Czerwony Tybet. Komunizm w Krainie Śniegu - ebook
Czerwony Tybet. Komunizm w Krainie Śniegu - ebook
„Robert Stefanicki podróżował po Tybecie pociągiem, autobusem, na jaku i pieszo. Opowiada o kraju, w którym Chińczycy oraz podlegli im politycznie i ekonomicznie – ale nie kulturowo czy religijnie – Tybetańczycy prowadzą ze sobą dialog głuchych. Zawiesza swoją opowieść między beznadzieją a nadzieją. Od Czytelnika zależy, którą wersję wybierze”.
prof. Bogdan Góralczyk, politolog i sinolog, były ambasador
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-673-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niegdyś największą przeszkodą w dotarciu do Tybetu były niebotyczne łańcuchy górskie i nieprzyjazny klimat, które z każdej podróży do Krainy Śniegu czyniły wielomiesięczną katorgę. Dziś bariery przybrały inną postać: chińskich wiz, specjalnych zezwoleń, absurdalnych przepisów, inwigilacji.
Jednak w istocie kłopot z dotarciem do Tybetu jest całkiem innej natury: „prawdziwy” Tybet gdzieś zniknął. Utonął w powodzi propagandy, obrósł w mity i klisze, zagubił się w gąszczu cudzych interesów, w samozachowawczym odruchu ukrył za maskami większymi od głów, jak w tradycyjnej tybetańskiej operze.
Według władz Tybet to najszczęśliwsza kraina w Chinach, wyzwolona z kajdan feudalizmu i dynamicznie rozwijająca się ku radości wszystkich mieszkańców, przeciw której knuje garstka zbiegłych za granicę reakcjonistów pod wodzą Dalajlamy. Poza Chinami słychać lamenty nad rzekomą skarbnicą pacyfizmu i mądrości najechaną przez barbarzyńskich komunistów. Równie powszechne co fałszywe jest przekonanie, że Chińczycy zmuszają Tybetańczyków do wykonywania rozkazów pod lufą przystawioną do głowy. Fala niełatwych do pojęcia samospaleń z ostatnich lat tylko wzmogła informacyjny chaos.
„Czerwony Tybet” stara się zajrzeć pod warstwy półprawd i stereotypów – choć zdaję sobie sprawę, że tu i ówdzie niechybnie sam wpadam w zastawione pułapki. Przede wszystkim jednak książka zawiera osobiste obserwacje z trzech podróży na Dach Świata, składające się – mam taką nadzieję – na realistyczny portret tego okrytego legendami kraju. Tybetu heroicznego i zastraszonego, stawiającego opór i kolaborującego, pięknego i zaśmierdłego. Taki jest prawdziwy Tybet w dwudziestym pierwszym wieku.
Na miejscu za każdym razem musiałem ukrywać swoją dziennikarską tożsamość i zawsze pomagał mi lokalny przewodnik-tłumacz. Gdyby władze powiązały ich z moją pracą pisarską, mieliby poważne kłopoty, dlatego wszyscy występują pod pseudonimem Lobsang. Zmieniłem imiona niektórych rozmówców oraz drobne szczegóły umożliwiające identyfikację.
Jestem pełen podziwu i wdzięczności dla wszystkich Tybetańczyków, którzy bez względu na ryzyko godzili się ze mną rozmawiać lub mi pomagać. Dziękuję Adamowi Koziełowi z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka za możliwość czerpania z kopalni wiedzy, jaką są wybierane i tłumaczone przez niego publikacje o Tybecie, oraz Kate Saunders z International Campaign for Tibet za pomoc w Dharamsali.
ROK ŻELAZNEGO WĘŻA
2001
Wyzwoleni
Złote U z Chińczykami
Tamtego lata coraz częściej rodziły się zdeformowane zwierzęta. A gdy w jasny, słoneczny dzień ze złotego rzygacza w kształcie głowy smoka na dachu Dżokhangu, świątyni świątyń, zaczęła kapać woda, Lhasę ogarnęła trwoga. Mnisi modłami próbowali powstrzymać złe moce. Kręcone zawzięcie młynki z mantrami rozgrzewały się do czerwoności, w wielkich jak cegielniane piece kadzielnicach płonęły tony gałęzi jałowca i suszonego różanecznika, a przez misy ofiarne przepływały hektolitry czangu, jęczmiennego piwa. Wszystko to na nic: po kilku dniach zatrzęsła się ziemia, pogrążając w czeluściach piekielnych całe wioski i klasztory. Na wschodzie niebo rozjarzyła purpurowa łuna, zewsząd dobiegały głuche pomruki, a nad głowami, niczym miecz władcy śmierci Jamy, zawisła kometa. Starzy ludzie pamiętali, że po pojawieniu się poprzedniej, w roku żelaznego psa^(), wybuchła wojna z Chinami.
Kilka tygodni później, siódmego października 1950 roku, gdy uwaga świata była skupiona na wojnie w Korei, armia komunistyczna przekroczyła rzekę Driczu i weszła do Krainy Śniegu. Po zwycięstwie nad nacjonalistami i proklamowaniu ledwie rok wcześniej ludowej republiki Mao Zedong postanowił dośnić stary chiński sen o hegemonii. Nowy cesarz – choć nie formułował tego w ten sposób – wzorem poprzedników uznawał, że mandat Nieba daje mu prawo do władania nie tylko narodem chińskim, lecz także wszystkimi ziemiami, jakie Państwo Środka kiedykolwiek tknęło, choćby przez chwilę. Aby znów stać się potęgą, Chiny musiały odzyskać kontrolę nad utraconymi terytoriami i nakłonić dawne kraje wasalne do powrotu pod ich skrzydła. Ponieważ historyczne pretensje do Tybetu uznano w Pekinie za niewystarczające do przekonującego uzasadnienia inwazji, przeprowadzono ją pod dwoma pretekstami zgodnymi z ideologią komunistyczną i duchem epoki – aby wyzwolić lud z oków niewolnictwa oraz uwolnić Tybet od wpływów imperialistów.
O ile z tym pierwszym argumentem da się dyskutować, o tyle drugi był jedynie wybiegiem złodzieja, który przyłapany na gorącym uczynku krzyczy, że kradną. W 1950 roku w Tybecie przebywało tylko sześciu białych: misjonarz, dwaj operatorzy angielskiego radia, dwaj austriaccy wspinacze i jeden Rosjanin, białogwardzista. Pokonani chińscy republikanie, także nazywani „imperialistami”, nie mieli tam wpływów ani kryjówek. Władze w Lhasie w gruncie rzeczy nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych z zagranicą i nikt nie miał zamiaru przyjść im z pomocą. Osiem i pół tysiąca źle uzbrojonych żołnierzy tybetańskich nie mogło stawić skutecznego oporu wielokrotnie liczniejszym oddziałom chińskim. Tybet był bezbronny.
Przypominam sobie zdarzenia sprzed pół wieku, obserwując, jak nad Potalą, monumentalnym pałacem dalajlamów, zbierają się burzowe chmury. Tegoroczne lato znów zaczęło się od złych znaków. W Amdo przyszło na świat jacze cielę ze świńskim ogonem, a pewien pasterz przysięgał, że tęcza, która w miesiącu konia pojawiła się nad jednym z dopływów Żółtej Rzeki, miała tylko jeden kolor, czerwony. Mieszkańcy Lhasy poczęli z niepokojem zerkać w niebo, lecz zamiast komety z chmur wynurzały się samoloty wypełnione chińskimi urzędnikami.
U stóp Potali, w miejscu przeznaczonym do składania pokłonów, wyrosła trybuna. Tybetańskie kobiety zignorowały jej istnienie, jak gdyby była to maja, złudzenie przesłaniające drogę ku Prawdzie, i nadal w pocie czoła padają na ziemię, przy okazji niechcący oddając hołd umieszczonemu na estradzie napisowi: PIĘĆDZIESIĄTA ROCZNICA WYZWOLENIA TYBETU. To samo hasło widnieje na tysiącach kolorowych chorągiewek, które jednej nocy niczym plaga szarańczy zawisły nad ulicami Lhasy. Świętokradczo imitują buddyjskie flagi modlitewne, które, poruszane przez wiatr, ślą wypisane na nich wersy do nieba. Ludzie szepczą, że Chińczykom nie wystarcza już zakłócanie radia Wolna Azja, że ośmielają się robić propagandowy wykład bogom.
Przyleciałem do Lhasy z Pekinu – trzy godziny w fotelu zamiast, jak dawniej, ośmiu miesięcy tułaczki po bezdrożach w strachu przed rabusiami, chorobami, chłodem i własnymi słabościami. „Tylko sam Bóg wie, cośmy wycierpieli w tej podróży” – pisał Johann Grueber, jeden z dwóch jezuitów, którzy prawdopodobnie jako pierwsi cudzoziemcy odwiedzili święte miasto w 1661 roku. W końcu osiemnastego wieku Tybet zamknięto przed obcymi. Jeszcze sto lat temu sławny szwedzki podróżnik Sven Hedin czekał miesiącami na pozwolenie odwiedzenia Lhasy, lecz nie został tam wpuszczony. Na tym tle restrykcje w dostępie do Tybetu nałożone przez obecne władze wydają się nieśmiałe.
Na lotnisku czeka komitet powitalny z tańcem, śpiewem i wierzgającym jakiem na ludzkich nogach. Jestem tylko przypadkowym widzem, jak nie bryka dla mnie, lecz dla przybyłej tym samym rejsem delegacji z Pekinu.
Jest siódmy lipca 2001 roku, dzień po sześćdziesiątych szóstych urodzinach Dalajlamy. To jedno z ważniejszych świąt tybetańskich zwane Trunglha Jarsol pod koniec lat dziewięćdziesiątych zostało zdelegalizowane; zamknięto dostęp do miejsca urodzinowych uroczystości na wzgórzu ponad klasztorem Drepung, zniszczono wielkie gliniane kadzielnice. W poprzednim roku Miejski Rząd Ludowy w Lhasie poszedł za ciosem i opublikował rozporządzenie nawołujące do „konsolidowania osiągnięć w zwalczaniu próby dzielenia macierzy pod płaszczykiem nielegalnych obchodów Trunglha Jarsol”. Zakazano wznoszenia do Dalajlamy modłów oraz wychwalania jego przymiotów i zasług, jednocześnie wątpiących uspokojono, że władze w pełni gwarantują „normalną działalność religijną”.
Tybetańczycy, którzy mimo zakazu ośmielili się szóstego lipca wejść na wzgórze i palić kadzidło ku czci Jego Świątobliwości, zostali aresztowani. W 2001 roku nikt już tego nie próbował, co poniekąd potwierdza (jeśli tylko spojrzeć na nie pod słusznym kątem) wyniki sondażu z marca. Na pytanie „Jakim człowiekiem jest Dalaj?”, osiemdziesiąt sześć procent respondentów odparło, że separatystą i politykiem. Tylko cztery procent uznało go za przywódcę religijnego, także cztery procent – za żywego buddę^(). Pozostali odmówili odpowiedzi. Wyraźnie więc widać, co podkreśla państwowa agencja informacyjna Xinhua, „gwałtowny spadek poparcia dla Dalajlamy w Tybecie”. Wciąż jednak jest garstka opornych, dlatego na wszelki wypadek przed tegorocznymi urodzinami Dalajlamy władze przypomniały o zakazie rzucania w powietrze mąki jęczmiennej, campy, co Tybetańczycy od wieków czynią na znak pomyślności. Tłumaczono, że jest to czyn potencjalnie groźny dla zdrowia – ktoś mógłby do mąki dosypać pieprzu, wpadłoby to do oka i tragedia gotowa. Inny zwyczaj, palenie gałązek jałowca, został uznany za naruszenie przepisów przeciwpożarowych.
Wolno, a nawet trzeba, świętować inną rocznicę – pokojowego wyzwolenia Tybetu. Za dzień wyzwolenia uznano przyjęcie Siedemnastopunktowej Ugody, choć było to dość wstydliwe wydarzenie. Pod koniec kwietnia 1951 roku, pół roku po inwazji, do Pekinu pojechała delegacja reprezentująca tybetański rząd i Dalajlamę, który w obawie przed Chińczykami opuścił Lhasę i rezydował pod granicą z Indiami. Na czele delegacji stał Ngabo Ngałang Dzigme, minister i pierwszy jawny kolaborant wśród arystokratów. To on rok wcześniej jako gubernator generalny Khamu poddał – nie miał innego wyjścia – wojska tybetańskie w Czamdo, co otworzyło armii komunistycznej drogę do Lhasy. Po ucieczce Dalajlamy do Indii jemu dostaną się ceremonialne stanowiska piastowane wcześniej przez tybetańskiego przywódcę, w tym wiceprzewodniczącego Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych i szefa Komitetu Przygotowawczego Tybetańskiego Regionu Autonomicznego.
Dwudziestego ósmego maja 1951 roku w Pekinie kierowana przez Ngabo misja, upoważniona jedynie do negocjowania warunków pokoju, podpisała papier formalnie pieczętujący los Tybetu jako części Chin. Tybetańczykom podsunięto nawet sfałszowane pieczęcie ich rządu, których nie wzięli ze sobą. Wróciwszy do Tybetu, Ngabo oznajmił Dalajlamie, że brak oryginalnej pieczęci zwalnia go z konieczności uznania traktatu i otwiera furtkę do negocjowania innych rozwiązań – jak gdyby rzecz działa się w Londynie, a proceduralny błąd można było zaskarżyć przed jakimś trybunałem międzynarodowym. Naiwność była jednym z grzechów głównych tybetańskich elit. Długoletni spór akademicki o to, czy Ugodę podpisano dobrowolnie, czy pod przymusem, jest bez znaczenia: de facto był to akt kapitulacji po przegranej wojnie.
Zawarcie Ugody jest najlepszym dowodem na to, że Chiny nie panowały nad Tybetem przed 1951 rokiem – inaczej nie byłby potrzebny żaden traktat. Wedle jej zapisów „lokalny” (już teraz) rząd tybetański zobowiązywał się wrócić na łono „wielkiej rodziny należącej do ojczyzny-matki: Chińskiej Republiki Ludowej”, aktywnie wspierać wkroczenie chińskiej armii, wcielić do niej swoje oddziały, przegnać imperialistycznych agresorów, a przede wszystkim oddawał „rządowi centralnemu” politykę obronną i zagraniczną. Ze swojej strony Pekin gwarantował Tybetowi szeroką autonomię, poszanowanie lokalnej religii i obyczajów oraz niezmienność dotychczasowego ustroju politycznego, zwłaszcza statusu i władzy Dalajlamy. Obietnice te okazały się niewarte kawałka papieru. To jeden z wielu tybetańskich paradoksów, że celem opluwanego przez Pekin Dalajlamy jest powrót do ducha owej „ugody”, którą tak się chwalą Chińczycy.
W 2001 roku, przed zbliżającą się okrągłą rocznicą tego wydarzenia ankieterzy zapytali tybetańskich mieszkańców Lhasy o ich zdaniem „najwspanialszą rzecz”, jaka się wydarzyła w Tybecie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Jak donosi „Beijing Jiefangjun Bao”, dziennik Głównego Departamentu Politycznego Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, ponad dziewięćdziesiąt procent odpowiedziało bez zająknienia: „Zerwanie kajdan feudalnego systemu niewolniczego, które pozwoliło powstać milionom niewolników i stać się panami własnego losu”. Celebrowania tak doniosłego wydarzenia nigdy dość, dlatego w 2009 roku Tybetańczycy dostaną nowe święto: Dzień Emancypacji Niewolników. Będzie on obchodzony dwudziestego ósmego marca, gdyż tego właśnie dnia roku 1959 „wyzwolonych zostało z niewolnictwa około miliona Tybetańczyków”. Nie bardzo wiadomo, dlaczego tylko milion i kiedy zostali wyzwoleni pozostali, skoro propaganda głosi, że niewolnikami było dziewięćdziesiąt procent mieszkańców starego Tybetu. Ktoś nieżyczliwy władzy ludowej mógłby też zauważyć, że trochę niezręcznie wypada zestawienie obu rocznic. Dwudziestego ósmego marca 1959 roku, półtora tygodnia po ucieczce Dalajlamy do Indii i krwawym stłumieniu powstania w Lhasie, premier Chin Zhou Enlai^() ogłosił, iż rebelia oznacza podarcie Siedemnastopunktowej Ugody z 1951 roku – tej samej, której podpisanie jest dziś hucznie celebrowane właśnie jako dzień pokojowego wyzwolenia. Tybetańczycy są jedynym narodem, który został wyzwolony dwukrotnie, w momencie przyjęcia i anulowania tego samego dokumentu przez tych samych wyzwolicieli.
Uderzające, że dokładna data uroczystości trzymana jest w tajemnicy. Pierwsza część odbyła się w maju, w pięćdziesiątą rocznicę podpisania Ugody. Potem obchody odroczono do czasu zakończenia budowy nowej drogi, którą pod Potalę mieli przejechać dostojnicy. Ulica Pekińska, jedyna główna arteria Lhasy z wciąż dużą liczbą tybetańskich sklepów, przez kilka miesięcy była rozkopana i sklepikarze rwali włosy z głów, nie mogąc przyjmować klientów z powodu gruzu piętrzącego się przed drzwiami. Ulice już zdążono oczyścić, także z ludzi. Z miasta wydalono tysiąc Tybetańczyków nieposiadających zezwolenia na stały pobyt. Chińczyków bez właściwych dokumentów nie spotkała żadna przykrość.
Z okna hotelu obserwuję Tybetańczyków z papierowymi kwiatami w rękach, którzy wsiadają do podstawionych autobusów, by witać delegatów przybyłych na uroczystości. Każda dzielnica musi dostarczyć określoną liczbę spontanicznie uradowanych. Egzekucja tego obowiązku spływa z wyżyn na najniższe szczeble władzy – komitety sąsiedzkie i zakłady pracy. Nikt nie chce kłopotów, więc radować się jadą ci, którzy akurat nie mają nic lepszego do roboty.
W mieście czuć napięcie. Na ulicach więcej niż zwykle tajniaków, żołnierzy i policjantów, gotowych w jednej chwili rozprawić się z najmniejszą oznaką oporu: okrzykiem, ulotką czy transparentem. Nadzwyczajne środki bezpieczeństwa zaczęto wprowadzać miesiąc wcześniej. Funkcjonariusze z detektorami metalu systematycznie przeszukiwali plac przed Potalą. Pod świątynię Dżokhang co dzień zajeżdżały cztery ciężarówki – dwie z armatkami wodnymi i dwie ze specjalnymi oddziałami do tłumienia zamieszek. Uzbrojeni żołnierze, w hełmach i maskujących mundurach, wyskakiwali z wozów, przebiegali przez plac przed świątynią i stawali w zwartym szyku przed tutejszym komisariatem. Na dachach Barkhoru, najbardziej tybetańskiej dzielnicy Lhasy, rozstawiono wyraźnie widocznych snajperów. Funkcjonariuszkom Biura Bezpieczeństwa Publicznego kazano przebrać się w cywilne ubrania, wmieszać w tłum na Barkhorze i podsłuchiwać rozmowy pielgrzymów. Bezpieka odwiedzała o świcie hotele, legitymując wszystkich gości.
Mieszkańcom miasta wydano czerwone flagi i okolicznościowe sztandary, które kazano zawieszać na domach i sklepach, nie wyjaśniając jednak z jakiego powodu. Opornym groziły grzywny. W przeddzień uroczystości do Lhasy przywieziono kilka tysięcy uczestników „uroczystego pochodu”. Policjanci, głównie tybetańscy funkcjonariusze w nowych, czarnych mundurach, oczyścili plac przed Potalą – turystów wyprosili uprzejmie, swoich rodaków kopniakami. Z pomocą członków komitetów dzielnicowych rozstawiono barierki, zamykając ulice w okolicach placu dla wszystkich nieposiadających przepustek.
Zbliża się wielki dzień. Siedemnastego lipca od świtu monsunowe chmury topią centralny Tybet w deszczu. Klasztorne dzwony odzywają się nietknięte ludzką ręką, a bydło na pastwiskach, niespokojne już od paru dni, wierzga i gryzie się nawzajem. Do zatrwożonej Lhasy ze wschodu nadlatuje sam wiceprezydent Hu Jintao, który w marcu 1989 roku jako pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Chin w Tybecie nadzorował wprowadzenie w Lhasie stanu wojennego. Hu nie przyjechał z pustymi rękami – narodowi tybetańskiemu wspaniałomyślnie daruje Drogocenny Trójnóg Narodowej Jedności. Jest to urna wysoka na pięć metrów o wadze trzech i pół tony, ozdobiona dedykacją prezydenta Jiang Zemina oraz płaskorzeźbami ilustrującymi wyzwolenie Tybetu i późniejszy jego rozwój. Wiceprzewodniczący pekińskiej delegacji Wang Zhongyu wyraża nadzieję, iż ten symbol narodowej jedności i dobrobytu, tradycyjnie wręczany mniejszościom, zachęci mieszkańców regionu do jednoczenia się wokół partii – niestety, nie wyjaśnia jakim sposobem. Bardziej czytelny prezent Tybet otrzymał dziesięć lat temu, z okazji czterdziestej rocznicy pokojowego wyzwolenia. Był to pomnik dwóch złotych jaków z napisem SKARB PŁASKOWYŻU. Pamiętajcie, Tybetańczycy, chwalebnie jest się bogacić. Wszyscy znacie sławne powiedzenie poprzedniego przywódcy państwa Deng Xiaopinga, ojca chińskiego kapitalizmu z ludową twarzą i jednego z architektów inwazji na Tybet: nieważne, czy jak jest czarny, czy złoty, ważne, by przynosił profity.
Pomnik stanął na zachodnim skraju parku Ludowego przed pałacem dalajlamów. Czuć w nim jakieś napięcie. Para złotych jaków, lśniąca niczym twarz Buddy z Dżokhangu w gorący dzień, nie przeżuwa trawy jak ich pospolici kuzyni. Złote jaki są czujne. Złączyły się kuprami, żeby wróg ich nie zaszedł od tyłu, rogi postawiły jak pies uszy i rozglądają się, czegoś wypatrują. Imperialistycznych szpiegów? Terrorystów nasłanych przez klikę Dalaja? A może coraz lepszych wieści o gospodarce Tybetu? Lhascy kpiarze dostrzegli w bydlętach parę czołowych tybetańskich prominentów. Według jednej z anegdot Ragdi, do niedawna najważniejszy Tybetańczyk w Komunistycznej Partii Chin, patrzy w stronę Pekinu i pyta z niepokojem: „Czy masy wciąż za nami podążają?”. Na to Pasang, jego kobiecy odpowiednik (w tybetańskim panteonie wiele bóstw występuje w dwóch postaciach, męskiej i żeńskiej), odpowiada, że to bez znaczenia, skoro Pekin przyśle do Tybetu jeszcze więcej piwa.
Dziewiętnastego lipca tysiące wybranych przez komitety lokalne Tybetańczyków musiało zająć miejsca na placu przed Potalą już o piątej rano, cztery godziny przed początkiem ceremonii. Nie mogli niczego wnieść – parasolek, wody ani jedzenia. Polecono im, by nic nie pili, bo nie będzie można wyjść do toalety. Nakazano włożyć tradycyjne tybetańskie ubrania, czyste i bez łat – wystąpienie w połatanej czubie zostanie uznane za przestępstwo polityczne.
Starczy spojrzeć na ten zgromadzony tłum, by dostrzec owoce paru dekad demokratycznych reform. W dawnym Tybecie lud siedział na ziemi, a lepiej urodzeni na materacach, których wysokość zależała od rangi siedzącego. W nowym Tybecie równość nie jest wprawdzie pełna, bo być nie może, przywódcy przemawiają z wysokiej trybuny, dygnitarze siedzą na krzesłach, ale lud nie musi się już bać, że złapie wilka. Ludowa matka sprezentowała tybetańskim dzieciom kolorowe stołeczki z plastiku, które w Chinach zrobiły w ostatnich latach równie oszałamiającą karierę, co plastikowe miski w saharyjskiej Afryce. Widownia siedzi więc ćwierć metra nad ziemią, z podkurczonymi nogami, twarzą do trybuny honorowej, podzielona na sektory branżowe lub terytorialne. Pielęgniarki na biało, żołnierze na zielono, uczniowie na granatowo, delegaci z prowincji na ludowo. Tylny rząd jest żywym transparentem. Wyznaczeni do tej zaszczytnej roli trzymają tablice z literami, które układają się w hasła, takie jak DZIĘKUJEMY NARODOWI CHIŃSKIEMU albo PRZYSZŁOŚĆ JEST ŚWIETLANA. Pomysł niewątpliwie zapożyczony z sąsiedniej Korei Północnej, gdzie ten gatunek rozrywki doprowadzono do perwersyjnej perfekcji. Koreańczycy uwielbiają w tych spektaklach uczestniczyć, niekoniecznie dlatego, że darzą władzę tego czy kolejnego Kima szacunkiem, lecz ponieważ przed próbą generalną i samym występem są karmieni. Nic nie wiadomo, by wobec Tybetańczyków stosowano podobne zachęty, ale będą mogli się najeść po południu, jak celebra się skończy. A teraz sza, na scenę wkracza Hu Jintao.
„Przed pięćdziesięciu laty – oznajmia wiceprezydent – Komitet Centralny Komunistycznej Partii Chin i towarzysz Mao Zedong właściwie ocenili sytuację i podjęli dalekowzroczną, nieodwołalną, doniosłą decyzję polityczną o pokojowym wyzwoleniu Tybetu. Pokojowe wyzwolenie oznacza nową epokę, w której Tybet raz na zawsze zrzucił jarzmo imperialistycznej agresji i parł od ciemności ku światłu, od zacofania ku postępowi, od nędzy ku dostatkowi, od izolacji ku otwarciu. Pięćdziesiąt lat burz i zmiennych kolei losu ujawnia jedną wielką prawdę: tylko pod przewodem Komunistycznej Partii Chin, tylko w łonie wielkiej chińskiej rodziny i tylko krocząc drogą socjalizmu z cechami chińskimi, Tybet może się cieszyć dzisiejszym dostatkiem i postępem oraz liczyć na jeszcze lepsze jutro”.
W niezbyt długim przemówieniu słowo „rozwój” pada dwadzieścia siedem razy, „stabilność” piętnaście razy. Często w tym samym zdaniu, na przykład: „Bez jedności etnicznej i stabilności społecznej gospodarka nie może się prawidłowo rozwijać”. Bo gospodarka jest w nowym Tybecie tym, czym w starym była religia. Czyli wszystkim. Hu Jintao przypomina, co każdy już wie, gdyż piszą o tym codziennie w gazetach i mówią w telewizji: „W ubiegłym roku produkt krajowy brutto Tybetu był ponad pięćdziesiąt razy wyższy niż w 1959, kiedy zaczęła się reforma demokratyczna” (aczkolwiek ze statystyk wynika, czego już Hu nie powiedział, że Chiny rozwijały się w tym okresie szybciej). „Tybetański Region Autonomiczny zbudował infrastrukturę od zera. Przychód gospodarstw domowych w miastach i wioskach stale wzrastał, większość narodu wyszła z nędzy, a niektórym – w tym miejscu mówca bezwiednie rzuca okiem na sektor dla VIP-ów – udaje się wieść życie w komforcie”. Z dalszej części przemowy możemy się dowiedzieć, co naprawdę boli Chiny w Tybecie – niechęć rdzennej ludności do osadników oraz niewytłumaczalne na chiński rozum przywiązanie Tybetańczyków do religii i Dalajlamy. Oczywiście Hu nie mówi tego otwarcie, więcej – mówi coś dokładnie przeciwnego, ale kto czytał Orwella, ten wie, jak tłumaczyć słowa wyprodukowane przez system, w którym ministerstwo obfitości doprowadza do głodu i nędzy, a ministerstwo miłości prześladuje niepokornych: „Przez ostatnie półwiecze solidarność między wszystkimi grupami etnicznymi w Tybecie systematycznie wzrastała i utrzymano pełną stabilność społeczną. Bezwarunkowo przestrzegano i broniono wolności wyznania. Członkowie wszystkich grup etnicznych wspólnie z sukcesem udaremniali separatystyczne i jątrzące działania kliki Dalaja oraz sił antychińskich na świecie, zapewniając stabilność Tybetu, narodową jedność i bezpieczeństwo państwa”.
Jakże odmienne są słowa Hu Jintao od tych wypowiedzianych w maju 1980 roku przez ówczesnego pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Chin Hu Yaobanga, który po wizycie w Lhasie miał odwagę stwierdzić, że chińska pomoc nie przyniosła Tybetowi pożytku, i zarządził odwołanie trzeciej części stacjonujących tam Chińczyków. – Czas pozwolić Tybetańczykom być panami ich życia – powiedział ten lepszy Hu, czym wzbudził ogromne nadzieje na poprawę sytuacji w Tybecie. Nadzieje te po kilku latach się rozwiały wraz z karierą samego Hu Yaobanga, którego twardogłowi w Pekinie przesunęli na emeryturę. Już żaden przywódca Chin nie złożył podobnej samokrytyki.
O czym myślą Tybetańczycy na placu, zamarli w tej samej pozycji już piątą godzinę? Najstarsi może wspominają dawne uroczystości z Dalajlamą w roli głównej. Wizyta władcy z Zakazanego Miasta jest celebrowana z podobnym rozmachem, jednak władca z Potali wzbudzał wśród widzów zdecydowanie więcej emocji, i to bez użycia słów. Otwartość i gadatliwość Czternastego Dalajlamy, proszonego o opinie na wszelkie możliwe tematy od globalizacji po klonowanie, to nowa moda. Przed ucieczką z Tybetu był on, jak i jego wcześniejsze inkarnacje, traktowany z czcią należną bóstwu i nie przemawiał publicznie. Każde jego wyjście z pałacu – jak podczas uroczystości noworocznych z czwartego marca 1946 roku, opisane przez austriackiego alpinistę Heinricha Harrera – wprawiało ludzi w zbiorową histerię, jaką po drugiej stronie globu wywoływał chyba tylko człowiek imieniem Elvis:
Nadchodzi wielka chwila. Otwierają się wrota Katedry i powoli ukazuje się Dalajlama, młody Król-Bóg wspierany przez dwóch opatów. Pełen czci lud pochyla się do ziemi. Zgodnie z ceremoniałem winni paść na ziemię, ale z braku miejsca jest to niemożliwe. Plecy tysięcy ludzi chylą się jak łan dotknięty podmuchem wiatru. Król-Bóg kroczy powoli, dostojnie, wokół Barkhoru, zatrzymując się co chwila przed figurami z masła. Towarzyszy mu wspaniała świta: najwyżsi dostojnicy i arystokracja oraz kolejno, stosownie do hierarchii zajmowanych stanowisk, administracja kraju. (...) Dalajlama zakończył swój obchód i znowu znikł w wielkim Cug Lag Khanie. Żołnierze odeszli, szczękając bronią. W tej samej chwili wielotysięczny tłum, jak obudzony z hipnozy, pogrąża się w chaosie. Ludzie pchają się, potrącają, padają, tratują się niemal na śmierć. Płaczliwie modlący się wierni, pogrążeni w głębokiej ekstazie, nagle zamieniają się w szaleńców. Natychmiast wkracza do akcji straż zakonna. Są to olbrzymie chłopiska o twarzach pokrytych czarną farbą i ramionach wypchanych dla wzbudzenia trwogi. Bezlitośnie walą kijami w tłum. (...) Słychać lament i płacz, ale razy są mało skuteczne. Zbity tłum pcha się natychmiast z powrotem w to samo miejsce. Wydaje się, że w ludzi wstąpiły demony. Czyżby to ci sami ludzie zaledwie przed chwilą chylili pokornie głowy przed dzieckiem? Teraz uderzenia batów znoszą, jakby to było błogosławieństwo. Ponad głowami smolne łuczywa. Wrzaski bólu szalejącej masy. Tu jakaś poparzona twarz, tam jęki tratowanego.^()
Dziś nad utrzymaniem porządku czuwają nie olbrzymie chłopiska, lecz przywiezieni z chińskich garnizonów chudzielcy o dziecięcych twarzach, za to wyposażeni w coś więcej niż kije. Środki przymusu nie będą potrzebne, tłum jest daleki od ekstazy. Ci, którzy przed wiceprezydentem chylą plecy jak łany zboża i pochylają głowy, robią to bezwiednie – morzy ich sen. Hu zszedł już z trybuny, do mikrofonu dochodzą niżsi rangą oficjele. W swych przemowach skupiają się na atakowaniu Dalajlamy, jak gdyby się założyli o to, na ile sposobów da się wypowiedzieć zdanie: „Klika Dalaja jest największą przeszkodą rozwoju gospodarczego i postępu społecznego w Tybecie”.
Czas na ożywczą defiladę. W równych szeregach maszerują chińscy żołnierze, za nimi mnisi w odświętnych pióropuszach, delegacje rolników, robotników, kobiet, studentów. Ruszają w tan zespoły ludowe, prezentując folklor tybetański z domieszką chińskiego. Bo Chiny i Tybet to jedna rodzina. Jak następnego dnia doniósł „Dziennik Ludowy”, kiedy zaczęła się parada, na placu Potali wybuchła radość: grano na instrumentach muzycznych, skandowano hasła, reprezentanci wszystkich grup społecznych wyrażali swe szczęście śpiewem i tańcem. Niejaki Sonam, były niewolnik, pół wieku temu wyzwolony z oków, na widok czerwonej flagi wciąganej na maszt przed Potalą rzekł: „Nigdy nie widziałem tak radosnego wydarzenia w dawnym Tybecie”. Zaś pani Wang Ronghua, córka Tybetanki i chińskiego żołnierza wyzwoliciela, powiedziała: „Dzisiaj wszyscy się radujemy”.
Uroczystości rocznicowe oglądam na ekranie telewizora w towarzystwie pary chińskich turystów i dwóch Tybetańczyków – ich przewodnika i kierowcy. Wszyscy razem żywo komentują po chińsku przemówienia dostojników i występy artystów, najwyraźniej uważając to za świetną rozrywkę, choć niewykluczone, że z odmiennych powodów.
Koło południa uroczystości się skończyły, a gapie, którzy zgromadzili się wokół placu defilad pomimo napomnień, by tego dnia pozostali w domach przed telewizorami, przyglądają się wycofywaniu oddziałów wojska i policji. Toczą się ciężarówki z armatkami wodnymi, wozy z ciężkimi karabinami maszynowymi i zwojami drutu kolczastego, maszerują oddziały do tłumienia zamieszek w pełnym rynsztunku bojowym. Robiącym zdjęcia turystom porządkowi odbierają filmy. Ktoś widział, jak o świcie z budynku telekomunikacji koło Potali rozwinięto wielki transparent PIĘĆDZIESIĄT LAT KRWI I ŁEZ. Policja natychmiast go zerwała. A może wcale go nie było? Może to tylko plotka zrodzona marzeniem o oporze, którego nie ma. W każdym razie obchody rocznicowe zostały uznane przez władze za wielce udane. Kierownicy administracji wszystkich lhaskich klasztorów dostali wysokie premie i dzień urlopu, a komendanci komisariatów – premie i telefony komórkowe.
* * *
Podwórze w zaułku starej Lhasy. Sypiąca się kamienica kiedyś należała do arystokraty, po nastaniu nowego porządku została skomunalizowana i podzielona na małe kwatery. Do mieszkania prowadzą spróchniałe, przysłonięte kotarą drzwiczki ze szparą na szerokość dłoni. Większość powierzchni małego pokoiku zajmują sofy wyłożone kapami wydzierganymi przez panią domu. Mąż Pemy, ładnej trzydziestolatki, jest przewodnikiem turystycznym. Ona nie może znaleźć pracy, bo nie zna chińskiego. – Wchodzisz do szpitala – opowiada – i widzisz napisy w trzech wersjach: duży po tybetańsku, mniejszy po chińsku, najmniejszy w pinyinie^(). Więc myślisz, że się dogadasz we własnym języku, ale gdzie tam! Tak samo jest w urzędach i większych sklepach.
Dom Pemy, choć mały, nie jest biedny. Na centralnym miejscu obok magnetowidu i radiomagnetofonu stoi duży chiński telewizor. Co się ogląda? Dopiero niedawno uruchomili kanał tybetański, nadaje głównie filmy. Jest radio, ale lektorzy kształceni w Chinach mówią z chińskim akcentem. – Mój mąż zarabia wystarczająco, żebyśmy mogli przeżyć – przyznaje gospodyni – ale to nieważne, kiedy nie mamy wolności.
Słowo „wolność” pada w rozmowie równie często, co „rozwój” w przemówieniu Hu Jintao, jakby Pema chciała się upewnić, że zagraniczny dziennikarz zrozumie, iż ona się z tym stanem rzeczy nie zgadza. – Owszem, mam chińskich znajomych. Nie wszyscy Chińczycy są źli. Ale jesteśmy zupełnie różni. Inaczej mówimy, inaczej wyglądamy, inaczej jemy, inaczej myślimy. Dla Tybetańczyków „wyzwolenie” to pojęcie ze sfery religii, a nie polityki czy ekonomii. Żyjemy po to, żeby się wyzwolić od ignorancji, złych nawyków, gniewu. Także od gniewu na chińskiego okupanta. Nikt, ani lamowie, ani żaden rząd, nie może nas w tym wyręczyć. Nasze wyzwolenie przychodzi od wewnątrz, nie z zewnątrz.Przypisy
Rok 1910. Nazwy lat w lunarnym kalendarzu tybetańskim są cykliczną kombinacją pięciu elementów (drzewa, ognia, ziemi, żelaza i wody) oraz 12 zwierząt. Początek każdego roku zazwyczaj przypada w lutym.
Huo fo – „żywy budda”, to błędnie tłumaczony przez Chińczyków termin tulku oznaczający inkarnowanego lamę, tzn. osobę, która osiągnęła taki stopień duchowego rozwoju, który pozwala jej na świadome odrodzenie w świecie ludzi, by nieść pomoc innym.
Zhou Enlai – premier ChRL w latach 1949–1976. Deng Xiaoping – faktyczny przywódca kraju w latach 1978–1989.
Heinrich Harrer: Siedem lat w Tybecie, przekład Ewa Waldeck-Kurtyka, Gliwice 1997.
Chiński zapisany alfabetem łacińskim.