Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Czerwony rower - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony rower - ebook

Książka o tym jak niewyjaśnione sprawy potrafią ciążyć, jak poczucie winy, wyrzuty sumienia, pomimo upływu lat wciąż w nas tkwią…

Historia dojrzewania i dziewczęcej przyjaźni - przyjaźni "na śmierć i życie", choć nie takiej prostej, pełnej konfliktów i zazdrości. Opowieść o kobietach z poplątanymi życiorysami i bliznami, jakie zostawiła przeszłość i teraźniejszość. Prawdziwa, ale i bolesna. 

Karolina - córka ubeka, obecnie dziennikarka. Beata - szkolna gwiazda, wnuczka bogatych dziadków, żona biznesmena. Gośka - córka badylarza, dziś szczęśliwa żona i matka. Dorastały na przedmieściach Warszawy, chodziły do jednej klasy i wspólnie spędzały czas po lekcjach. Dzieliło je pochodzenie, sytuacja rodzinna i materialna, połączyło wspólne czytanie Bravo, dyskusje o chłopakach i pierwsze, nieudolne makijaże. Teraz każda z nich ma już swoje, bardziej lub mniej udane życie, ale co jakiś czas po prostu muszą się spotkać…
Dorosłe już kobiety ukrywają pewną tajemnicę z młodości, która w podświadomości wciąż trapi je wszystkie. Tajemnicę nie rozwiązaną do końca nawet przez nie same. Tajemnicę, której rozwiązanie zaskakuje.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66807-91-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Chleba kupić, masła – powiedziała mamusia. – I pół kilo zwyczajnej, jak będzie, a jak nie będzie, to powiedz pani Eli, żeby dała, co jest. Masz tu kartki – dorzuciła jeszcze i wetknęła mu do kieszeni kufajki zwitek banknotów oraz prostokąciki brązowego papieru: kartki na mięso i masło. „Chleba i zwyczajnej, a jak mi coś zostanie, to piwko mogę sobie kupić albo ćwiarteczkę. Tak mamusia mówiła”.

Włożył gumiaki i wyszedł na przedwiosenne południe. Wciągnął w nozdrza zapach mokrej ziemi i topniejącego śniegu, zapach pąków i zeszłorocznych liści butwiejących na podwórzu. Kopnął nóżkę od roweru i poprowadził go do furtki, osłaniając oczy przed jaskrawym światłem słonecznym.

Powtarzał sobie w myślach: „Chleba i zwyczajnej, kiełbasy zwyczajnej, i coś jeszcze, masło, aha”. Nigdy nie miał dobrej pamięci. Jego pamięć miała dziury wielkie jak siatka w ogrodzeniu, czasem wystarczyło, że się zapatrzył na coś, i wszystko znikało, a potem nie wiedział, ile czasu minęło, i musiał patrzeć na niebo, żeby się dowiedzieć, na jak długo świat zniknął mu sprzed oczu. Teraz było gorzej, jakby każde zniknięcie wyrywało większe dziury. Chleb i kiełbasa jeszcze mogły zostać na siatce, ale mniejsze sprawy, takie jak masło czy oporządzanie kurek, już uciekały. Czasami bał się, że w końcu dziury będą tak wielkie, że nic nie zostanie, że sam wpadnie w dziurę swojej pamięci i prześlizgnie się jak nitka makaronu przez oko durszlaka do odpływu, do kanału, gdzieś, gdzie jest czarno i nic już nie ma.

A czasami świat wracał, jakby dziury ktoś zaszył, i okazywało się wtedy, że coś mówił, robił, że pojechał do lasu i tam siedział, patrząc na brązowożółte wody kanału. Pamięć wracała na miejsce, jakby ktoś ją ukradł dla kawału, jak robią te dzieciaki, co kradną sobie nawzajem worki na buty i chowają za kapliczką przy Szerokiej, a potem gonią się ze śmiechem, wywijając juniorkami w granatowych workach.

Przejechał obok kapliczki. Długo pedałował, małe kółka dziecinnego roweru obracały się ciężko. Zaraz minie pętlę, skręci w lewo i dojedzie do sklepu, kupi chleba, kiełbasy i piwko, i… Złapał myślą masło, zanim wymknęło mu się przez nową dziurę w głowie. „Aha, mam cię, dzisiaj mi nie uciekniesz”, rozpromienił się, w uśmiechu pokazując wszystkie zęby, jakie mu jeszcze zostały. Z tej radości aż zatrzymał rower, oparł o płot, wyciągnął z kieszeni paczkę klubowych i przypalił sobie papierosa. Pokręcił głową ucieszony z chwilowego zwycięstwa nad opornym umysłem. Kątem oka dostrzegł czerwoną plamę. Dzieci wracają ze szkoły!

Ucieszył się jeszcze bardziej. Dzieci, dziewczynki. Małgosia będzie wracała, Małgosia jest duża, dorodna, prawdziwa kobieta, ale Małgosi nie wolno tknąć, bo to rodzina, a rodzina jest święta. Mamusia powiedziała, że gdyby dotknął Małgosi, to smażyłby się w piekle do końca świata; dorzuciła węgla do pieca w kuchni, wzięła jego rękę i dotknęła nią żeliwnych drzwiczek, żeby poczuł, jakie piekło jest gorące, jak pali i piecze. Na dłoni zrobił się pęcherz, który mamusia potem zawinęła czystym bandażem, ale ilekroć pomyślał o Małgosi w zakazany sposób, ręka piekła żywym ogniem. Oparzenie nie chciało uciec z pamięci.

Jednak o innych dziewczynkach można myśleć, jak się chce. Inne to nie rodzina. Idą teraz grupką; koło Małgosi taka druga grubsza, jasnowłosa i nieduża, z drugiej strony taka ładniutka z warkoczem, z tyłu kolejna, też z warkoczem, ale cieńszym, jakby zdjęła te zapocone okulary, toby była całkiem niezła. Ta ładna zawsze krzyczy na niego: „Spadaj, debilu!”, albo się wykrzywia. A ta w okularach nigdy nawet miny nie zrobi, nic nie powie, tylko patrzy na niego wielkimi oczami zza szkieł, wysoka jest, ale chuda, pewnie nie waży więcej niż wiązka drew, można by ją wziąć na ramię i zawieźć w pole, w żyto, zabawić się…

– Cześć, dziewczynki! – woła z uśmiechem, kiedy nadchodzą.

Małgosia patrzy na niego jak na powietrze, bąka coś pod nosem. Ta druga obok przyspiesza kroku, szepczą coś; ta ładna wykrzywia się szyderczo i rzuca w przestrzeń:

– Coś słyszałam, chyba debil się odezwał!

A ta chuda, wysoka, w za małej czerwonej kurteczce z darów, ściska tę ładną kurczowo za łokieć, aż jej chude palce robią się całkiem białe, i przyspiesza tak, że prawie biegnie, i nie spuszcza z niego oczu, tak jak nie spuszcza się oczu z dużego psa, który choć zawsze uwiązany, nagle znalazł się za płotem, na ulicy.

Gapi się na dziewczynki, dopóki nie znikną za zakrętem, przy pętli. Cztery kolorowe plamy. Trzyma się myśli o zbożu i polu, o ciele młodym i leciutkim jak kilka gałązek. Uśmiecha się i pogwizduje pod nosem, a potem odkrywa, że znowu uciekły mu gdzieś minuty, a może godziny… że papieros dawno zgasł i wypadł z palców, słońce przesunęło się i płoty rzucają cienie aż na drugą stronę ulicy Szerokiej… że mamusia czeka w domu na chleb i na kiełbasę, i na coś jeszcze, co bezpowrotnie przeleciało przez porwaną siatkę pamięci.KAROLINA

Umówiłyśmy się w McDonaldzie, na rogu wylotówki i ulicy prowadzącej do pętli autobusowej. W McDonaldzie, którego nie było – na pewno nie – kiedy po raz ostatni wyjeżdżałam z Leśnego. Niska, przysadzista bryła restauracji, o oknach wielkich jak szyby wystawowe, wyglądała kuriozalnie w miejscu, które zapamiętałam jako pusty, porośnięty chwastami spłachetek ziemi przy ruchliwej ulicy. W to listopadowe popołudnie szare niebo zasnuwały ciężkie chmury, przez co wydawało się, że jest już dużo później, niż wskazywał zegar. Okna baru jarzyły się przyjaznym, ciepłym światłem, a sylwetki ludzi za szybą pozwalały wierzyć, że to miłe, przytulne miejsce, gdzie można porozmawiać. Nawet smród frytek i tłuszczu jakoś wyjątkowo nie roznosił się dookoła, choć zwykle wyczuwam go z daleka, zanim jeszcze zobaczę dumne, żółte, łukowate „M” na tle nieba.

Nie lubię fast foodów, nie lubię nowoczesnych kawiarni, gdzie kawa nosi wymyślne włoskie nazwy, a potrawy przyjeżdżają zza oceanu zamrożone w kontenerach. Za długo studiowałam i pracowałam w centrum miasta, w nieregularnych godzinach, kiedy hamburger czy pikantne skrzydełka były jedyną dostępną namiastką obiadu. Te bary kojarzą mi się zawsze właśnie z przerwą w zajęciach, gazetą zdjętą z drewnianego wieszaka, tłustym hamburgerem popijanym wodnistą herbatą i nerwowym zerkaniem na zegarek.

Nie zdziwiło mnie jednak, że Beata i Gosia chciały się umówić właśnie tam – to miejsce stanowiło kiedyś centrum naszego świata. Na tym skrzyżowaniu, na długo zanim wyrosła na nim ta ohydna przysadzista buda, rozchodziły się nasze drogi po szkole i schodziły rano. Naprzeciwko, przy drodze na wschód jedna z naszych nauczycielek ze szkoły prowadziła budkę z lodami. Po lekcjach liczyłyśmy drobne, wybierałyśmy smaki, a potem oblizywałyśmy kapiące z bezsmakowych wafelków lody – zawsze o tym samym mdłym zapaszku mleka skondensowanego, obojętne, czy miały kolor brązowy, czy zielony, czy nazywały się „kakaowe”, czy „pistacjowe”. Opierałyśmy nasze trzy rowery o ścianę budki: moja czarna stara damka pamiętająca czasy, kiedy ojciec jeździł nią po mleko do pegeeru, brzydko kontrastowała z nowiutkim czerwonym jubilatem Beaty i różowym, niemieckim rowerem Gośki. Zawsze wtedy, liżąc lody, wyobrażałam sobie, że za chwilę z ulicy wypadnie na chodnik rozpędzony samochód i zmiażdży Beatę tak, jak mercedes 120 rozmazał naszego kolegę ze szkoły na asfalcie wylotówki. Sąsiadka opowiadała mojej mamie, że zbierali go do foliowego worka, bo tylko buty zostały. Nazywał się Andrzej, miał jedenaście lat i wiecznie pociągał nosem, za co wyzywaliśmy go od brudasów, ale kiedy zginął, całą klasą ubraliśmy się na czarno i poszliśmy na pogrzeb. W mojej wyobraźni samochód zabijał Beatę, a ja zabierałam z jej szkolnej torby różowy piórnik z napisem „Barbie” i odjeżdżałam jej nowiutkim czerwonym rowerem.

Czasami też aż do bólu chciałam być Beatą, zamienić się z nią na skórę i włosy, na nogi, i na talię, z której była zawsze dumna. A przede wszystkim zamienić się z nią na tę jej niewymuszoną bezczelność, na radosny śmiech i na życie.

Teraz czasem zastanawiam się, czy Beata równie mocno chciała być mną. Czy kiedy lizała lody kakaowe o smaku mleka z tubki, wyobrażała sobie to samo co ja?

Przed barem zatrzymał się samochód. Odruchowo spojrzałam na rejestrację, a kiedy zobaczyłam cyfry 14299, zamknęłam oczy, udając, że ich nie widziałam. 99 – wszystko stracone, wielkie nieszczęście… Patrzę na rejestracje samochodów od dwudziestu lat z okładem, od czasów powrotów ze szkoły do domu. Wróżę z nich i liczę, zawsze liczę. Machinalnie policzyłam. Jeden, cztery, dwa, dziewięć, dziewięć, razem dwadzieścia pięć, podzielić na pięć – piątka. Postanowiłam, w drodze kompromisu z neurotyczną częścią siebie samej, uznać, że rejestracja samochodu składała się z samych piątek. Dziewiątek nie było, nie widziałam ich. Musiało mi się wydawać. Ten prosty zabieg pozwolił mi odsunąć przeczucie nadchodzącej zagłady i wejść po schodkach do szklanych drzwi.

Po prawie dwudziestu latach, przekraczając próg baru szybkiej obsługi, zrozumiałam, dlaczego kiedyś tak bardzo chciałam być taka jak ona. Beaty nie sposób było przegapić, dzisiaj tak jak dawniej odróżniała się od tłumu rozgadanej młodzieży spędzającej popołudnie nad stygnącą herbatą i frytkami. Siedziała sama przy stoliku w rogu – szczupła, klasyczna blondynka o twarzy, która z upływem czasu nabrała szlachetności i wyrazistości pomimo drobnych zmarszczek w kącikach ogromnych, porcelanowoniebieskich oczu. Beata wyglądała teraz dokładnie tak jak dwadzieścia lat temu jej matka, nauczycielka ze szkoły muzycznej, którą zapamiętałam ubraną zawsze w nieskazitelnie odprasowaną białą bluzkę i długą plisowaną spódnicę. Z wizyt u nich w domu pamiętałam, że siedziała w ogromnym salonie, pośród ciężkich, ciemnych, dębowych mebli, pochylona nad klawiaturą pianina. Kiedy widzę Beatę, zawsze w myślach słyszę muzykę poważną: mazurki, preludia i sonaty. Zawsze wydawało mi się, że jej dom przesiąkł muzyką tak jak inne mieszkania dymem papierosowym czy zapachem perfum właściciela.

– Cześć, jesteś nareszcie – Beata wstała i podała mi rękę o wypielęgnowanych paznokciach, chłodną i suchą.

– Jestem. Wiesz, korki… – próbowałam się usprawiedliwić i jednocześnie odwrócić jej uwagę od moich krótko przyciętych paznokci, naderwanych skórek i spierzchniętej skóry na dłoniach.

Zawsze czuję się przy niej brzydka i zaniedbana, choćbym na minutę przed spotkaniem wyszła od kosmetyczki. Wyglądało jednak na to, że nie zwróciła uwagi na mój wygląd, bo jej spojrzenie szybko powędrowało do kubka z kawą i lśniącej, luksusowej gazety dla bogatych starszych pań rozłożonej na stoliku i otwartej na stronach poświęconych modzie na zimę. Beata przypominała modelki ze zdjęć na błyszczącym papierze, nie było w niej natomiast cienia podobieństwa do bohaterek mojej gazety, o których pisałam lepiej i gorzej – zwykłych kobiet przed metamorfozą i po niej, dziewczyn z sąsiedztwa przyłapanych na płaczu, gdy opowiadały o zdradach, alkoholizmie, chorobach. Miała na sobie idealnie skrojoną szarą marynarkę, pod nią czarny golf, na szyi coś srebrnego, tak ostentacyjnie skromnego, że musiało pochodzić od najlepszego projektanta. Naturalnie falujące ciemnoblond włosy upięła z tyłu w ciasny kok, a kilka kosmyków opadających na czoło miało dawać wrażenie prostoty. Kontrastowała z hałaśliwym barem oświetlonym jarzeniówkami, była tu wyraźnie nie na miejscu, ale zachowywała się swobodnie.

– Trudno dotrzeć z miasta na to nasze zadupie, prawda? – spytała.

– Ode mnie to daleko – odparłam. – Moją dzielnicę też trudno nazwać miastem.

– Miałabyś bliżej, gdybyś zrobiła prawo jazdy.

– Wiesz, że… – zaczęłam, ale w tym momencie drzwi restauracji otworzyły się i pojawiła się w nich Gośka.

Gośka pozwala uwierzyć, że czas się zatrzymał. Kiedy podbiegła do naszego stolika, tupiąc czerwonymi martensami – prawdopodobnie tymi samymi, które nosiła w liceum – pomyślałam, że brakuje jej jeszcze tylko tego różowego roweru jak dla Barbie, żeby wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy, gdy jadłyśmy lody, opierając się o nasze rowery, wiercąc dziury w piachu czubkami butów i spierając się o chłopaków, muzykę, nauczycieli. Gośka wyszła za mąż za Tomka z ósmej C, urodziła mu jedno po drugim troje dzieci, nigdy w życiu nie zmieniła adresu i nadal co niedziela pojawiała się w kościele punktualnie o jedenastej na mszy dla dzieci. Nadal też miała cudowną właściwość rozładowywania napięć i kłótni jednym zdaniem.

– Rany boskie, Beata, aleś się wylaszczyła, jak nie do McDonalda! – roześmiała się na wejście. – W takim stroju to powinnaś zabrać Marka do francuskiej knajpy na bożole czy jak to się tam mówi! A my tu proste wieśniaczki w dżinsach, dobrze, że i Karolina tak nieoficjalnie, bo jeszcze bym poleciała do domu się przebrać!

– Weź, nie błaznuj, w restauracji jesteś w końcu – roześmiała się Beata, ale jakby z przymusem, w jej niebieskich oczach nie było radości. – Zamówcie sobie po kawie czy po makciastku i pogadajmy, muszę wam coś powiedzieć.

Ustawiłyśmy się w kolejce do lady, w kolejce pryszczatych licealistów, dla których herbata i makciastko przy stolikach z laminatu były tym, czym dla nas nasze dawne posiadówki w sypialniach, na brzegu łóżka i na podłodze, nad rozłożonym numerem „Bravo”, który cięłyśmy na trzy kawałki zgodnie z naszymi upodobaniami: zdjęcia zespołu A-ha przypadały Beacie, Jon Bon Jovi szedł do szuflady Gośki, dla mnie zostawały skąpe wycinki z Metallicą i Guns N’ Roses. Gośka nachyliła się do mnie i szepnęła:

– To chyba nie będzie zwyczajne spotkanie starych kumpelek po latach.

– Fakt – przytaknęłam. – Zdaje się, że czegoś się dowiemy. Beata jest strasznie oficjalna.

– Jak już skończy, to wpadnij do mnie – poprosiła Gośka. – Co prawda w domu syf, średni ma zapalenie oskrzeli, a najmłodsza sraczkę, ale poza tym mam ciacho z bananami, prawdziwe, nie jakieś tam kupne. I Tomek się stęsknił za tobą, zawsze się lubiliście. Pogadamy.

– Dobra, chętnie – zgodziłam się.

Dom Gośki był takim miejscem, jakie sama bezskutecznie usiłowałam stworzyć – dziecięce głosy, zapach ciasta, kolorowe rysunki przyklejone na lodówce, w oknach witrażyki z motylami i wróżkami, własnoręcznie malowane. Kiedy się tam wchodziło, czuło się powiew pozytywnej energii i ciepła. Chciałam coś jeszcze odpowiedzieć, ale przerwała nam dziewczyna zza lady, zmęczona blondynka niewiele starsza od zaludniających bar dzieciaków.

Gdy już usiadłyśmy we trzy przy stoliku nad styropianowymi kubkami z lurowatą kawą, Beata złożyła czasopismo, jak zwykle starannie, i schowała do czarnej aktówki stojącej na wolnym krześle. Zawsze było dla mnie zagadką, po co niepracującej kobiecie torba jak dla adwokata, ale nigdy o tym nie wspominałam, bo wzięłaby to za zwykłą zazdrość. W naszej trójce mówienie takich uwag zarezerwowane było dla Gośki i tym razem się bez nich nie obeszło:

– Ale teczka, podprowadziłaś mężowi?

– Możesz przestać? – Beata była wyraźnie poirytowana.

– No, weź się uspokój, już pożartować nie można?

– Nie można. Nie dzisiaj. Nie ze mną – oznajmiła Beata.

– Co się stało? – zapytałam.

– Napisała do mnie siostra Anety, że wie wszystko i że tak tego nie zostawi. Mam się bać. Napisała mi: „Módl się, żeby twoje dzieci miały lepszy los niż moja siostra, żeby nie trafiły na taką podłą dziwkę jak ty”. Tak napisała. Nie muszę dodawać, że „módl się” przez u zwykłe, nigdy nie była rozgarnięta. – Beata spróbowała się roześmiać, ale skończyło się na grymasie ust zatrważająco podobnym do grymasu płaczu.

– Skąd niby może cokolwiek wiedzieć? – zastanawiałam się na głos. – Chryste, to było prawie dwadzieścia lat temu!

– Umarła ich matka i remontowali dom przed sprzedażą – wyjaśniła głucho Beata. – W schowku na pawlaczu znaleźli pamiętnik Anety. Kończy się na dzień przed…

Nie dokończyła. Nie musiała kończyć. Nasze spojrzenia mimowolnie powędrowały w kierunku krzesła, na którym czarna aktówka nieudolnie udawała czwartą osobę. Na tym krześle powinna siedzieć czwarta kobieta. Dziwne, że idąc na to spotkanie, nie pamiętałam o czwartym rowerze opartym o ścianę budki z lodami pani Karasiewicz. Stare, poobijane wigry 3, składak za mały dla czternastoletniej, wysokiej dziewczyny w grubych okularach, która zawsze zamawiała lody truskawkowe, bo uważała, że są zdrowsze od innych, ponieważ zawierają owoce. Pamiętam ten stary, czerwony rower, porzucony pod szkolnym płotem. Na bagażniku torba foliowa z książkami do biblioteki, na kierownicy okręcone żółte węgierskie sznurowadło z bazaru, drugie takie samo na związanych w koński ogon włosach Anety, która krzyczała. Tak strasznie krzyczała.

Wiele się zmieniło, od kiedy byłam w domu Gośki ostatni raz, ale trafiłabym tam nawet z zawiązanymi oczami. Pomimo że ulicę – niegdyś błotnistą, z dziurami wyrównanymi grubym żwirem – pokrywał idealnie równy asfalt, a pobocze porośnięte chwastami zniknęło pod warstwą kostki bauma, dom za żółtym płotem był taki sam jak kilkanaście lat temu: piętrowy klocek z sutereną, wejście przez taras, do którego prowadzi kilkanaście betonowych stopni. Dopiero po narodzinach pierwszego dziecka Gośki na tarasie pojawiła się balustrada, wcześniej zapraszał do akrobacji i wariackich skoków z wysokości przewyższającej nasz wzrost, a zimą zamieniał się w pokrytą zdradliwym lodem śmiertelnie niebezpieczną pułapkę. Przy schodach okno sutereny, a za nim zawsze ta sama przygarbiona sylwetka – matka Gosi pochylona nad maszyną do szycia, przerabiająca skrawki szmatek na ubranka dla lalek sprzedawanych w Peweksie, z roku na rok coraz potężniejsza, aż wreszcie zaczęło nam się wydawać, że nie ma takiej możliwości, żeby kiedykolwiek wydostała się ze swojego kąta pomiędzy ścianą sutereny a stołem kuchennym z rozstawioną na nim maszyną marki Łucznik.

Tym razem okno sutereny było ciemne. Wspięłyśmy się po betonowych stopniach, Gośka otworzyła drzwi i weszłyśmy do przedsionka, w którym większą część ściany zajmuje olbrzymi wieszak zawalony kurtkami, płaszczami, czapkami. Pod wieszakiem, na zielonych terakotowych kaflach buty – obfitość butów dziecięcych i dorosłych, rozczłapane adidasy i lśniące skórzane kozaki, Gośka zamaszystym ruchem kopnęła to wszystko w kąt, robiąc miejsce dla swoich czerwonych glanów i moich kozaków. W mieszkaniu unosił się zapach pamiętany sprzed lat, zapach setek talerzy zupy pomidorowej, coniedzielnego ciasta i pasty do podłogi.

Tupot dziecięcych nóg.

– Mama! Już jesteś! – drzwi do przedsionka otworzyły się, trzy postaci zamarły na chwilę, zawstydzone.

– Dzień dobry, ciociu – wykrzyknął najstarszy na mój widok.

Mateusz, mój chrześniak, urodził się kilka miesięcy po maturze. Ciąża Gośki była drugim najpilniej strzeżonym sekretem naszej trójki.

– Chodź, napijesz się kawy, mam ciasto – zapraszała Gośka.

Dzieciaki zniknęły na piętrze, zanim zdążyłam zadać im te wszystkie nudne zwyczajowe pytania: jak tam w szkole, jaki przedmiot lubisz najbardziej, czy stara Wasylowa uczy jeszcze chemii?

Kuchnia zmieniła się najbardziej, i to już dawno. To była pierwsza zmiana, której dokonała Gośka, w ten sposób oznaczyła dom jako swoje miejsce. Laminat na podłodze zastąpiono płytkami. Zniknęły szafki z płyty wiórowej, sosnowy stół z szufladą, pod blatem którego kiedyś, niby to niepostrzeżenie, przyklejałyśmy nasze przeżute gumy Donald – wszystko to zastąpiło solidne drewno w stylu swarzędzkim, ciężkie, ciemne. Nad zlewem i kuchenką obowiązkowe małe kwadratowe płytki przedzielone gdzieniegdzie dekorem z motywem owoców. Kuchnia rustykalna, jak z wystawy w baumarkecie i reklam zupy z proszku, idealna na podawanie gościom świeżego domowego ciasta i kawy w szklance. Moja koleżanka wstawiła czajnik na gaz, a w rozsuwanych drzwiach kuchni stanął mężczyzna o zwalistej sylwetce, coraz potężniejszej z wiekiem. Gdybym nie znała go kiedyś jako szczupłego długowłosego chłopaka w trampkach, myślałabym, że zawsze był typem rumianego, wąsatego mechanika. Zresztą Tomek jest mechanikiem, szklarnie przed domem zlikwidowano, a zamiast nich wyrósł warsztat samochodowy, wąsy zaś ma prawem lokalnej tradycji. Wszyscy tutaj prędzej czy później zapuszczają wąsy, nawet jeśli w ósmej klasie jeszcze nie musieli się golić częściej niż raz w tygodniu.

– Cześć, Karolina, kopę lat! Co tak rzadko do nas zaglądasz? – Tomek objął mnie na swój niezgrabny, niedźwiedzi sposób i cmoknął w powietrzu gdzieś w okolicy mojego ucha. Po czym otworzył lodówkę ukrytą za rzeźbioną drewnianą zabudową i sięgnął na górną półkę po puszkę piwa.

Czajnik zagwizdał, Gośka nalała wrzątku do filiżanek z kawą rozpuszczalną, postawiła na stole talerzyki z nietłukącego kompletu malowane w kolorowe kwiaty i półmisek z grubo krojonym ciastem. A ja cofnęłam się w przeszłość i zobaczyłam jej matkę nakładającą nam kolejną porcję domowego sernika, przemieszczającą się z zadziwiającą jak na swoją tuszę zręcznością pomiędzy kuchennymi meblami. Gośka siadła obok Tomka, naprzeciwko mnie, on prawie bezwiednie ujął jej rękę. Kiedyś próbowałam nimi pogardzać: kura domowa i mechanik samochodowy, a mieli być panią psycholog i wokalistą metalowej kapeli… Ale to oni po kilkunastu latach nadal dotykają się, siedząc przy stole, nie my – nie pani dziennikarka i pan polityk. My rzadko kiedy siadamy razem przy naszej kuchennej wyspie modnie oddzielającej aneks kuchenny zbudowany z chromowanej stali i lśniących bielą szafek od pokoju dziennego. Nasze dziecko na nasz widok burczy „cześć”, znika w swoim pokoju i siada przed własnym telewizorem, a ciasta kupujemy w szwajcarskiej cukierni Batida albo w The Cheesecake Shop w galerii handlowej.

Czyżbym zazdrościła Gośce?

– … jak myślisz? – Gośka patrzyła na mnie pytająco.

Zdałam sobie sprawę, że zamyśliłam się i umknęła mi jakaś część tego, co mówiła, może zdanie, a może piętnastominutowy monolog, nie dowiem się już nigdy. Patrzyłam na nią nieprzytomnie, na szczęście uratował mnie Tomek.

– Nie przesadzajmy – powiedział – nie oskarżą was o gwałt po… ilu? Piętnastu latach?

– Dziewiętnastu – poprawiłam machinalnie.

– Tym bardziej – Tomek pokiwał głową. Jego dłonie tańczyły w powietrzu, niosąc widelczyk z ciastem do ust. – Poza tym to nawet nie był gwałt, nawet nie usiłowanie, a zresztą, przecież nie was mieliby sądzić, tylko tego palanta… jak mu tam, Gosiu? Jak on się nazywał?

– Krystian – odpowiedziała Gośka. – Krystian Lach.

Nazwisko, na dźwięk którego zawsze już będę się odwracać – tak jak lata temu, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy na podwórku nowo zbudowanego domu: stał pod ścianą, w przydługich dżinsach opadających na buty i z grzywą włosów zasłaniającą oczy.

– Karolina, a może ty wiesz, co u Krystiana? – oboje popatrzyli na mnie pytająco.

Czułam się dziwnie nie na miejscu, bo to ja zawsze zadaję to pytanie na szkolnych zlotach i niemrawych imprezach, na których wszyscy udają, że znakomicie się bawią, wspominając wycieczki do Karpacza i głupie kawały robione wychowawcy. Na imprezach, na których okazuje się, że gruby, wiecznie spocony kujon z pierwszej ławki jest wziętym prawnikiem, a subtelna intelektualistka prowadzi sklep z tanimi ciuchami na Targowej. Jestem na każdej z tych imprez, odpowiadam na wszystkie pytania, rozmawiam z właścicielkami szmateksów i radcami prawnymi, piję za dużo i roztkliwiam się nad zdjęciami dzieci ludzi, których nazwiska zapomniałam dziesięć lat temu, i robię to wyłącznie po to, żeby na koniec, niby przypadkiem, zadać pytanie: „Czy wiesz może, co u Krystiana?”. „Nie wiem, nie widziałem go, nie słyszałam o nim”, padają nieuniknione odpowiedzi. Niektórzy dopiero zaczynają sobie przypominać, o kogo pytam: „A zaraz, zaraz, ten wysoki, ten, co się uganiał za Beatą? Ten w okularach?”. A ja nie mogę zrozumieć, jak to możliwe zapomnieć akurat tę postać. Tak czy inaczej, nikt nie wie. Google milczy, wyrzuca milion odpowiedzi na pytanie o jego nazwisko, większość dotyczy dawno zmarłych mężczyzn w amerykańskich bazach danych genealogicznych, reszta jakiegoś niemieckiego motocyklisty o podobnym nazwisku. Krystian zniknął z Internetu, z pamięci znajomych, z powierzchni ziemi i wydaje się czasem, że nikogo poza mną to nie obeszło. Cóż, teraz obchodzi to przynajmniej trzy osoby… Cztery, jeśli Gośkę i Tomka liczyć jako dwoje, choć w zasadzie można ich uznać za jedno.

– Karolina, jesteś przecież dziennikarką, może coś znajdziesz? – spytała Gośka z nadzieją, wlepiając we mnie te swoje ciemne oczy, tak jak lata temu, kiedy domagała się pracy domowej z matematyki albo pożyczenia pachnącej gumki do ścierania.

– Nie jestem taką dziennikarką – rozłożyłam bezradnie ręce. – Mogę ci napisać siedem tysięcy znaków o tym, dlaczego na wiosnę masz nosić szary sweter i mini, mogę zrobić wywiad z blond kretynką z serialu, która nie potrafi dwóch zdań sklecić, mogę zrobić reportaż o matce, której syn umiera na coś strasznego przez niedbalstwo lekarzy. To robię. Nie śledzę ludzi, nie mam bazy danych zaginionych kolegów z klasy. Ja nawet nie bywam w tej mojej cholernej redakcji, chyba że przywożę im rachunek za teksty!

Gośka pokiwała ze smutkiem głową.

– No to w zasadzie dobrze – odezwał się niespodziewanie dla nas wszystkich Tomek. – Jak on zniknął, to kłopotu nie ma. Was nie oskarżą, bo o co. Siostra tej laski może wam mieć za złe, ale komu by się chciało rozgrzebywać to po latach.

Obie uczepiłyśmy się tej myśli, potaknęłyśmy i udawałyśmy przekonane, choć w głębi duszy żadna z nas nie była, mało tego – obie czułyśmy się równie, jeśli nie bardziej, winne niż ktokolwiek inny. Zmieniliśmy temat, rozmawialiśmy o dzieciach, na koniec odbyliśmy rytualny taniec pożegnalny, ja zadzwoniłam po taksówkę, Tomek upierał się, że mnie odwiezie, ja protestowałam, oni protestowali, wreszcie odjechałam taksówką na mój drugi koniec miasta, zostawiając za sobą dom Gośki, który niezmiennie trwa w pobliżu pętli autobusowej. W taksówce nie patrzyłam za siebie.

– Mogę go znaleźć, jeśli bardzo chcesz – powiedział mój mąż późnym wieczorem, kiedy wrócił z zebrania kolejnej komisji czy komitetu do spraw czegoś tam, co ma usprawnić życie naszej dzielnicy i uczynić ją bliższą ideałowi wymyślonemu przez jego partię, partię rządzącą, co Piotr lubi podkreślać, odkąd wygrali wybory. Kiedyś dokuczałam mu, że rządząca czy nierządząca, on zajmuje się problematyką psich kup i ogródków jordanowskich, teraz mi się już nie chce. Gdy wszedł do domu, zsunęłam okulary na czubek nosa i oderwałam się od pisania pasjonującego tekstu na temat „Tusz do rzęs – jaki wybrać”. Piotr zajrzał mi przez ramię.

– „Jeżeli pragniesz, by twoje spojrzenie nabrało blasku, wybierz tusz delikatnie przedłużający rzęsy, radzi wizażystka Wioletta Głowa z firmy…” – przeczytał i parsknął śmiechem. – Nie wierzę, od tego też macie dyżurne ekspertki?

– O ile pamiętam, wy macie komisję od psich odchodów? – odgryzłam się, choć wiedziałam, że zaraz tego pożałuję. Spodziewałam się wykładu przewodniczącego Rady Osiedla o wadze kwestii psich kup i konieczności uregulowania problemu stosownym zarządzeniem. Widziałam już oczami duszy minę dzielnicowego radcy prawnego, który zostanie oddelegowany do spisania uchwały i wywieszenia jej gdzieś tam, gdzie oni to wywieszają, do głosowania czy do akceptacji. Jakby to mogło obchodzić mnie, najemniczkę od pisania o tuszach do rzęs i pudrach na wiosnę 2008, szumnie zwaną dziennikarką. Zmieniłam więc temat, zanim Piotr zaczął swoje wywody. Zapytałam go o możliwość odnalezienia zaginionej osoby i widziałam, jak mój mąż rośnie z dumy: oto we własnym domu został potraktowany jak ekspert, zawodowiec, Ktoś Kto Wiele Może. Prawdopodobnie pierwszy raz od czasu, kiedy dwa lata temu naprawił pralkę.

– Mogę go znaleźć – powiedział z pewnym wahaniem – mogę spróbować. – Po czym nagle jego twarz zmieniła się, oczy rozszerzyło niedowierzanie. – To nie jest jakiś twój były czy coś? – spytał ostrożnie, jakby zdawał sobie sprawę z własnej śmieszności, ale wiedział, że musi zapytać.

Uspokoiłam go, że nie; absolutnie – wygodna półprawda, ale kto z małżonków wypomina sobie przygody sprzed czasów studenckich, licealne miłości. Tamte czasy uznaje się za dawno zamknięte, szczeniackie i niemożliwe do pamiętania po trzydziestce.

– Zapisz mi nazwisko. Popytam, może znajdę jakieś dojścia – powiedział, po czym zdjął marynarkę i usiadł przy kuchennej wyspie nad filiżanką herbaty jaśminowej i stertą dokumentów. Okulary na nosie, długopis w ręku, szerokie plecy w błękitnej koszuli przygarbione nad blatem, nieco za długie ciemne włosy.

Wróciłam do swojego laptopa i pisałam dalej – tusze pogrubiające, podkręcające, 2 w 1, kolorowe, z odżywką, z brokatem. Wizażystka Wioletta na temat każdego z nich ma coś do powiedzenia. Spisywałam jej słowa z ręcznych notatek, szlifowałam zdania, wiedząc, że redakcja bezlitośnie powycina mi przymiotniki i przydługie porównania, żeby zmieścić reklamy, fotki, ceny i zdjęcie pospolitej, wymalowanej Wioletty z paletą barw w wymanikiurowanej dłoni.

Dzwonek telefonu obudził tylko Weronikę, mnie wyrwało ze snu dopiero wejście mojej córki do pokoju i jej rzucone obrażonym tonem:

– Mamo, ktoś do ciebie!

Poderwałam się z kanapy, jak zawsze zastanawiając się, jak to możliwe, że zasnęłam i przespałam tak całą noc. Miałam przecież tylko położyć się na chwilę, oglądając film, a potem skończyć tekst o tuszach. Otwarty laptop na ławie i sterta porozrzucanych obok niego notatek patrzyły na mnie oskarżycielsko. Jak każdego ranka zaczęłam dzień od nerwowego macania dookoła w poszukiwaniu okularów, ale zanim uświadomiłam sobie, że coś nie gra, Weronika uniosła brwi w takim samym grymasie jak jej dziadek, choć nigdy go przecież nie poznała.

– Masz je na nosie – burknęła i wręczyła mi telefon.

– Kto to? – zapytałam ją, ale w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju, szurając bosymi stopami po panelach. Wysoka jak na swój wiek, przygarbiona, od paru lat niezmiennie zła. Moja prawie trzynastoletnia córka, tak wrażliwa i tak opancerzona…

Patrząc na nią, zastanawiałam się, czy taką mnie widzieli moi rodzice wtedy, w czasach czarnego roweru i budki z lodami, czy też byłam tak obcym, niedostępnym stworzeniem… i czy zdawałam sobie sprawę z tej nienawiści do świata, która malowała się w moich oczach, tak jak maluje się codziennie w spojrzeniu Weroniki. Prawdopodobnie tak. Na pewno od chwili, kiedy matka w kłótni nazwała mnie zimną żmiją, a ja odpaliłam, że wolę być zimna niż taka jak ona. Wtedy też obchodziłyśmy się ostrożnie, dwie rywalki w za małym mieszkaniu, gotowe skoczyć sobie do oczu o byle drobiazg.

– Halo – powiedziałam niepewnie do telefonu.

Ilekroć budzi mnie telefon, zwykle z redakcji albo od klienta, zawsze staram się sprawiać wrażenie rześkiej i w pełni rozbudzonej. Podejrzewam, że efekt jest taki sam jak wtedy, gdy pijany usiłuje mówić bardzo wyraźnie. W słuchawce usłyszałam jednak zamiast naczelnej czy redaktorki zupełnie obcy, kobiecy głos.

– Pani Karolina… Kowalczyk? – spytała moja rozmówczyni zamiast powitania. Potwierdziłam. – Pani mnie pewnie nie pamięta. I ja miałam kłopot, żeby sobie panią przypomnieć, w końcu kiedy to się stało, byłam dzieckiem. Dostałam pani numer od Beaty. Mam coś dla pani, co panią zainteresuje. Pani podobno pisze do gazety? – zawiesiła głos, więc wtrąciłam:

– Tak, do „Życia Kobiet”.

– No – zgodziła się w charakterystyczny, uparty, trochę wiejski sposób. – Czytałam w ostatnim numerze pani historię, jak to jeden umarł, bo pogotowie nie dojechało, i jak matka teraz rozpacza. To ja mam historię dla pani. Historię o mojej siostrze, którą żeście zamordowały we trzy z tym takim jednym, hipisem, tym z Warszawy.

– Zamordowały? – chciałam krzyknąć, ale głos odmówił mi posłuszeństwa, za dużo papierosów wczoraj wieczorem. Zamiast tego wyskrzeczałam to słowo. Jednak zrozumiała.

– No. Zamordowały.

– Aneta popełniła samobójstwo… – próbowałam wyjaśniać.

– Nazywaj to, pani, jak chcesz, jedno wiem, żeby nie wy trzy i ten tam, żyłaby dzisiaj. Dzieci by miała. Bawiłyby się z moimi, mówiłyby mi ciociu. Masz napisać, jak było, od początku do końca – kontynuowała, teraz już wyraźnie pociągając nosem.

– A jak nie napiszesz… – zawiesiła głos na dłuższą chwilę, usłyszałam stłumione chrząknięcie i trzask odkładanej słuchawki.

„Od początku do końca”, powiedziała. Pamiętałam ją, choć nadal jak przez mgłę – chuda, szczerbata smarkula z kucykami, brzydszy cień nieładnej Anety, odganiany do zabaw z moim młodszym bratem i bratem Gośki. Początek. A kiedy właściwie był początek? Czy wtedy, kiedy na lodowisku pierwszy raz rozmawiałam z jej siostrą, czy wcześniej, kiedy sprowadziliśmy się z rodzicami na osiedle Leśne przy wylotówce na wschód z jednej strony i lesie z drugiej, do domu nad śmierdzącym kanałkiem porośniętym rachitycznymi krzakami?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Książka dostępna także w formie audiobooka!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: