Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony Ślepowron. Biografia Wojciecha Jaruzelskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
47,00

Czerwony Ślepowron. Biografia Wojciecha Jaruzelskiego - ebook

To biografia najważniejszej postaci Peerelu, człowieka, który utrzymywał się na szczytach władzy dłużej niż jakakolwiek inna postać komunistycznego establishmentu. Zawdzięczał to inteligencji, sprytowi, bezwzględności wobec wrogów i przyjaciół oraz posłuszeństwu wobec Moskwy.

Bierut i Gomułka tworzyli zręby komunistycznej Polski. Jaruzelskiemu historia przypisała rolę jej obrońcy – najpierw w 1968 roku w Czechosłowacji, później w grudniu 1970 roku i wreszcie w 1981 roku. Po ośmiu latach dyktatorskiej władzy Jaruzelskiego nie było już czego bronić…

Był cichym wielbicielem Piłsudskiego, zaczytywał się w polskiej literaturze romantycznej, w przeciwieństwie do innych generałów i towarzyszy stronił od alkoholu. Dziko pracowity wierzył, że czytając podsłuchy opozycjonistów i najbliższych współpracowników, a nawet aktorów, organizując narady i po leninowsku wsłuchując się w „mądry głos klasy robotniczej”, uratuje komunizm. Ten komunizm, który zabił mu ojca, a jego samego pozbawił rodzinnego domu.

Swoimi rządami zbudował Polskę w opakowaniu zastępczym – biedną, zapyziałą, zawsze posłusznie podążającą krok w krok za kremlowską satrapią. Czy był rosyjską „matrioszką”, agentem sowieckich służb specjalnych przyobleczonym w mundur polskiego żołnierza, czy tylko złamanym przez komunistyczną potęgę, posłusznym wykonawcą „wiecznie żywej” idei Lenina i Stalina?

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65676-68-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ludowa armia

Wojciech Jaruzelski kierował Ludowym Wojskiem Polskim 22 lata. Choć formalnie tekę ministra obrony narodowej przekazał swojemu wiernemu druhowi Florianowi Siwickiemu w listopadzie 1983 roku, to on podejmował wszystkie najważniejsze decyzje dotyczące armii do momentu wejścia do MON pierwszych, wywodzących się z „Solidarności” wiceministrów. Wojsko było jego ukochanym dzieckiem, „zastępczą rodziną, moim domem faktycznie” – powie po latach.

Komuniści od początku przyjęli, że armia będzie doskonałym instrumentem sowietyzacji społeczeństwa. Po pierwsze, będzie trzymała Polaków w ryzach. Po drugie, przez jej szeregi przewiną się miliony obywateli, którym zostanie zaaplikowana potężna dawka „szkolenia ideologicznego”, niezbicie udowadniającej wyższość komunizmu nad „kapitalistycznym wyzyskiem mas pracujących”. Nie wydawało się to niemożliwe. Przeciwnie. Po wojennej zawierusze, po latach życia w nienormalnych warunkach, po degradacji wielu wartości ludzie usilnie pragnęli powrotu do normalnego życia, do spokoju. Nie wszyscy jednak uważali, że musi to być powrót do II Rzeczpospolitej. Wrześniowa klęska zmieniła też postrzeganie sanacyjnej Polski.

Już w maju 1945 roku żołnierze i oficerowie otrzymują swoisty podręcznik – „Słowniczek polityczny dla żołnierzy”. To prymitywna agitka, z której ludzie w mundurach dowiadują się, że Mołotow jest „znany ze swego niezwykle przyjaznego stosunku do Polski”, że rząd londyński jest „grupą reakcyjnych emigrantów” związanych „z najbardziej reakcyjnymi hitlerowskimi grupami, służąc niewczesnym apetytom obszarników i wielkich magnatów kartelowych”. Ale to incydent. Na razie komuniści starają się przekonywać, że wojsko jest „narodowe”, mocno zakorzenione w polskiej tradycji. W 1947 roku na pogrzebie Karola Świerczewskiego, bądź co bądź sowieckiego generała, mszę odprawia naczelny dziekan Wojska Polskiego, a w kondukcie idzie cały tłum księży i zakonnic, którzy nad otwartym grobem śpiewają „Salve Regina”. W całej armii, nawet w łódzkiej szkole kształcącej wojskowych politruków, dzień rozpoczyna się i kończy modlitwą, żołnierze i oficerowie w zwartym szyku maszerują na niedzielne msze. „Kult rozpowszechnionej u nas religii katolickiej był w wojsku respektowany. Pamiętam, jak w maju 1947 roku jako prymus kursu dowódców w Dęblinie zostałem wyróżniony powierzeniem mi dowództwa szkoły w czasie uroczystego nabożeństwa w obecności marszałka Żymierskiego. Moim dziecięco-chłopięcym wspomnieniom z Sodalicji Mariańskiej zawdzięczam, że prezentowanie broni w czasie Podniesienia wypadło na medal” – wspominał po latach generał Jan Frey-Bielecki. To były uczestnik partyzantki sowieckiej na Białorusi, późniejszy szef krakowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, w latach 1951–1954 dowódca Dywizji Lotnictwa Myśliwskiego, a następnie Wojsk Lotniczych i Obrony Przeciwlotniczej Obszaru Kraju, wyrzucony z wojska w 1963 roku.

Do armii wraca wielu przedwrześniowych oficerów, w tym generałowie Mieczysław Boruta-Spiechowicz, Bronisław Prugar-Ketling, Bolesław Szarecki, Stanisław Tatar, Izydor Modelski oraz Gustaw Paszkiewicz. To może robić wrażenie, ale eksperyment się nie udaje. Modelski, mianowany attaché wojskowym w Stanach Zjednoczonych, prosi o azyl. Prugar-Ketling mianowany szefem gabinetu ministra Żymierskiego, a następnie szefem Departamentu Wyszkolenia Bojowego, już chwilę później w 1948 roku, zostaje z wojska wyrzucony. Tatar jest bez przydziału, Boruty-Spiechowicza, który zaprotestował przeciwko udziałowi armii w referendum, pozbywają się z armii już w 1946 roku. Paszkiewicz, zastępca generała Stanisława Maczka w I Korpusie, po powrocie do Polski najpierw dowodzi 18. Dywizją w Białymstoku, która walczy z oddziałami podziemia niepodległościowego, a później szefuje Warszawskiemu Okręgowi Wojskowemu. Ale i on nie zagrzewa w armii miejsca, choć robi wiele, aby przypodobać się „ludowemu” zwierzchnictwu. Jako poseł do Sejmu Ustawodawczego ostro krytykuje mikołajczykowskie PSL, zarzucając działaczom tej partii współpracę z okupantem. Nazywa łajdakiem i zaprzedańcem wyznania kalwińskiego” generała Władysława Andersa „i oskarża go o udział w spisku na generała Władysława Sikorskiego. Nie pomaga. Szybko trafia na boczny tor, do Ministerstwa Leśnictwa, w którym kieruje biurem wojskowym, a w 1952 roku zostaje zmuszony do przejścia w stan spoczynku. Inni przedwojenni dowódcy, którzy podczas wojny siedzieli w obozach jenieckich, a później wrócili do Polski – między innymi Roman Abraham, w 1939 roku dowódca Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, Juliusz Rommel, w 1939 roku dowódca Armii „Łódź”, Wiktor Thommée, dowódca twierdzy Modlin – wcale nie zostają do wojska przyjęci.

„W latach 1944–1946 w wojsku partia w ogóle nie występowała oficjalnie. Pracę wychowawczo-polityczną prowadzono w duchu demokratycznym. Zapewniano, że o żadnej kolektywizacji wsi w Polsce nie ma i nie może być mowy” – wspominał Frey-Bielecki. Ale to krótko. Msze, poranne modlitwy, przedwojenni oficerowie – to były tylko pozory. Krótki antrakt, strojenie instrumentów przed właściwym koncertem.

Przygotowania do niego trwały od samego początku. Już w 1945 roku w Ministerstwie Obrony Narodowej powołano Centralny Zespół Partyjny, na którego czele stanął Marian Spychalski, mający u swego boku Michała Żymierskiego i trzech wiceministrów obrony narodowej, w tym późniejszego, „gierkowskiego” premiera Piotra Jaroszewicza, wówczas szefa Głównego Zarządu Politycznego. W skład Zespołu wchodził także osławiony Anatol Fejgin, zastępca szefa Głównego Zarządu Informacji Wojskowej. Ale partia na razie działa w wojsku dyskretnie. Oficerowie i żołnierze nie bardzo się zresztą do niej garną. Na początku 1947 roku w całym Pomorskim Okręgu Wojskowym do Polskiej Partii Robotniczej należy zaledwie 900 członków. Organizacje partyjne zaczęto tworzyć dopiero w 1949 roku, po Kongresie Zjednoczeniowym PPR i PPS.

Ale już wcześniej, w 1947 roku, wojsko zostało na masową skalę wciągnięte do udziału w referendum „3xTAK”. W 1946 roku do dowódców jednostek wojskowych rozesłano instrukcję mówiącą, że „Wojsko musi dotrzeć do każdej wsi i głosić tam prawdę, że linia polityczna demokracji pokrywa się w całej pełni z interesami państwa i narodu polskiego”. Z kolei w wyborach do Sejmu Ustawodawczego w 1947 roku obok normalnych komisji wyborczych działały też komisje specjalne, których zadaniem było czuwanie nad „właściwymi” wynikami głosowania. Istotnym celem tych wyborów było także ustalenie kto jak głosował, dlatego karty zostały specjalnie oznaczone tzw. atramentem sympatycznym. Generał Tadeusz Pióro twierdzi, że w akcję agitacyjną przed wyborami zaangażowana była połowa całego stanu osobowego pułku, w którym wówczas służył.

Ostatecznie kurtyna opada w końcu 1948 roku. W październiku tego roku wojskowa gazeta „Polska Zbrojna” publikuje tekst Mariana Spychalskiego, który eksponuje rolę Armii Czerwonej w II wojnie światowej i ustalaniu nowego ładu politycznego w Polsce. Nie to było jednak najważniejsze. Najważniejszy był wynikający z całego wywodu wniosek: „Musimy wyplenić nacjonalistyczne i szowinistyczne poglądy panujące jeszcze wśród niektórych wojskowych. Stare wojsko przez lata rządów reakcji wychowywano w duchu nacjonalizmu, który wyrażał się w nienawiści do Związku Radzieckiego, a także w antysemityzmie” – instruuje wiceminister obrony narodowej i zastępca naczelnego dowódcy Wojska Polskiego do spraw polityczno-wychowawczych, który piętnaście lat później zostanie marszałkiem Polski. W wojsku żartowano później, że mianowano go marszałkiem, bo „generałem był żadnym”. Spychalski kończy swój tekst jednoznacznym stwierdzeniem: „Niepotrzebne są nam w naszych szeregach zatęchłe, sanacyjno-prusko-austriackie zapachy rozsiewane przez nosicieli starych manier”.

To był sygnał, ale przygotowania do wyrzucenia „zatęchłych, sanacyjno-prusko-austriackich zapachów”, czyli przedwojennych oficerów, rozpoczęły się wcześniej. Jeszcze w czasie trwania wojny, w październiku 1944 roku, podczas dwóch posiedzeń Biura Politycznego PPR, podjęto decyzję o „ludowym” charakterze przyszłej polskiej armii przyszłej „ludowej” Polski. Postanowiono, że kadrę Wojska Polskiego należy oprzeć na „szczerych demokratach”, a decyzje podjęte przez polskich komunistów przedstawiono później do zatwierdzenia Józefowi Stalinowi, co najlepiej świadczy o wadze, jaką przywiązywano do tego procesu. Nieco później Władysław Gomułka oświadczył, że „nadszedł czas, aby nie patrząc na cenzus naukowy, świadomy chłop i robotnik poszedł do szkół oficerskich, aby stać się podstawową kadrą, na której opiera się wojsko”. W połowie sierpnia 1945 roku przygotowano „Wytyczne naczelnego dowódcy dla tworzenia kadr oficerskich Wojska Polskiego”, w których zalecano przyjmowanie do szkół oficerskich nawet ludzi nieposiadających odpowiedniego wykształcenia. Sześć lat później w rozkazie ministra obrony narodowej z 29 stycznia 1951 roku sprecyzowano: „Bezwzględnie nie należy przyjmować kandydatów, którzy sami lub ich rodzice służyli w brygadzie Maczka, Korpusie Andersa, w batalionach wartowniczych armii zachodnich oraz tych, którzy sami lub ich najbliższa rodzina byli represjonowani przez władzę ludową za działalność reakcyjną, współpracowali z okupantem lub służyli w aparacie ucisku w Polsce przedwrześniowej”.

Podczas gdy Spychalski walczy z „zatęchłymi, sanacyjno-prusko-austriackimi zapachami”, wojsko jest dowodzone nie przez przedwojennych oficerów, ale przez oficerów sowieckich, którzy w pierwszych powojennych latach, jak się szacuje, zajmują 40 procent wszystkich dowódczych stanowisk w Wojsku Polskim. Przez ludową armię przewinęło się – jak podają niektóre źródła – ponad 20 tysięcy sowieckich oficerów. Początkowo byli to przede wszystkim, choć oczywiście nie tylko, zrusyfikowani Polacy, wielu z nich w latach trzydziestych siedziało w łagrach. Byli, z punktu widzenia sowieckiej ortodoksji, nieco „podejrzani”. Przykładem był generał Bolesław Czarniawski, w latach 1944–1948 szef artylerii, którego bratem był oficer II Rzeczpospolitej służący później w armii Andersa. Z kolei Michaił Moguczij, szef Departamentu Zdrowia MON, był bratem Adama Mohuczego, komandora Marynarki Wojennej. Gdy te rodzinne związki wyszły na jaw, obaj zostali odwołani do ZSRR. Generał Konstanty Kontrym, mąż wdowy po Tuchaczewskim, miał brata, który został w 1922 roku siłą wcielony do Armii Czerwonej, zbiegł do Polski, służył w policji, a podczas wojny był oficerem Armii Krajowej. Aresztowany w 1948 roku został skazany na śmierć „za szpiegostwo”. Ich rodzina miała wielki majątek na Wołyniu, a ojciec był pułkownikiem, dowódcą Czurgujskiego Pułku Ułanów. Gdy dogrzebano się tych informacji, Kontrym został odesłany do Moskwy, gdzie wkrótce zmarł – jak później oficjalnie poinformowano – „podczas zabiegu chirurgicznego”.

W pierwszych dwóch powojennych latach komendantem toruńskiej Oficerskiej Szkoły Artylerii był pochodzący z polskiej rodziny osiadłej jeszcze w Rosji generał Artur Hulej, mówiący staroświecką polszczyzną, oddany pielęgnowaniu polskich tradycji wojskowych. Jego zastępcą był podpułkownik Bolesław Suszyński, niegdyś adiutant prezydenta Mościckiego, a drugim Gruzin, były „biały oficer”, który zaciągnął się do polskiego wojska po bolszewickiej rewolcie 1917 roku.

W Polsce zrusyfikowani Polacy żyli jak paniska. Tym bardziej że wydawało się, iż byli „nietykalni”, dysponowali dużą władzą i żyli na poziomie, o którym w Związku Sowieckim nie mogli nawet śnić. Ale orłami nie byli. Zygmunt Berling, były dowódca 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, a później 1. Armii WP, przyznał kiedyś, że oficerowie radzieccy zatrudnieni w Akademii Sztabu Generalnego, która miała być kuźnią kadr dowódczych dla LWP, „to jest trzeci zestaw z Armii Radzieckiej, pierwszego nam nie dali”. Nie dali nawet drugiego.

Okres narzeczeństwa Ludowego Wojska Polskiego z Armią Czerwoną skończył się w 1949 roku. Zaczynało się małżeństwo, które w 1989 roku doczeka się rubinowych godów. Zaślubin dokonał Konstanty Rokossowski, owiany wojenną sławą dowódca 1. Frontu Białoruskiego.

W październiku 1949 roku marszałek Rokossowski, kierujący wówczas Północną Grupą Wojsk Armii Sowieckiej, został wezwany przez Stalina. „Mamy taką sytuację, że trzeba, abyście stanęli na czele armii Polski Ludowej. Zachowacie wszystkie tytuły sowieckie, a tam zostaniecie ministrem obrony, zastępcą przewodniczącego Rady Ministrów, członkiem Biura Politycznego i marszałkiem Polski – oświadczył Chorąży Pokoju. – Bardzo chciałbym, Konstanty Konstantynowiczu, abyście zgodzili się, inaczej możemy stracić Polskę. Uregulujecie tam sytuację i wrócicie na swoje miejsce”. Rokossowski oczywiście się nie sprzeciwił. „Jestem żołnierzem i komunistą! Jestem gotów pojechać” – odpowiedział Stalinowi. Rozmowa odbywała się prawdopodobnie w willi Stalina „Bliźna”, a dyktator musiał być akurat w wybornym humorze, bo po tych słowach dawnego dowódcy wsławionego obroną Stalingradu, bitwą na Łuku Kurskim i operacją „Bagration”obdarował go bukietem białych róż. Ściął te róże osobiście, o czym świadczyły umazane krwią ręce. Tym razem własną.

Rzecz jasna ta rozmowa miała też bardziej praktyczną część, bo Stalin musiał wyznaczyć nowemu dowódcy polskiej armii konkretne zadania. To wówczas miały paść słowa, wypowiedziane przez generalissimusa, że „Łatwiej mi ciebie przebrać w polski mundur niż całe Wojsko Polskie przebrać w sowieckie”. Nawet jeśli sowiecki dyktator tego zgrabnego kalamburu nie wypowiedział, to do tego właśnie sprowadzała się misja marszałka.

Wysłanie Rokossowskiego do Polski było prawdopodobnie związane z niedawnymi wydarzeniami w Jugosławii. Stalin był zdania, że niepodporządkowanie się Josipa Broza Tito Moskwie wynikało z jego poczucia siły, biorącej się z niepodzielnej władzy nad jugosłowiańską armią. Lokator Kremla miał się obawiać, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce. Misja marszałka Rokossowskiego była więc ściśle określona – jej celem było dalsze niewolenie Polski i jeszcze ściślejsze podporządkowanie jej Moskwie. Został nowym księciem Konstantym, bezpośrednim wysłannikiem władców Kremla nad Wisłę. I to on miał mieć decydujący wpływ na kształt Polski. Oczywiście miał obok siebie gorliwych pomocników w postaci Bolesława Bieruta, Jakuba Bermana i Hilarego Minca.

Rokossowski zjawia się w Polsce 6 listopada 1949 roku. Podczas połączonego posiedzenia Rady Państwa i Rady Ministrów Bolesław Bierut oświadcza: „Prezydent RP, Bolesław Bierut, zważywszy, że marszałek Rokossowski jest Polakiem i cieszy się popularnością w narodzie polskim, zwrócił się do Rządu Radzieckiego z prośbą o skierowanie, o ile to możliwe, marszałka Rokossowskiego do dyspozycji Rządu Polskiego dla służby w Wojsku Polskim. Rząd Radziecki, mając na względzie przyjazne stosunki, które wiążą ZSRR i Polskę, zgodził się uczynić zadość tej prośbie”.

Polscy komuniści udawali zachwyt. Udawali, bo ci najważniejsi – Bolesław Bierut, Jakub Berman i Hilary Minc – musieli zdawać sobie sprawę, że przyjazd Rokossowskiego mocno ograniczy ich władzę. Ale oficjalnie prezentowano radość graniczącą z ekstazą. Michał Rola-Żymierski w rozkazie, który odczytywano przed frontem wszystkich jednostek wojskowych, napisał o „wielkim żołnierzu wychowanym w stalinowskiej szkole dowódców”, „o dumie narodu polskiego”. A sam Rokossowski tłumaczył, że „w poczuciu obowiązków, jakie zostały nałożone na mnie przez Kraj i Prezydenta, w poczuciu odpowiedzialności, jaką ponoszę wobec narodu polskiego i polskiego ludu pracującego, z którego wyrosłem, oraz bratniego nam narodu radzieckiego, który mię wychował jako żołnierza i dowódcę – obejmuję powierzony mi posterunek. Wraz z Armią Radziecką stać będziemy na straży pokoju, którego orędownikiem i obrońcą jest wielki STALIN”.

Natychmiast też opublikowano, oczywiście starannie spreparowany, życiorys Rokossowskiego. Polacy dowiedzieli się między innymi, że „kiedy pamiętnego lipca 1944 roku wojska radzieckie sforsowały Bug i zaczęły wyzwalać ziemię polską – rozradowani mieszkańcy wsi i miast Lubelszczyzny, cisnąc się w podzięce do radzieckich maszyn bojowych i samochodów, zwracali uwagę na wysoką, smukłą postać dowódcy wyzwoleńczych wojsk, który z uśmiechem szczęścia i wyraźnym rozrzewnieniem ściskał wyciągające się do niego dłonie. Gdy przemówił, odpowiadając na gorączkowe słowa dziękczynienia, okazało się, że mówi piękną czystą polszczyzną. Polak? Tak jest, Polak, rodem z Warszawy. Polak – dowódcą wyzwoleńczych oddziałów radzieckich! Lotem błyskawicy rozeszła się wieść na szlaku wyzwoleńczym armii. I chłopaki nadbużańskie, nauczyciele chełmscy, robotnicy lubelscy – setki tysięcy Polaków powtarzało sobie z dumą, że na czele wojsk radzieckich, które wyzwalają Lubelszczyznę, stoi rodak warszawski, słynny marszałek najlepszej armii świata, który goni najeźdźców hitlerowskich, patrzy na wyzwolonych ludzi jasnymi, polskimi oczami i wita ich serdecznie w języku ojczystym. Takie było powitanie marszałka Rokossowskiego z ziemią ojczystą – po trzydziestu latach rozłąki”.

Niewielu wierzyło w te ponad miarę lukrowane słowa, w owe „jasne polskie oczy”, którymi sowiecki marszałek patrzy na świat, ale w kołach wojskowych Rokossowski zdobył sobie pewną sympatię. „Wśród sowieckich marszałków, odznaczających się na ogół gburowatością w stosunkach z podwładnymi, a potulnością w obliczu władz politycznych, był postacią raczej nietypową. Pod względem intelektualnym podobnie ograniczony jak większość jego znakomitych kolegów, wyróżniał się rzadko spotykaną w środowisku wojskowego naczalstwa kulturą, wyjątkowo eleganckim sposobem bycia i skromnością – napisał w książce „Armia ze skazą” generał Tadeusz Pióro, który stykał się z Rokossowskim i wieloma innymi sowieckimi marszałkami. – Nigdy nie słyszałem go podnoszącego głos na podwładnych; w czasie wojny, kierując wielkimi operacjami, nie zdarzyło się, by uderzył żołnierza, co u dowódców tego szczebla nie było rzadkością. Koniew, Żukow i wielu innych budzili szacunek ze strachu; Rokossowskiego po prostu lubiano”. Z kolei Stefan Staszewski, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Warszawie, jeden z prominentnych działaczy reformatorskiej frakcji puławian wspominał, że Rokossowski często się w rozmowie czerwienił, „w ogóle rumienił się jak panienka, a w zdenerwowaniu bladł i czerwienił się”.

Ale „marszałek dwóch narodów” był jednak, i czuł się, przede wszystkim marszałkiem sowieckim. I wysłannikiem Stalina, który powierzył mu ważne zadanie. Od lat trzydziestych sowieccy marszałkowie wiedzieli, że zadania powierzone przez Kreml należy wykonywać dokładnie i szybko. Więc Rokossowski rozpoczął sowietyzację polskiej armii. Na nieszczęście był człowiekiem sumiennym i pracowitym, więc w dziele tym posunął się bardzo daleko. Tak daleko, że sowieckie wzorce będą obowiązywały w Ludowym Wojsku Polskim do 1989 roku i jeszcze dużo później.

Za marszałkiem, który kilka miesięcy potem poza kierowaniem Ministerstwem Obrony Narodowej objął też funkcję członka Biura Politycznego KC PZPR, a w 1952 roku także wicepremiera, nad Wisłę zaczęli zjeżdżać kolejni pomocnicy w dziele reformowania polskich sił zbrojnych. To już nie byli zrusyfikowani Polacy, ale „prawdziwi” Rosjanie i ortodoksyjni komuniści. Wśród nich generał lejtnant Iwan Suchow, specjalista od wojsk pancernych, który jeszcze przed śniadaniem wypijał szklankę wódki, a potem przez cały dzień, co kilka godzin, uzupełniał poziom alkoholu we krwi. Suchow był jednak, można by rzec, detalistą. Jego poprzednik, generał Iwan Mierzycanow, zaczynał dzień półlitrówką. Zmarł, mając czterdzieści lat. Nałogowym alkoholikiem był także generał Stanisław Popławski, bohater Związku Sowieckiego, dowódca Wojsk Lądowych, a później zastępca Rokossowskiego w MON. Po powrocie do ZSRR w końcu 1956 roku próbował się z nałogu wyleczyć, ale osiągnął w tym zbożnym dziele niewielkie sukcesy. Gdy po latach przyjechał do Polski, zakwaterowano go w „generalskim” hotelu na Saskiej Kępie, a na czas jego pobytu kazano usnąć z hotelu wszelki alkohol. Wobec takiej szykany Popławski skonsumował cały hotelowy zapas wody kolońskiej. „Był gburowatym, wręcz chamskim w podejściu prostakiem, jakich Armia Czerwona po czystkach lat trzydziestych miała w nadmiarze” – oceniał po latach Pióro. Co, rzecz jasna, nie przeszkadzało Popławskiemu dojść w Polsce do wielkich godności. Był posłem, członkiem Komitetu Centralnego PZPR, prezesem Rady Naczelnej Polskiego Związku Łowieckiego. To on odpowiadał za użycie w czerwcu 1956 roku wojska przeciwko protestującym mieszkańcom Poznania. Ale decyzję o skierowaniu do stolicy Wielkopolski jednostek wojskowych podjął Rokossowski. „Rozmawialiśmy w cztery oczy. Zaproponował, aby użyć oddziałów wojskowych przeciw uzbrojonym awanturnikom atakującym urzędy państwowe. I prosił, by mu zostawić wolną rękę, a on sprawę załatwi” – opowiadał Edward Ochab. Rokossowski chciał „załatwić sprawę” również cztery miesiące później, gdy w Warszawie do władzy dochodził Władysław Gomułka. „Polskie Biuro Polityczne nie wie, co robić. Dzień i noc obradują i piją kawę. A w kraju sytuacja jest skomplikowana, zabijają komunistów. Słuchałem, słuchałem, poszedłem do siebie do gabinetu i wezwałem korpus pancerny” – opowiadał później jednemu ze swoich współpracowników. Na Warszawę ruszył Korpus Pancerny Wojska Polskiego, a na polecenie Nikity Chruszczowa jednostki bojowe Północnej Grupy Wojsk Armii Sowieckiej, Flota Bałtycka i Nadbałtycki Okręg Wojskowy zostały postawione w stan gotowości. Marszałek Gieorgij Żukow, minister obrony ZSRR, wydał rozkaz wymarszu dwóm sowieckim dywizjom pancernym w kierunku Warszawy. Rokossowski wezwał do stolicy jeszcze inne jednostki, a członkom Komitetu Centralnego PZPR tłumaczył, że to tylko „prowadzone zgodnie z planem manewry”. Nikt w to nie uwierzył. Ale Chruszczow się cofnął. Wojsko wróciło do koszar.

Wprost z armii sowieckiej ściągnięto też system ścisłego nadzoru nad żołnierzami i oficerami. O ile w latach pięćdziesiątych jeden funkcjonariusz przypadał na 64 obywateli – a jeśli brać pod uwagę tylko obywateli, którzy ukończyli piętnasty rok życia, jeden na 46 – to w wojsku jeden tajny współpracownik „opiekował się” piętnastoma żołnierzami. „Systemu inwigilacji kadry i żołnierzy przez pion Informacji nie da się przyrównać do niczego, co by miało miejsce w wojsku przedwrześniowym – wspominał po latach generał Roman Paszkowski, w kampanii wrześniowej dowódca pułku w Armii „Pomorze”, który po wojnie wrócił do Polski i znalazł zatrudnienie w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie. – Rola aparatu politycznego wojska od początku polegała na ubezwłasnowolnieniu dowódców, oficerów liniowych”.

Na czele Informacji Wojskowej stał pułkownik sowieckiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, Dmitrij Wozniesieński, zięć Karola Świerczewskiego. Ponura i groźna postać. Pracę w sowieckich organach bezpieczeństwa rozpoczął w 1922 roku, mając siedemnaście lat, w 1944 roku został skierowany do 1. Armii Wojska Polskiego, sześć lat później był już szefem Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego. W Polsce czuł się bezkarny, próbował podsłuchiwać nawet Rokossowskiego. Podczas jednego ze spotkań w gabinecie marszałka Rokossowski nagle chwycił szefa Informacji za rękę. Okazało się, że z zegarka ciągnęły się przewody, a ich rozmowa była nagrywana. W 1954 roku Wozniesieński wrócił do Związku Sowieckiego, gdzie został aresztowany i osadzony w więzieniu.

W 1950 roku, gdy w Polsce trwała już realizacja planu sześcioletniego, Stalin uznał, że zaostrza się sytuacja międzynarodowa i konieczne jest zwiększenie zbrojeń. „Przedstawiciele KDL-ów , między innymi Rakosi, Slansky, Rokossowski i ja pojechaliśmy do Moskwy rozmawiać o problemach umacniania obronności krajów socjalistycznych – wspominał w rozmowie z Teresą Torańską Edward Ochab, wówczas członek Biura Politycznego KC PZPR. – Stalin, a zwłaszcza jego doradcy wojskowi, marszałkowie Wasilewski i Sokołowski uważali, że w tej trudnej sytuacji międzynarodowej wkład państw demokracji ludowej, a zwłaszcza Polski, powinien być większy, w imię wspólnych interesów obronnych”. Decyzja zapadła. Kilka miesięcy później, był już rok 1951, „Rokossowski przywiózł z Moskwy przepisane ręcznie, po rosyjsku, na kilku kartkach papieru Priedłożenija. Dotyczyły one przygotowania terytorium Polski do manewru sowieckich sił zbrojnych ze wschodu na zachód oraz zaplecza dla 400-tysięcznej armii okupacyjnej w NRD” – wspominał w swojej książce „Armia ze skazą” generał Tadeusz Pióro. Obciążenia nałożono na wszystkie państwa „obozu miłującego pokój”, ale na Polskę szczególnie. Nad Wisłą ruszyła budowa fabryki czołgów, samolotów, broni ręcznej, amunicji, materiałów wybuchowych, sprzętu saperskiego, chemicznego, medycznego, łączności. Powstawały lotniska, ciągi komunikacyjne niezbędne do szybkiego przerzutu wojsk ze wschodu na zachód oraz z południa na wschód, do tzw. manewru rokadowego, na potęgę tworzono oficerskie szkoły wojskowe i w efekcie na początku lat pięćdziesiątych istniało aż 26 takich instytucji. To wtedy wykształcił się system obronności kraju, a w każdej fabryce zbrojeniowej posadowiono wojskowe departamenty, zaś u ich kooperantów – przedstawicieli wojska. „Od początku lat pięćdziesiątych polski przemysł obronny zaczął pełną parą chłonąć energię, cement, stal, metale kolorowe i inne deficytowe surowce. Urządzenia niezbędne do rozruchu fabryk zbrojeniowych obciążyły dodatkowo bilans handlowy, w sumie wojsko zagospodarowywało 40 procent budżetu państwa” – twierdzi generał Tadeusz Pióro. Nieco wcześniej, w lutym 1950 roku, Sejm przyjął ustawę o powszechnym obowiązku obrony. Objęła ona mężczyzn od 20. do 50. roku życia i kobiety w wieku od 18. do 40. lat. Ustawa określała, że w wojskach lądowych zasadnicza służba wojskowa trwa 24 miesiące, w służbie wewnętrznej 27, a w lotnictwie i marynarce wojennej 36 miesięcy.

Gwałtownie wzrosła liczebność armii. W 1949 roku LWP liczyło 170 tysięcy żołnierzy, a plan przygotowany przez Sztab Generalny mówił, że w połowie następnej dekady powinno się rozrosnąć do 230 tysięcy żołnierzy. Ale w 1950 roku, na fali wojennej histerii, tę ostatnią liczbę zwiększono aż do 360 tysięcy z zadaniem uzyskania jej w ciągu zaledwie dwóch lat. Rozmach był tak wielki, atmosfera „przekraczania planów” tak dojmująca, że 360 tysięcy żołnierzy służyło w wojsku już w styczniu 1953 roku, a chwilę później było ich 380 tysięcy. Po przyjściu Rokossowskiego „przejmowanie sowieckiego modelu organizacyjnego, odwzorowywanie regulaminów, terminologii wojskowej, ustaw regulujących tok służby, pewnych norm obyczajowych zaczęło być czymś oczywistym” – napisał generał Tadeusz Pióro. Nierzadko osiągało to poziom absurdu. W 1953 roku, naśladując sowieckie nazewnictwo, Główne Kwatermistrzostwo przemianowano na Główny Zarząd Tyłów. Generałowie-kwatermistrzowie zawrzeli oburzenia, bo w języku polskim „tyły” brzmiały i niepoważnie, i defetystycznie. Interweniowali u Rokossowskiego, który ich postulat powrotu do poprzedniej nazwy zlekceważył. W akcie niesłychanej niesubordynacji zwrócili się więc do istniejącej przy Sztabie Generalnym specjalnej komórki do spraw nazewnictwa. Tu żadnej niesubordynacji nie było. „Zmiana nazwy zgodnie z propozycją obywatela marszałka jest nie tylko słuszna, ale wręcz wskazana” – napisano w ekspertyzie. Do kwatermistrzostwa wrócono dopiero po Październiku, gdy marszałek Rokossowski był już w Moskwie.

Po wyjeździe Rokossowskiego zlikwidowano stopień generała armii, którym pysznił się Stanisław Popławski. Powrócono do niego po wielu latach w 1973 roku, gdy czwartą gwiazdką udekorowano Wojciecha Jaruzelskiego. Później czterogwiazdkowym generałem został jeszcze Florian Siwicki. Ale najważniejszych zmian wprowadzonych przez Konstantego Rokossowskiego po jego wyjeździe nie odwołano. „Polityka kadrowa armii, manipulowanie zasobami materiałowymi, dysponowanie przyznanymi środkami finansowymi, nie mówiąc już o takich sprawach, jak organizacja i szkolenie sił zbrojnych, wszystko to pozostawało w gestii ministra obrony. Pojawienie się Rokossowskiego spotęgowało to zjawisko, uczyniło z armii coś w rodzaju państwa w państwie, do którego władze cywilne miały tylko dostęp, jakiego im udzielono. Każda decyzja marszałka w rozległej sferze zwanej obronnością kraju była decyzją niepodważalną” – napisał Pióro o okresie rządów Rokossowskiego. Jaruzelski przejął ten styl rządzenia armią, czy mówiąc szerzej obronnością kraju, i zazdrośnie strzegł swoich prerogatyw.

W ślad za rozbudową stanu osobowego LWP zwiększyła się też liczebność korpusu oficerskiego oraz generalskiego. W armii stworzono aż 50 tysięcy etatów oficerskich, co oznaczało, że co siódmy służący w niej żołnierz miał, jak mawiano w wojsku, „najebane na pagonach”. Bzdurne, ale odpowiadające sowieckim standardom proporcje. Jak bzdurne, najlepiej było widać w Marynarce Wojennej. W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych służyło w niej dziesięciu admirałów. Problem w tym, że marynarka nie miała okrętów, które mogłyby pływać na otwartych wodach. Gdy w 1952 roku pułkownik Jan Wiśniewski, wykładowca Akademii Sztabu Generalnego, został mianowany szefem Sztabu Głównego Marynarki Wojennej, samokrytycznie oświadczył dowodzącemu Marynarką wiceadmirałowi Wiktorowi Czerokowi, że niewiele wie o flocie. „Nie przejmujcie się, taką flotą jak polska każdy może dowodzić, nawet pułkownik piechoty” – usłyszał w odpowiedzi.

Awanse stały się tym łatwiejsze, że z armii masowo pozbywano się oficerów przedwojennych i tych, którzy mieli za sobą służbę w Armii Krajowej. Oficerowie obu tych grup przed przyjazdem Rokossowskiego stanowili mniej więcej 25 procent kadry dowódczej wojska. A awansować było warto, zwłaszcza na sam szczyt. Najwyższa kadra oficerska miała się znakomicie, bo ludowa ojczyzna wykazywała się wielką troską o swoich obrońców. Powołano sieć specjalnych sklepów dla generałów, gdzie obfitość towarów normalnemu obywatelowi zapierała dech w piersiach. Do dyspozycji generałów był słynący ze znakomitej kuchni pałac Potockich w Helenowie, w Warszawie specjalna willa na Saskiej Kępie z dwupokojowymi apartamentami, świetną kuchnią oraz dostępem do wszystkich możliwych trunków. Ale aby poczuć się członkiem klasy panującej, nie trzeba było być generałem z tzw. centralnych instytucji MON. Dowódcom dywizji przysługiwał comiesięczny przydział trzech butelek wina, trzech puszek jesiotra, kilograma suchej kiełbasy, a z okazji Nowego Roku skrzynka „Sowietskoje Igristoje”. Natomiast z okazji świąt państwowych generałów obdarowywano złotymi zegarkami, bynajmniej nie tymi z napisem „Sdiełano w CCCP”, i najprzedniejszymi zachodnimi dubeltówkami. Dbano też o generalskie zdrowie, każdemu z generałów przydzielono lekarza, którego zadaniem było comiesięczne sprawdzanie stanu zdrowia najwyższych dowódców. Do cennych – i cenionych przez większość generałów – przywilejów należały też polowania, więc każdy z wyższych dowódców miał do swojej wyłącznej dyspozycji okręg łowiecki. Było to najpewniej pomysłem Rokossowskiego lub jego najbliższego otoczenia, bo marszałek kochał polowania i był podobno wybornym myśliwym. W Polsce najchętniej wyprawiał się na zwierza w Łańsku, ale strzelał przede wszystkim do dzików, z reguły oszczędzał natomiast sarny i jelenie. Ale furda tam, regulowane przepisami przywileje. Sowieccy generałowie chętnie dodawali sobie własne. Dowódca lotnictwa generał Turkiel przynajmniej raz w tygodniu wysyłał do Poznania samolot po skrzynkę pomidorów z wielkopolskiego gospodarstwa rolnego, bo nadzwyczajnie mu one smakowały. „Uchodziło to bezkarnie generałom radzieckim, potęgując uczucie niechęci do obcych wzorców kulturowych. Poddawaliśmy się jednak pokornie okolicznościom, przyjmując je jako nieuniknioną konsekwencję systemu, w który wojsko było wtopione, z przekonaniem, pewnością wręcz, że system ten trwać będzie po wsze czasy” – napisał autor „Armii ze skazą”.

Ale „wsze czasy” okazały się jednak nie takie znowu „wsze”. W 1953 roku umarł Stalin, w czerwcu 1956 roku zbuntowali się Wielkopolanie, trzy miesiące później do władzy doszedł wyklinany od kilku lat Władysław Gomułka. Ale „socjalistyczna odwilż” w wojsku szybko została stłumiona. Pod koniec października 1956 roku w sali konferencyjnej Urzędu Rady Ministrów zebrano „aktyw partyjny” wojska. Gomułka, oceniając wydarzenia, które doprowadziły do Października, oświadczył, że „to wszystko było potrzebne, ale to wszystko zaczyna już dzisiaj być niepotrzebne. Więcej, to wszystko zaczyna być szkodliwe. I to będziemy musieli przeciąć”. Przecięli. Wkrótce z wojska zaczęto usuwać tych oficerów, którzy szczególnie gorąco poparli odwilż. Notabene podczas spotkania z „aktywem partyjnym” wojska jeden z oficerów zapytał o zbrodnię katyńską. Nowy I sekretarz KC PZPR oświadczył, że możliwa jest wersja sowiecka, ale możliwa jest też wersja niemiecka. I dodał, że jest też trzecia wersja – wersja polskiej racji stanu, która każe o zbrodni katyńskiej milczeć.

W wojsku pojawiają się głosy domagające się odejścia Konstantego Rokossowskiego. Marszałek to wyczuwa. W pierwszych dniach października 1956 roku zjawia się w gabinecie Edwarda Ochaba. „Przyznał, że widzi osłabienie swojego autorytetu w armii, a w niektórych jednostkach zauważa przejawy rozkładu dyscypliny. Nie jest także pewny, czy każdy dowódca wielkiej jednostki znajdzie posłuch w kryzysowej sytuacji” – wspominał Ochab. Mimo tego Władysław Gomułka początkowo chce zostawić Rokossowskiego na stanowisku szefa MON. Stawia jeden warunek – marszałek ma się uniezależnić od Moskwy. To, oczywiście, warunek niemożliwy do spełnienia. Nie dotyczyło to zresztą wyłącznie Rokossowskiego, żaden z szefów tego resortu – tym bardziej po wstąpieniu do Układu Warszawskiego – nie mógł uniezależnić się od Moskwy. Klamka zapadła. W wyborach do nowego Biura Politycznego Rokossowski otrzymał najmniej głosów i nie wszedł w jego skład. Obraził się, nie zamierzał dalej „paradować w polskim mundurze”. Moskwa nie oponowała. W połowie listopada 1956 roku Rokossowskiemu wręczono podpisany przez Gomułkę, premiera Józefa Cyrankiewicza oraz Aleksandra Zawadzkiego, przewodniczącego Rady Państwa, list z podziękowaniami za „wkład w budowę Ludowego Wojska Polskiego i umacnianie polsko-radzieckiej współpracy”. Później, wraz z 32 innymi sowieckimi generałami i pułkownikami, został odznaczony i zapakowany do pociągu – konkretnie do specjalnej salonki – jadącego do Moskwy. W niedzielę, 18 listopada, wyruszył do swojej prawdziwej ojczyzny. Na dworcu żegnało go tylko kilku najbliższych współpracowników oraz funkcjonariusze sowieckiej ambasady.

Wyjazd Rokossowskiego ma wymiar symbolu, ale tak naprawdę zmienia niewiele. Ministrem obrony narodowej zostaje Marian Spychalski, z wykształcenia architekt, podczas wojny szef Sztabu Głównego Gwardii Ludowej, który o wojsku ma raczej blade pojęcie. W tej sytuacji bezpośrednie dowództwo nad armią sprawuje szef Sztabu Generalnego generał Jerzy Bordziłowski, który żołnierzem Armii Czerwonej został w 1919 roku, a od 1924 roku był członkiem partii bolszewickiej. Podczas wojny walczył na Froncie Woroneskim, później brał udział w bitwie na Łuku Kurskim. W 1944 roku został delegowany na stanowisko dowódcy wojsk inżynieryjno-saperskich 1. Armii Wojska Polskiego. W latach pięćdziesiątych ukończył w Moskwie Wyższą Akademię Wojskową im. Klimienta Woroszyłowa, a w 1954 roku Rokossowski mianował go szefem Sztabu Generalnego LWP. Pozostawał na tym stanowisku do 1965 roku, gdy zastąpił go Wojciech Jaruzelski. Zdaniem generała Tadeusza Pióry, zwolnienie Bordziłowskiego z funkcji szefa Sztabu przebiegło w dość tajemniczych okolicznościach. Szef Sztabu niczego się nie spodziewał, był akurat w stadninie koni w wielkopolskim Iwnie u Józefa Kiszkurno, mistrza Polski w strzelaniu do rzutków, gdy został pilnie wezwany do Warszawy. Tu dowiedział się, że zostaje „awansowany” na wiceszefa MON i głównego inspektora szkolenia bojowego. W Polsce rezydował do marca 1968 roku.

Bordziłowski był, co u sowieckich marszałków niezwyczajne, politycznym graczem i spryciarzem. Podczas Października na odbywającym się w Sztabie Generalnym zebraniu partyjnym poparł Gomułkę. Zaskoczył wszystkich. Ale dzięki temu, albo raczej również dzięki temu, utrzymał swoje stanowisko. To poparcie nie było, jak nietrudno się domyślić, szczere. Po latach autor „Armii ze skazą” zacytował jego opinię na temat polskiej odwilży, wyrażoną w prywatnej rozmowie: „Z Październikiem było tak jak z wagonem kolejowym. Gdy jest rozpędzony, trzeba włożyć olbrzymią siłę, aby go zatrzymać; po czasie wytraca jednak swój pęd, aż stanie i wówczas bez trudu można go cofnąć z powrotem”.

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych ani Rokossowski, ani Bordziłowski, ani inni sowieccy generałowie nie byli już niezbędni, aby sprawować kontrolę nad polską armią. W 1955 roku powołano Układ Warszawski. Uroczystość odbyła się w warszawskim Pałacu Namiestnikowskim. Wypełnione głównie toastami i przemówieniami obrady trwały trzy dni, ale właściwie mogłyby zostać skrócone do godziny, bo i tak wszystkie dokumenty zostały przywiezione z Moskwy. Ich polską wersję przygotował profesor Marian Lachs, później sędzia Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, oraz Tadeusz Pióro.

Podczas obrad marszałek Gieorgij Żukow kazał generałowi Aleksiejowi Antonowowi, szefowi sztabu Armii Sowieckiej, a za chwilę szefowi Sztabu Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Stron Układu Warszawskiego, odczytać listę. „I Antonow zaczął wymieniać: dywizje wojsk lądowych, jednostki lotnicze, okręty wojenne, jakie proponuje się wydzielić z każdego państwa w skład zjednoczonych sił, gdzie stacjonują lub będą stacjonowały, ani słowa jednak o wojskach radzieckich – wspominał Tadeusz Pióro. – Tą tajemnicą radziecki Sztab Generalny nie zamierzał dzielić się z sojusznikami. Polska wydzieliła, jeśli się nie mylę, dziesięć dywizji pancernych i zmechanizowanych, całe lotnictwo oraz okręty bojowe floty, które zresztą nie bardzo nadawały się do wojowania na otwartych wodach, operacje na Bałtyku przejęła Flota Bałtycka z Kaliningradu”. Po odczytaniu listy marszałek Żukow z niezwykłą dla niego kurtuazją zapytał, czy są inne propozycje. Zapadła cisza. „Żadnych międzynarodowych struktur kierowniczych, żadnych instytucji koordynujących choćby formalnie działalność armii narodowych, wszystko pozostało w gestii radzieckiego Sztabu Generalnego” – napisał uczestnik tej uroczystości.

Weselszy przebieg miało kolejne spotkanie oficjeli z państw Układu Warszawskiego w styczniu 1956 roku. Ta wstriecza odbyła się w pałacu pod Pragą, a jej najważniejszym punktem były łowy. Na szczęście tylko na zwierzęta. „Polowano na bażanty. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem, zwyczajna rzeź tych pięknych ptaków, hodowanych w olbrzymim, niedostępnym dla ludzi parku. Cyrankiewicz, który jak sam powiedział nie trafiłby nawet słonia, zabił kilkanaście sztuk, Rokossowski przeszło sto, w workach przywieziono mu je przed odjazdem do salonki. Narzekał tylko na palec opuchnięty od nieustannego pociągania za kurek” – opisywał Tadeusz Pióro. „Pod koniec lat pięćdziesiątych Układ Warszawski połączył armie państw wschodnioeuropejskich pod dowództwem radzieckim – twierdzi w swojej „Historii ZSRR. Od rewolucji do rozpadu” David R. Marples. – System konsultowania spraw z dowództwami wojskowymi mniejszych państw zastąpił radziecki system nakazowy”.

Kilka lat później Władysław Gomułka podjął próbę zmiany stosunków w Naczelnym Dowództwie Układu Warszawskiego. Wysłał w tej sprawie do Moskwy Mariana Spychalskiego, który zaproponował, aby dowódcami wojsk Układu Warszawskiego byli rotacyjnie kolejni ministrowie obrony narodowej. „Co wy sobie wyobrażacie – odpowiedział marszałek Iwan Koniew, dowódca wojsk Układu Warszawskiego – że będziemy tu jakieś NATO robić? Utrzymywać tu nie wiadomo po co jakichś oficerów? No a przede wszystkim co oznacza ta rotacja na funkcji naczelnego dowódcy? Chcecie mnie zmienić, tak? Chcecie, abym ja, Koniew, przestał kierować Układem, o to przecież wam chodzi”. Generał Tadeusz Pióro, który uczestniczył w tej rozmowie, wspominał później, że „w miarę tego perorowania, a trwało ono z pół godziny, ogarniała Koniewa coraz większa pasja, wstawał, znowu siadał, wymachiwał rękami i widać było, że niezależnie od sprawy drażni go osoba Spychalskiego, jakiegoś tam niewydarzonego architekta, który jemu, marszałkowi Związku Radzieckiego, chce narzucić kształt dowództwa uznanego, jak by nie było, przez wszystkich sygnatariuszy Układu bez sprzeciwu”.

Polska propozycja upadła. Jedyną jej konsekwencją było wyznaczenie stałych przedstawicieli naczelnego dowódcy Układu przy poszczególnych armiach narodowych. Funkcje te objęli wyłącznie radzieccy oficerowie, co tylko zwiększyło uzależnienie poszczególnych armii od ZSRR, bo mieli oni wgląd we wszystkie sprawy dotyczące obronności poszczególnych państw.

„Mniejsi bracia”, czyli kraje Europy Środkowej, spróbowali się zbuntować , tym razem w sprawie kupowanego w Sowietach uzbrojenia. Moskwa z reguły nie sprzedawała swoim najbliższym sojusznikom sprzętu najnowszej generacji, ale bywało, że zwabiona twardą walutą dostarczała taki sprzęt innym krajom. Gdy podpisała umowę o sprzedaży swoich najnowocześniejszych wówczas samolotów bojowych Egiptowi, zbiesił się szef Sztabu armii czechosłowackiej. Na jednym z posiedzeń zapytał marszałka Wasilija Sokołowskiego, szefa Sztabu Armii Sowieckiej i Układu Warszawskiego, czy nie można byłoby kupować w ZSRR równie nowoczesnego sprzętu. Zaznaczył też, że Czechosłowacja kupiła właśnie sześćdziesiąt sowieckich samolotów, które miały tę cechę, że zupełnie nie nadawały się do latania, i tylko niepotrzebnie zajmują miejsca w hangarach. Sokołowski spojrzał groźnie, więc czechosłowacki wojak spuścił z tonu i zapytał, czy Moskwa nie mogłaby swoim sojusznikom regularnie dostarczać choćby prospektów z najnowocześniejszym uzbrojeniem. Ta prośba nie była znowu tak kuriozalna jak się wydaje, bo z reguły Rosjanie nie pozostawiali swoim sojusznikom żadnego wyboru, a po prostu dyktowali, jaki sprzęt mają kupić. Krotochwilnej prośby generała Krotochwila nigdy nie spełniono, a on sam zapłacił za swoje impertynencje – zwolniony z funkcji szefa Sztabu, został „zaparkowany” w praskiej Akademii Wojskowej jako zastępca komendanta. To była ważna nauczka. Posiedzenia najwyższych, politycznych i wojskowych gremiów Układu Warszawskiego były farsą, bo i tak wszystkie decyzje zapadały w Moskwie. Kiedyś, gdy premier Cyrankiewicz przygotowywał się właśnie do wystąpienia, jeden z członków delegacji podał mu szklankę wody. „Nie, dziękuję. W moim przemówieniu jest tyle wody, że więcej nie trzeba” – odpowiedział peerelowski premier. Cyrankiewicz lubił się popisywać takimi kalamburami, ale i sowieckim dowódcom na poczuciu humoru nie zbywało. W kwietniu 1980 roku głównodowodzącym wojsk Układu Warszawskiego został nie kto inny, jak sam Leonid Breżniew. Przecież marszałek – tytuł ten przyznano mu w 1976 roku – i czterokrotny Bohater Związku Sowieckiego.

Zmiany, które wprowadzono w ludowej armii po Październiku nie były rewolucyjne. Przyhamowano nieco biurokrację, mocno ograniczono zwyczaj polowań, prezentów, generalskich hoteli i domów wypoczynkowych. Marian Spychalski zrezygnował z zagranicznych limuzyn pozostawionych przez Rokossowskiego i przesiadł się do warszawy. Gdy pojechał na wczasy do Zakopanego, z dworca do domu wypoczynkowego „Pan Tadeusz” przywiózł go zakopiański dorożkarz. Ale to tylko na chwilę. Zatrzymany wagon zaczęto powoli cofać. Stare zwyczaje wracały. Szef MON-u znowu zagłębił się w wygodnych fotelach mercedesa. Jaruzelski, gdy tylko został ministrem obrony narodowej, również był wożony mercedesem, a generałowie rozsiedli się w wołgach. Pałac w Helenowie, przez kilka lat dostępny każdemu oficerowi, oddano w ręce pułkownika Wiślicz-Iwańczyka, dawnego partyzanta Armii Ludowej, który stworzył tu prawdziwe imperium luksusu, dostępne wyłącznie najwyższej postawionym dowódcom wojskowym. Bardziej widoczne zmiany dotyczyły objęcia ważnych funkcji przez oficerów, którzy chcieli nadać armii bardziej narodowy charakter. Dowódcą Warszawskiego Okręgu Wojskowego został generał Józef Kuropieska, który wcześniej pięć lat przesiedział w więzieniu, 1. Pułkiem Zmechanizowanym dowodził major Edwin Rozłubirski, zaś 1. Dywizją Warszawską pułkownik Wacław Czyżewski, podczas wojny walczący w Armii Ludowej. Następnie Rozłubirski objął dywizję powietrznodesantową w Krakowie, ale później zwolniono go z wojska, do którego powrócił dopiero w latach osiemdziesiątych, już do jednostek wojskowych podległych Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. „Więzienie i prześladowania, które przeszedł, bardzo odbiły się na jego psychice. Nabrał skłonności do asekuracji politycznej, bał się, że może być mu coś zarzucone, że może być mu zarzucony antysowietyzm, drobnomieszczaństwo lub cokolwiek. Był niewątpliwie na muszce wszystkich dogmatyków, którzy dodatkowo nadwątlali jego odporność psychiczną” – diagnozował generał Janusz Zarzycki, były członek Gwardii Ludowej, później więzień Oświęcimia i Buchenwaldu. Po wojnie szef Głównego Zarządu Politycznego później wyrzucony z wojska, do którego powrócił po Październiku, znowu obejmując na niespełna cztery lata szefostwo GZP.

W 1956 roku szefem Departamentu Kadr został generał Jerzy Fonkowicz, także związany kiedyś z Armią Ludową, który z entuzjazmem odprawiał sowieckich oficerów za wschodnią granicę, a później zabrał się za tych wyższych oficerów, którzy bez entuzjazmu przyjęli Październik. Nie trwał jednak na swoim stanowisku długo, wkrótce się go pozbyto. Podobnie jak innych zagorzałych apologetów Października. „Po roku już sytuacja zaczęła się zmieniać i coraz większe wpływy zdobywały kręgi służalcze wobec Związku Radzieckiego – napisał autor „Armii ze skazą”. – Od połowy lat sześćdziesiątych panowały już niepodzielnie”. Ewolucję łatwo prześledzić na łamach „Żołnierza Wolności”, który początkowo gorąco popierał proces destalinizacji armii, ale w ciągu mniej więcej roku zmienił się w bezkompromisowego zwolennika zmywania „brudnej piany Października”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: