstwo i tortury są tu na porządku dziennym.

Szokujący polityczny rollercoaster

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-217-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1
PERSONA NON GRATA
13 LISTOPADA 2005

Jestem człowiekiem, który przywiązuje wagę do liczb, toteż zacznę od kilku, które mają duże znaczenie: 260, 1 i 4 500 000 000.

A oto co się za nimi kryje: co drugi weekend latałem z Moskwy, gdzie mieszkałem, do Londynu, który uważałem za swój dom. W ciągu ostatnich dziesięciu lat przemierzyłem tę drogę 260 razy. Celem numer jeden każdej z tych podróży była dla mnie wizyta u syna, Davida, wówczas ośmioletniego, który mieszkał z moją byłą żoną w Hampstead. Kiedy się rozwiodłem, podjąłem zobowiązanie, że bez względu na wszystko będę go odwiedzał co drugi weekend. Nigdy nie złamałem tej obietnicy.

Miałem 4 500 000 000 powodów, by za każdym razem wracać do Moskwy. Tyle wynosiła w dolarach całkowita wartość aktywów, którymi zarządzała moja firma, Hermitage Capital. Byłem jej założycielem i prezesem, a w ciągu ostatniej dekady pomogłem wielu ludziom zarobić mnóstwo pieniędzy. W 2000 roku spółka ta została uznana za najbardziej wydajny z funduszy inwestycyjnych, jakie działają na rynkach wschodzących. Inwestorom, którzy byli z nami od 1996 roku, kiedy to rozpoczęliśmy działalność, zapewniliśmy zyski rzędu 1500 procent. Sukces firmy znacznie przerósł moje najbardziej optymistyczne założenia. Postsowiecka Rosja stanęła w obliczu imponujących możliwości w historii rynków finansowych, a praca w tym kraju była w równym stopniu wyzwaniem – czasem niebezpiecznym – jak rentownym interesem. Nigdy nie groziła nam nuda.

Podróżowałem z Londynu do Moskwy tyle razy, że znałem już na wylot każdy szczegół. Wiedziałem, ile zajmie kontrola na Heathrow, po jakim czasie znajdę się w samolocie Aerofłotu i jak długo będę czekał, zanim maszyna oderwie się od ziemi i odleci na wschód, do pogrążającego się w wieczornym mroku kraju, gdzie w połowie listopada zaczynała się już mroźna zima. Lot trwał 270 minut. To wystarczyło, żeby przejrzeć „Financial Times”, „Sunday Telegraph”, „Forbesa” i „Wall Street Journal”, a także jakieś ważne dokumenty i e-maile.

Kiedy samolot wznosił się w powietrze, otworzyłem aktówkę i wyjąłem z niej swoją lekturę. W środku obok pliku akt, gazet i kolorowych magazynów spoczywała mała skórzana saszetka. Mieściła 7500 dolarów w studolarowych banknotach. Dzięki nim byłbym w o wiele lepszym położeniu, gdybym musiał opuścić Moskwę na zawsze, podobnie jak ci, którym udało się umknąć z Phnom Penh albo Sajgonu, zanim wszystko dookoła pogrążyło się w chaosie i obróciło w ruinę.

Ale ja nie uciekałem z Moskwy. Co więcej, wracałem tam. Wracałem do pracy i dlatego chciałem być na bieżąco z wydarzeniami ostatniego weekendu.

Moją uwagę zwrócił artykuł w magazynie „Forbes”, który przeczytałem pod koniec podróży. Opowiadał o Amerykaninie chińskiego pochodzenia, niejakim Judzie Shao, który podobnie jak ja ukończył studia podyplomowe w zakresie zarządzania na Uniwersytecie Stanforda. Nie znałem go, bo studiował kilka lat później, lecz tak samo jak ja był odnoszącym sukcesy biznesmenem w obcym kraju. W jego przypadku w Chinach.

Shao popadł w konflikt ze skorumpowanymi chińskimi urzędnikami i w kwietniu 1998 roku został aresztowany, ponieważ odmówił wręczenia poborcy podatkowemu z Szanghaju łapówki w wysokości 60 tysięcy dolarów. Ostatecznie na podstawie sfabrykowanych zarzutów skazano go na szesnaście lat więzienia. Kilku absolwentów Stanforda zorganizowało kampanię na rzecz jego uwolnienia, ale ich wysiłki nic nie dały. Jak się dowiedziałem, Shao nadal gnił w jakimś odrażającym chińskim więzieniu.

Czytając ten artykuł, poczułem zimny dreszcz. Jeśli chodziło o robienie interesów, Chiny były dziesięć razy bezpieczniejsze od Rosji. Kiedy samolot zaczął schodzić do lądowania w kierunku położonego trzy tysiące metrów niżej moskiewskiego lotniska Szeremietiewo, zastanawiałem się przez kilka minut, czy aby nie jestem głupcem. Od lat moje podejście do inwestowania polegało w głównej mierze na aktywnym korzystaniu z praw przysługujących udziałowcom. W Rosji było to równoznaczne z prowokowaniem korupcji wśród oligarchów, grupy około dwudziestu ludzi, którzy po upadku komunizmu podobno zagrabili 39 procent majątku państwowego i niemal z dnia na dzień stali się miliarderami. To do nich należała większość spółek obracających udziałami na rosyjskim rynku giełdowym i często oligarchowie okradali je bez skrupułów. Przeważnie wygrywałem utarczki z nimi i chociaż dzięki takiej strategii mój fundusz cieszył się powodzeniem, to przysporzyłem sobie przez nią wielu wrogów.

Skończyłem czytać artykuł o Shao i pomyślałem: Może powinienem przystopować. Mam dla kogo żyć. Oprócz Davida w Londynie mieszkała moja nowa żona. Elena była Rosjanką, piękną i niezwykle inteligentną kobietą, która właśnie spodziewała się naszego pierwszego dziecka. Może powinienem wrzucić na luz.

Ale gdy koła podwozia dotknęły pasa startowego, odłożyłem gazety, włączyłem blackberry’ego i zamknąłem aktówkę. Zacząłem przeglądać e-maile. Porzuciłem rozmyślania o Shao i oligarchach, żeby zająć się tym, co przegapiłem, będąc w powietrzu. Musiałem przejść odprawę celną, dostać się do samochodu i wrócić do domu.

Port lotniczy Szeremietiewo to dziwne miejsce. Terminal, z którym byłem obeznany najlepiej, Szeremietiewo 2, został wybudowany z okazji olimpiady w Moskwie w 1980 roku. Kiedy oddawano go do użytku, musiał robić imponujące wrażenie, ale w 2005 roku był już mocno nadgryziony zębem czasu. We wnętrzu unosiła się woń potu i tanich papierosów, a sufit zdobiły rzędy metalowych cylindrów, które wyglądały jak zardzewiałe puszki. Nie było kolejki do kontroli paszportowej, więc podróżny musiał zająć miejsce w tłumie ludzi i pilnować, żeby nikt nie wepchnął się przed niego. I Boże uchowaj przed odprawą bagażową. Nawet mając już podstemplowany paszport, trzeba było czekać kolejną godzinę na odbiór walizki. Takie powitanie z Rosją po trwającym przeszło cztery godziny locie nie było wcale zabawne, zwłaszcza gdy przechodziło się przez to wszystko co drugi weekend, jak ja.

Podróżowałem w taki sposób od 1996 roku, ale po kilku latach jeden z moich przyjaciół powiedział mi o tak zwanym serwisie VIP-ów. Pozwalał on za niewielką dopłatą zaoszczędzić godzinę, a czasem nawet dwie. Wprawdzie nie zapewniał żadnych luksusów, ale był wart swojej ceny.

Z samolotu udałem się prosto do poczekalni dla VIP-ów. Jej ściany i sufit były pomalowane na kolor zielonego groszku, a podłogę pokrywało beżowe linoleum. Obite czerwonobrązową skórą fotele były nawet dosyć wygodne. Oczekującym podróżnym serwowano słabą kawę albo zbyt mocno zaparzoną herbatę. Poprosiłem o herbatę z plasterkiem cytryny, po czym wręczyłem paszport urzędnikowi służby migracyjnej i natychmiast sięgnąłem po smartfon.

Zaabsorbowany przeglądaniem poczty elektronicznej nie zwróciłem nawet uwagi, że pojawił się mój kierowca, Aleksiej, któremu wolno było wchodzić do poczekalni, i wdał się w rozmowę z urzędnikiem. Czterdziestojednoletni Aleksiej był moim rówieśnikiem, ale w przeciwieństwie do mnie miał prawie dwa metry wzrostu, ważył ponad sto kilo i był blondynem o grubo ciosanych rysach twarzy. Ten były pułkownik moskiewskiej drogówki nie znał ani słowa po angielsku, ale nigdy się nie spóźniał i zawsze udawało mu się wyłgać od mandatu, kiedy milicja zatrzymywała go za jakieś drobne wykroczenia.

Nie zwróciłem uwagi na rozmowę Aleksieja z urzędnikiem i popijając letnią herbatę, odpowiadałem na e-maile. Po jakimś czasie ogłoszono przez megafon, że bagaże z mojego lotu są gotowe do odbioru.

Wtedy to uniosłem wzrok i pomyślałem: Czy ja tu siedzę od godziny?

Spojrzałem na zegarek. Faktycznie minęła godzina. Samolot wylądował o 19.30, a była 20.32. Dwaj inni pasażerowie, którzy przylecieli wraz ze mną i również czekali w saloniku dla VIP-ów, dawno już wyszli. Popatrzyłem na Aleksieja, a on odpowiedział mi spojrzeniem, które mówiło: „Zaraz to wyjaśnię”.

Gdy mój kierowca dyskutował z urzędnikiem, zadzwoniłem do Eleny. W Londynie była dopiero 17.30 i wiedziałem, że zastanę ją w domu. Rozmawiając z żoną, nie spuszczałem oka z Aleksieja i urzędnika służby migracyjnej. Ich wymiana zdań szybko przybrała burzliwy charakter. Aleksiej raz po raz uderzał dłonią w blat biurka, a jego rozmówca przeszywał go gniewnym wzrokiem.

– Coś nie gra – powiedziałem do Eleny.

Wstałem z fotela i skierowałem kroki w stronę biurka, bardziej poirytowany niż zaniepokojony, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Kiedy podszedłem bliżej, zdałem sobie sprawę, że wystąpił jakiś poważny problem. Przełączyłem telefon na tryb konferencyjny, żeby Elena mogła tłumaczyć. Języki obce nigdy nie były moją mocną stroną i nawet po dziesięciu latach w Rosji znałem tylko podstawowe zwroty.

Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność. Jak na meczu tenisowym obracałem głowę to w jedną, to w drugą stronę.

– Myślę, że chodzi o wizę, ale ten człowiek nic o tym nie wspomina – wyjaśniła Elena w pewnym momencie.

Chwilę później do poczekalni weszło dwóch umundurowanych urzędników służby migracyjnej. Jeden z nich wskazał na mój telefon, a drugi na bagaż.

– Każą mi się rozłączyć i iść za nimi – zwróciłem się do Eleny. – Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mógł.

Zakończyłem rozmowę, a jeden z mężczyzn wziął moje walizki. Drugi trzymał moje dokumenty. Zanim opuściłem poczekalnię w ich towarzystwie, spojrzałem na Aleksieja. Stał przygarbiony ze spuszczonym wzrokiem i lekko rozchylonymi ustami. Sprawiał wrażenie zagubionego. Wiedział, że kiedy w Rosji coś zaczyna się psuć, zazwyczaj psuje się już na dobre.

Dwaj urzędnicy poprowadzili mnie bocznymi korytarzami budynku lotniska do ogólnej hali odpraw. Zadawałem im pytania łamanym rosyjskim, oni jednak nie odezwali się ani słowem. Odeskortowali mnie do izby zatrzymań i tam zostawili. W jaskrawo oświetlonym wnętrzu stało kilka rzędów przymocowanych do podłogi plastikowych krzeseł, a ze ścian tu i ówdzie odłaziły złuszczone płaty beżowej farby. Na krzesłach siedzieli w nonszalanckich pozach inni zatrzymani, każdy z gniewną miną. Żaden się nie odzywał i wszyscy palili papierosy.

Na przeciwległym krańcu pomieszczenia za oszklonym kontuarem siedziało kilku urzędników w mundurach. Zająłem miejsce w pobliżu nich i usiłowałem zrozumieć, co się dzieje.

Z jakiegoś powodu pozwolono mi zatrzymać wszystkie rzeczy włącznie z telefonem komórkowym, który nie stracił zasięgu. Poczytałem to za dobry znak. Próbowałem jakoś się odnaleźć w tym położeniu, ale wtedy przypomniał mi się artykuł o losach Jude’a Shao.

Spojrzałem na zegarek. Była 20.45.

Ponownie zadzwoniłem do żony. Elena nie była zmartwiona. Oznajmiła mi, że właśnie przygotowuje notę dla brytyjskiej ambasady w Moskwie, którą wyśle faksem, kiedy tylko będzie gotowa.

Zadzwoniłem również do Ariela, byłego agenta Mosadu, który pracował dla mojej firmy jako doradca do spraw bezpieczeństwa. W Rosji uchodził za jednego z najlepszych specjalistów w branży i byłem przekonany, że zdoła rozwiązać mój problem.

Ariel był zaskoczony, kiedy mu opowiedziałem, co się wydarzyło. Oznajmił, że musi skontaktować się z kilkoma osobami, a potem odezwie się do mnie.

Około 22.30 zadzwoniłem do ambasady brytyjskiej, gdzie połączono mnie z Chrisem Bowersem z sekcji konsularnej. Bowers otrzymał faks od Eleny i znał już moją sytuację, a przynajmniej wiedział tyle co ja. Jeszcze raz potwierdził wszystkie moje dane – datę urodzenia, numer paszportu i datę wydania wizy. Uprzedził mnie, że prawdopodobnie niewiele da radę zdziałać, ponieważ jest niedziela wieczorem, ale będzie się starał.

– Panie Browder – odezwał się na koniec. – Czy dali panu coś do jedzenia albo picia?

– Nie – odparłem.

Bowers wydał cichy pomruk, a ja podziękowałem mu i pożegnałem się.

Próbowałem rozsiąść się wygodnie na plastikowym krześle, ale było to niemożliwe. Czas płynął powoli. Wstałem i zacząłem się przechadzać po sali w kłębach tytoniowego dymu. Starałem się unikać bezmyślnych spojrzeń innych mężczyzn, którzy też zostali zatrzymani. Zadzwoniłem do Ariela, ale nie odbierał telefonu. W końcu podszedłem do przepierzenia i kalecząc rosyjski, zacząłem mówić do urzędników za szybą. Nie zwracali na mnie uwagi. Dla nich byłem nikim. Co gorsza stałem się już więźniem.

Warto nadmienić, że prawa jednostki nie cieszą się w Rosji zbytnim poważaniem. Ludzi poświęca się dla kraju, wykorzystuje w charakterze żywych tarcz, kart przetargowych albo zwykłego mięsa armatniego. Każdego można było się pozbyć, jeżeli zachodziła taka konieczność. Słynna wypowiedź Stalina trafiała w samo sedno: „Nie ma człowieka, nie ma problemu”.

Wtedy to znów przypomniałem sobie artykuł z „Forbesa” o losach Jude’a Shao. Czy w przeszłości powinienem był zachować większą ostrożność? Zdążyłem już przywyknąć do zwalczania oligarchów i skorumpowanych rosyjskich urzędników, toteż uodporniłem się na myśl, że ja również mógłbym zniknąć, gdyby ktoś bardzo tego chciał.

Pokręciłem głową, aby odegnać myśli o Shao. Znów podszedłem do strażników, żeby spróbować dowiedzieć się od nich czegokolwiek, ale na próżno. Wróciłem na krzesło i ponownie wybrałem numer telefonu Ariela. Tym razem odebrał.

– Co się dzieje? – zapytałem.

– Zadzwoniłem do kilku osób, ale nikt nie chce o tym mówić.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że nikt nie chce o tym mówić. Przykro mi, Bill, ale potrzebuję więcej czasu. Jest niedziela wieczór. Tak naprawdę wszyscy są nieosiągalni.

– Dobra. Daj mi znać, kiedy tylko czegoś się dowiesz.

– Jasne.

Rozłączyłem się i ponownie zadzwoniłem do ambasady. Brytyjscy dyplomaci również nie posunęli się ani o krok. Albo natrafiali na opór nie do przezwyciężenia, albo moje dane jeszcze nie zostały wprowadzone do systemu, albo jedno i drugie.

– Czy dali panu coś do jedzenia albo picia? – znów zapytał konsul, kiedy nasza rozmowa dobiegła końca.

– Nie – odpowiedziałem.

Pytanie to wydawało się zgoła bez znaczenia, ale Chris Bowers był całkowicie odmiennego zdania. Zapewne miał już wcześniej do czynienia z sytuacją tego rodzaju, ja zaś odniosłem wrażenie, że takie przetrzymywanie ludzi bez posiłku i wody to typowo rosyjska taktyka.

Minęła północ, a pomieszczenie wypełniali kolejni zatrzymani. Wszyscy byli mężczyznami i wyglądali na mieszkańców dawnych republik radzieckich – Gruzinów, Azerów, Kazachów i Ormian. Ich bagaż, o ile mieli jakikolwiek, stanowiły zwykłe worki marynarskie lub potężnych rozmiarów dziwaczne nylonowe torby na zakupy poowijane taśmą klejącą. Wszyscy bez przerwy palili, niektórzy rozmawiali szeptem, ale nikt nie okazywał żadnych emocji i nie wyglądał na zmartwionego. Podobnie jak strażnicy, oni również zdawali się mnie nie zauważać, choć wyraźnie nie pasowałem do otoczenia – byłem podenerwowany, nosiłem granatową marynarkę, używałem smartfona i miałem czarną walizkę na kółkach.

Po raz kolejny zadzwoniłem do żony.

– Coś nowego u ciebie?

– Nie. – Elena westchnęła. – A u ciebie?

– Też nic.

Musiała usłyszeć troskę w moim głosie, bo dodała:

– Wszystko będzie dobrze, Bill. Jeżeli faktycznie chodzi tylko o wizę, wrócisz tu jutro, żeby wszystko wyjaśnić. Jestem tego pewna.

Jej spokój zaczął mi się udzielać.

– Wiem – powiedziałem, spoglądając na zegarek. W Anglii była 22.30. – Idź spać, kochanie. Ty i dziecko potrzebujecie odpoczynku.

– Dobrze. Zadzwonię do ciebie, kiedy tylko czegoś się dowiem.

– Ja również.

– Dobranoc.

– Dobranoc – odrzekłem. – Kocham cię – dodałem, lecz Elena już się rozłączyła.

W mojej głowie zaczęły się lęgnąć wątpliwości. A jeżeli to nie jest zwyczajny problem z wizą? Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze Elenę? Czy kiedykolwiek zobaczę nasze dziecko, którego się spodziewamy? Czy zobaczę jeszcze mojego syna, Davida?

Zmagając się z posępnym nastrojem, zwinąłem marynarkę, która miała mi posłużyć za poduszkę, i próbowałem ułożyć się wygodnie na twardych krzesłach, jednak zostały one tak zaprojektowane, by nie dało się na nich spać. Poza tym otaczała mnie zgraja ludzi o złowieszczym wyglądzie. Jakże miałbym zasnąć, gdy kręcili się w pobliżu?

Porzuciłem ten zamiar.

Usiadłem z powrotem, sięgnąłem po blackberry’ego i zacząłem sporządzać listę osób, które poznałem, przebywając w Rosji, Wielkiej Brytanii oraz Ameryce, i które mogłyby mi teraz pomóc – polityków, biznesmenów i dziennikarzy.

Jeszcze raz zadzwonił do mnie Chris Bowers, który właśnie kończył dyżur w ambasadzie. Zapewnił mnie, że człowiek, który zajmie jego miejsce, zostanie dokładnie poinformowany o mojej sytuacji. Nadal był zainteresowany, czy dostałem jakiś posiłek lub wodę. Odpowiedziałem, że nie. Przeprosił mnie, choć nic nie mógł na to zaradzić. Najwyraźniej skrzętnie notował wszelkie uchybienia, na wypadek gdyby mogło to okazać się przydatne. Cholera jasna – zakląłem w myślach, kiedy skończyliśmy rozmowę.

Była druga albo trzecia w nocy. Wyłączyłem smartfon, by nie rozładować baterii, i znów postanowiłem się zdrzemnąć. Wyjąłem z walizki koszulę i zakryłem sobie nią oczy. Połknąłem na sucho dwie tabletki nurofenu, żeby uśmierzyć ból głowy, który zaczął mi doskwierać. Próbowałem zapomnieć o tym wszystkim. Starałem się przekonać samego siebie, że z rana znów będę w podróży. Że to tylko problem z wizą. Że w taki czy inny sposób zdołam wydostać się z Rosji.

Chwilę później zasnąłem.

Obudziłem się około 6.30, kiedy do sali weszła kolejna grupa mężczyzn. Nie różnili się od pozostałych. Nie zauważyłem nikogo, kto wyglądałby podobnie jak ja. Pomieszczenie wypełniły stłumione szepty i kłęby tytoniowego dymu. Odór spoconych ciał przybrał na sile. W ustach czułem nieświeży posmak i po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że bardzo chce mi się pić. Chris Bowers nie bez przyczyny dopytywał, czy mnie nakarmiono i napojono. Mogliśmy korzystać z toalety, ale ci dranie powinni dać nam jakiś posiłek i wodę.

Mimo to obudziłem się z głębokim przeświadczeniem, że to wszystko jest skutkiem jakiegoś biurokratycznego nieporozumienia. Zadzwoniłem do Ariela. Nie zdołał jeszcze ustalić, co się dzieje, ale poinformował mnie, że najbliższy samolot do Londynu odlatuje o 11.15. Miałem tylko dwa wyjścia. Albo mogłem zostać aresztowany, albo deportowany, toteż utwierdzałem się w przekonaniu, że odlecę tym samolotem.

W miarę możliwości starałem się nie próżnować. Odpowiedziałem na kilka e-maili, jakbym zaczynał zwykły dzień roboczy. Skontaktowałem się z ambasadą. Pełniący dyżur konsul zapewnił mnie, że kiedy tylko zacznie się pora urzędowania, zajmą się moją sprawą. Pozbierałem swoje rzeczy i jeszcze raz spróbowałem rozmówić się z urzędnikami. Poprosiłem ich o mój paszport, ale również tym razem nie zwrócili na mnie uwagi. Jakby całe ich zadanie ograniczało się do siedzenia za szybą i ignorowania zatrzymanych.

Zacząłem przechadzać się po sali, co jakiś czas zerkając na zegarek. 9.00. 9.15. 9.24. 9.37. Stawałem się coraz bardziej poirytowany. Miałem ochotę porozmawiać z Eleną, ale o tej porze w Londynie dopiero świtało. Odezwałem się do Ariela, lecz on nadal nie miał dla mnie żadnych wiadomości. Przestałem wydzwaniać do ludzi.

O 10.30 zacząłem walić pięścią w szybę, jednak urzędnicy nadal ignorowali mnie z pełnym profesjonalizmem.

Zadzwoniła Elena. Tym razem nie zdołała mnie uspokoić. Obiecała wyjaśnić, co się dzieje, ale zaczynałem nabierać przekonania, że to nic nie da. Oczyma wyobraźni coraz wyraźniej widziałem, jak spotyka mnie los Jude’a Shao.

10.45. Na dobre zaczęła mnie ogarniać panika.

10.51. Jak mogłem być tak głupi? Jak zwykły facet z Chicago mógł sobie uroić, że gnębienie rosyjskich oligarchów ujdzie mu na sucho?

10.58. Głupi, głupi, głupi! Jesteś głupi i arogancki, Bill! Arogant i skończony głupiec!

11.02. Trafię do rosyjskiego więzienia. Trafię do rosyjskiego więzienia. Trafię do rosyjskiego więzienia.

11.05. Do sali wpadli dwaj strażnicy w butach z cholewami i klucząc między zatrzymanymi, podeszli do mnie. Pozbierali moje rzeczy, chwycili mnie pod ręce i wyprowadzili z sali. Szliśmy długimi korytarzami, a potem w górę po schodach. A więc to tak. Teraz wepchną mnie do samochodu i gdzieś wywiozą. No to się doigrałem.

Jeden ze strażników kopniakiem otworzył drzwi i znaleźliśmy się w hali odlotów. Moje serce zaczęło uderzać szybciej, kiedy idąc żwawym krokiem, mijaliśmy bramki i ospałych pasażerów. Dotarliśmy do punktu odprawy na rejs do Londynu o 11.15, przepuszczono nas na drugą stronę i po chwili weszliśmy na pokład samolotu. W pośpiechu minęliśmy przedział klasy biznesowej i strażnicy posadzili mnie w fotelu od strony przejścia w przedziale klasy ekonomicznej. Żaden nie odezwał się do mnie ani słowem. Włożyli moją walizkę do skrytki bagażowej pod sufitem i wyszli. Nie dostałem z powrotem paszportu.

Inni pasażerowie z trudem powstrzymywali wścibskie spojrzenia, ale czyż mogłem im się dziwić? Nie zwracałem na nich uwagi. Uniknąłem rosyjskiego więzienia.

Wysłałem do Eleny wiadomość tekstową, informując ją, że wracam do domu i wkrótce się zobaczymy. Napisałem też, że ją kocham.

Wystartowaliśmy. Kiedy koła maszyny z głuchym łoskotem schowały się w komorach podwozia, ogarnęła mnie taka ulga, jakiej nigdy dotąd nie zaznałem. Nawet to, co przeżywałem, zarabiając i tracąc setki milionów dolarów, nie umywało się do tego uczucia.

Samolot wzniósł się na wysokość przelotową i zaczęto podawać posiłki. Nie miałem nic w ustach od dwudziestu czterech godzin. Tego dnia lunch składał się z jakiegoś paskudztwa przypominającego boeuf Strogonow, ale odnosiłem wrażenie, że w życiu niczego lepszego nie jadłem. Zjadłem trzy dodatkowe bułki, wypiłem cztery butelki wody, a potem zasnąłem.

Obudziłem się, dopiero kiedy wylądowaliśmy w Londynie. Samolot kołował, a ja układałem w myślach listę rzeczy, z którymi musiałem się uporać. Przede wszystkim czekało mnie przejście przez odprawę bez paszportu, ale spodziewałem się, że będzie to dosyć łatwe. Anglia była moim domem, a od końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy uzyskałem obywatelstwo brytyjskie, moją przybraną ojczyzną. Dużo większy problem stanowiła Rosja. Co miałem zrobić, żeby wyplątać się z tych tarapatów? Kto za to wszystko odpowiadał? U kogo mogłem szukać pomocy w Rosji? A u kogo na Zachodzie?

Samolot zatrzymał się, z głośnika dobiegł dźwięczny sygnał i wszyscy rozpięli pasy. Gdy przyszła kolej na mnie, ruszyłem między fotelami w stronę wyjścia. Byłem całkowicie pogrążony w myślach, toteż zbliżając się do drzwi, nie zauważyłem pilota, który przyglądał się opuszczającym pokład pasażerom. Kiedy go mijałem, wyrwał mnie z zadumy, wyciągając rękę w moją stronę. Opuściłem wzrok i zobaczyłem, że trzyma mój brytyjski paszport. Zabrałem go bez słowa.

Odprawa celna zajęła pięć minut. Wsiadłem do taksówki i pojechałem do mojego londyńskiego mieszkania. Gdy dotarłem na miejsce, długo tuliłem Elenę w objęciach. Nigdy tak bardzo nie doceniałem bliskości drugiej osoby.

Powiedziałem jej, że bardzo ją kocham. Uśmiechnęła się, patrząc na mnie wielkimi sarnimi oczami. Rozmawialiśmy o moich przejściach i trzymając się za ręce, weszliśmy do naszego wspólnego gabinetu. Zasiedliśmy przy biurkach, włączyliśmy komputery, sięgnęliśmy po telefony i przystąpiliśmy do pracy.

Musiałem znaleźć jakiś sposób, żeby wrócić do Rosji.ROZDZIAŁ 2
JAK BYĆ BUNTOWNIKIEM W RODZINIE KOMUNISTÓW?

Gdybyście teraz mnie usłyszeli, prawdopodobnie nasunęłoby się wam pytanie: „Jak ten facet z amerykańskim akcentem i brytyjskim paszportem został jednym z największych zagranicznych inwestorów w Rosji, którego wydalono z tego kraju?”.

To długa historia, która tak naprawdę ma swój początek w Stanach Zjednoczonych, w pewnej niezwykłej amerykańskiej rodzinie. Mój dziadek, Earl Browder, który pochodził z Wichita w stanie Kansas, był założycielem związków zawodowych. Działał tak aktywnie, że dostrzegli go komuniści i w 1926 roku zaprosili do Związku Radzieckiego. Wkrótce po przybyciu na miejsce dziadek zrobił to, co zrobiłby każdy dziarski Amerykanin w Moskwie – poznał atrakcyjną Rosjankę. Nazywała się Raisa Berkman i była jedną z pierwszych prawniczek w tym kraju. Zapałali do siebie uczuciem i pobrali się. Mieli trzech synów, a pierwszy z nich, Felix, który przyszedł na świat w stolicy Rosji w lipcu 1927 roku, został moim ojcem.

W 1932 roku Earl wrócił do Stanów Zjednoczonych, by zamieszkać wraz z rodziną w Yonkers w stanie Nowy Jork, i został przewodniczącym Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych. Dwukrotnie, w 1936 i 1940 roku, startował w wyborach prezydenckich z ramienia swojej partii. Choć w każdej z tych kampanii uzyskał zaledwie około 8 tysięcy głosów, jego kandydatura zwróciła uwagę pogrążonej w kryzysie Ameryki na wady dominującego kapitalizmu i zmusiła wszystkich polityków do zmiany nastawienia wobec lewicy. Był tak przebojowy, że w 1938 roku na okładce magazynu „Times” pojawiło się jego zdjęcie podpisane „towarzysz Earl Browder”.

Jego przebojowość działała również na nerwy prezydentowi Rooseveltowi. W 1941 roku mój dziadek został aresztowany i skazany na cztery lata więzienia za „oszustwa paszportowe”. Rozpoczął odsiadkę w federalnym zakładzie karnym w Atlancie, ale na szczęście za sprawą wojennego przymierza Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim ułaskawiono go rok później.

Po zakończeniu wojny Earl spędził kilka lat w politycznej próżni, dopóki senator Joseph McCarthy nie rozpętał haniebnego polowania na czarownice, usiłując oczyścić kraj z komunistów. Lata pięćdziesiąte w Ameryce były paranoicznym okresem i nie miało znaczenia, czy ktoś był dobrym czy złym komunistą. Earl przez wiele miesięcy był nękany wezwaniami i przesłuchiwany przez Komisję Izby Reprezentantów do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej.

Prześladowania polityczne i poglądy mojego dziadka odcisnęły swoje piętno na pozostałych członkach rodziny. Moja babka była rosyjską intelektualistką żydowskiego pochodzenia i nie życzyła sobie, aby jej synowie angażowali się w nieczyste rozgrywki polityczne. Dla niej najwyższym powołaniem była kariera akademicka, zwłaszcza w dziedzinie nauk matematycznych. Felix, mój ojciec, spełniał jej oczekiwania, a nawet je przerósł, kiedy w wieku szesnastu lat dostał się na studia w Massachusetts Institute of Technology. Co znaczące, ukończył je w ciągu zaledwie dwóch lat, po czym podjął studia podyplomowe w Princeton i uzyskał doktorat jako dwudziestolatek.

Chociaż mój ojciec należał do najbardziej obiecujących młodych matematyków w Ameryce, nie zmieniało to faktu, że był synem Earla Browdera. Kiedy po zakończeniu II wojny światowej prezydent Truman wprowadził powszechny obowiązek służby wojskowej, Felix ubiegał się o odroczenie, ale Instytut Badań Zaawansowanych w Princeton, w którym był zatrudniony, odmówił mu wstawiennictwa. Żaden z jego przełożonych nie chciał, aby odnotowano, że ujął się za synem znanego komunisty. Nie uzyskawszy odroczenia, Felix natychmiast został wcielony do wojska i rozpoczął służbę w 1953 roku.

Po wstępnym szkoleniu otrzymał przydział do jednostki wywiadu wojskowego w Fort Monmouth w stanie New Jersey, gdzie pracował przez kilka tygodni, zanim dowódca zwrócił uwagę na jego nazwisko. Potem wszystko potoczyło się szybko. Pewnej nocy zerwano go z pryczy, wsadzono do samolotu transportowego i wysłano do Fort Bragg w Karolinie Północnej, gdzie przez kolejne dwa lata obsługiwał pompę na stacji paliw położonej na obrzeżach bazy.

Gdy w 1955 roku wyszedł do cywila, zgłosił swoją kandydaturę na pierwszy uczelniany wakat, jaki znalazł – stanowisko adiunkta na Uniwersytecie Brandeis. Naukowcy z Brandeis nie mogli uwierzyć w swoje szczęście, dowiedziawszy się, że wybitny matematyk z Princeton chce z nimi pracować. Kiedy jednak zarekomendowali go władzom uczelni, te nie chciały wspierać syna byłego przywódcy partii komunistycznej.

W owym czasie radą nadzorczą uniwersytetu kierowała Eleanor Roosevelt i chociaż to jej mąż był odpowiedzialny za wtrącenie mojego dziadka do więzienia, ona sama stwierdziła: „najbardziej antyamerykańskie, co moglibyśmy zrobić, to odmówić zatrudnienia wielkiemu naukowcowi z powodu tego, kim był jego ojciec”. Felix otrzymał w końcu tę posadę, dzięki której później trafił do Yale, Princeton i na Uniwersytet Chicagowski, gdzie ostatecznie został dziekanem wydziału matematycznego. Jego długoletnia kariera obfitowała w liczne sukcesy i w 1999 roku prezydent Clinton uhonorował go Narodowym Medalem Nauki, najwyższym amerykańskim wyróżnieniem za osiągnięcia w dziedzinie matematyki.

Życie mojej matki było równie niepospolite. Eva przyszła na świat w 1929 roku w Wiedniu jako córka samotnej Żydówki. W 1938 roku antysemicka polityka nazistów nie pozostawiała żadnych złudzeń i każdy Żyd, który miał taką możliwość, starał się znaleźć jak najdalej od Europy. Ponieważ tak wiele osób uciekało do Stanów Zjednoczonych, że uzyskanie amerykańskiej wizy graniczyło z niemożliwością, moja babka podjęła bolesną decyzję i oddała swoją córkę do adopcji, aby zapewnić jej szansę na lepsze życie za oceanem.

Applebaumowie, miłe żydowskie małżeństwo z Belmont w stanie Massachusetts, zgodzili się przyjąć Evę do siebie. Dziewięcioletnia dziewczynka samotnie przejechała Europę pociągiem, a następnie popłynęła statkiem do Ameryki, gdzie czekała na nią nowa rodzina. Dotarłszy do celu podróży, czuła się oszołomiona światem, w którym znalazła schronienie. Przez kilka kolejnych lat moja matka mieszkała w wygodnym domu, w którym miała własny pokój i mogła się bawić z cocker spanielem na zadbanym trawniku w ogrodzie, z dala od morderczego szaleństwa wojny.

Podczas gdy Eva przyzwyczajała się do nowego życia, moja babka, Erna, zdołała uciec z Austrii i trafiła do Wielkiej Brytanii. Rozłąka z córką była dla niej nie do zniesienia, toteż każdego dnia starała się o wizę amerykańską, aby móc odzyskać małą Evę. Wreszcie po trzech latach jej starania zakończyły się sukcesem. Przybyła do Bostonu i zapukała do drzwi domu Applebaumów w Belmont, spodziewając się radosnego powitania. Tymczasem prawie nie poznała swojego dziecka. Na miejscu zastała amerykańską dziewczynkę, która tak się zaaklimatyzowała w nowym domu, że nie chciała go opuszczać. Po burzliwej kłótni moja babka postawiła na swoim i zabrała córkę ze sobą. Zamieszkały w wynajętym pokoju w Brookline. Erna pracowała w szwalni po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, żeby zarobić na utrzymanie, ale doskwierała im taka bieda, że największym luksusem była dla nich porcja pieczeni wołowej z tłuczonymi ziemniakami, którą raz w tygodniu zjadały do spółki w miejscowym barze. Zamiana ubóstwa na dostatek, a potem znów powrót do ubóstwa okazały się tak silnym wstrząsem, że po dziś dzień moja matka zbiera saszetki z cukrem, a w restauracji wykrada bułki z koszyczków na pieczywo i chowa je do torebki. Pomimo ciężkich warunków, w jakich dorastała, Eva przejawiała wybitne zdolności naukowe i zaproponowano jej pełne stypendium na Massachusetts Institute of Technology. Tam w 1948 roku poznała Felixa i po kilku miesiącach została jego żoną.

W 1964 roku przyszedłem na świat jako dziecko tej dziwnej pary lewicujących naukowców. W naszym domu rozmawiało się przy stole o teoriach matematycznych i o tym, jak nieuczciwi przedsiębiorcy prowadzą świat do zguby. Mój starszy brat, Thomas, poszedł w ślady ojca i wstąpił na uniwersytet w Chicago – w wieku piętnastu lat! Ukończył wydział fizyki, oczywiście z najwyższą lokatą. Jako dziewiętnastolatek uzyskał doktorat i obecnie jest jednym z czołowych fizyków światowej klasy badających cząstki elementarne.

Z kolei ja znalazłem się na przeciwległym krańcu naukowych aspiracji. Kiedy miałem dwanaście lat, moi rodzice oznajmili, że biorą roczny urlop naukowy, i musiałem wybierać, czy przyłączę się do nich, czy pójdę do szkoły z internatem. Zdecydowałem się na to drugie.

Matkę gnębiło poczucie winy, pozwoliła mi więc wybrać szkołę. Ponieważ nie interesowałem się nauką, tylko jazdą na nartach, rozglądałem się za szkołami, które znajdowały się w pobliżu ośrodków narciarskich. Jedną z nich była niewielka Whiteman School w Steamboat Springs w stanie Kolorado.

Moi rodzice tak głęboko tkwili w swoim akademickim świecie, że nie zadali sobie trudu, aby zapoznać się z poziomem tej szkoły. Gdyby to zrobili, dowiedzieliby się, że w owym czasie Whiteman nie stawiała wygórowanych wymagań i trafiało tam wiele trudnej młodzieży – dzieciaki, które zostały wyrzucone z innych szkół albo popadły w konflikt z prawem.

Aby dostać się do szkoły z internatem, musiałem przeskoczyć ósmą klasę, toteż trafiłem do Whiteman School jako niewysoki trzynastolatek. Byłem najmłodszy i najmniejszy. Gdy inni uczniowie zobaczyli takiego chuderlaka w niebieskim blezerku, od razu upatrzyli sobie w nim ofiarę. Już pierwszej nocy grupa chłopców wdarła się do mojego pokoju i zaczęła przekopywać szuflady, zabierając wszystko, co wpadło im w oko. Kiedy zaprotestowałem, rzucili się na mnie i zaczęli krzyczeć: „Odkręcimy ci cycki, Billy Browder! Odkręcimy ci cycki!”.

Takie sceny powtarzały się każdej nocy przez pierwszych kilka tygodni. Byłem posiniaczony i upokorzony, a co wieczór, kiedy gasły światła, czekałem przejęty zgrozą na okrutne niespodzianki, jakie szykowali dla mnie moi prześladowcy.

Na początku października odwiedziła mnie matka. Byłem zbyt dumny, by powiedzieć jej o tym, co się dzieje. Wszystko to napawało mnie wstrętem, ale myślałem, że zdołam wytrzymać.

Jednak kiedy tylko wsiadłem do samochodu matki, którym mieliśmy udać się na kolację, puściły mi nerwy. To wzbudziło jej niepokój i zapytała, co mi jest.

– Nie zniosę tego dłużej! – wykrzyczałem przez łzy. – Tu jest okropnie!

Nie wyznałem jej, jak się nade mną znęcali, i nie miałem pojęcia, czy czegokolwiek się domyślała, ale odpowiedziała:

– Billy, jeżeli nie chcesz tu dłużej być, po prostu powiedz. Zabiorę cię ze sobą do Europy.

Nie odpowiedziałem od razu i zacząłem rozważać tę propozycję. Kiedy już dojeżdżaliśmy do restauracji, podjąłem decyzję, że choć perspektywa powrotu do maminej spódnicy jawi się kusząco, nie mogę opuścić Whiteman School jako pokonany oferma.

Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienie. Kiedy jedliśmy, uspokoiłem się trochę i w połowie kolacji uniosłem wzrok znad talerza.

– Wiesz, myślę, że zostanę – oznajmiłem. – Dam sobie radę.

Wspólnie spędziliśmy weekend i w niedzielę wieczorem matka odwiozła mnie z powrotem do szkoły. Kiedy się pożegnaliśmy i szedłem do swojego pokoju, mijając sypialnie drugoklasistów, usłyszałem, jak dwaj chłopcy mówią szeptem:

– Billy, pora na odkręcanie cycków.

Przyspieszyłem kroku, ale tamci ruszyli za mną. Gniew i poniżenie wypełniły mnie do tego stopnia, że zamiast skręcić do swojego pokoju, zawróciłem i rzuciłem się na mniejszego z prześladowców. Uderzyłem go w nos. Chłopak przewrócił się, a ja usiadłem na nim i zacząłem okładać go pięściami, aż zalał się krwią i dopiero jego kolega chwycił mnie za ramiona i odciągnął na bok. Potem obaj spuścili mi solidne lanie, aż przyszedł dozorca, który nas rozdzielił.

Ale od tamtej chwili już nikt w Whiteman School nie ważył się mnie tknąć.

Spędziłem tam cały rok i poznałem wszystko to, o czym dotychczas nie miałem pojęcia. Zacząłem palić papierosy i wymykałem się w nocy, by przemycać alkohol do internatu. Tyle razy pakowałem się w różne tarapaty, że pod koniec roku usunięto mnie ze szkoły. Wróciłem do domu rodzinnego w Chicago, ale nie byłem już tym samym Billym Browderem.

Moja rodzina wyznawała pogląd, że jeśli dziecko nie jest wybitnie utalentowane, nie ma dla niego miejsca na ziemi. Tak bardzo odstawałem od tego ideału, że rodzice nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Posyłali mnie do różnych psychiatrów, terapeutów i specjalistów, którzy mieli znaleźć sposób, żeby mnie „wyprostować”. Im dłużej to trwało, tym zacieklej się buntowałem. Wydalenie ze szkoły było dobre na początek, ale skoro naprawdę miałem pognębić moich rodziców, musiałem wymyślić coś więcej.

Olśnienie przyszło pod koniec szkoły średniej. Postanowiłem ubrać się w garnitur, zawiązać krawat i zostać kapitalistą. Nic nie mogło ich bardziej wkurzyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: