Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Czerwony Wolumin - Dziedzictwo Zaryana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 lutego 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony Wolumin - Dziedzictwo Zaryana - ebook

Martworęki o imieniu Zander Zaryan trafia do przybytku dla obłąkanych, działającego pod dumnym szyldem Instytutu Pneumatologicznego. To właśnie w tym osobliwym miejscu nasz protagonista spotyka się po raz pierwszy z doktorem Jasperinem. Doktor, mówiąc wprost, z początku uznaje Zandera za wariata. Wkrótce jednak obaj panowie przekonują się, że prawda jest o wiele bardziej zaskakująca. Martworęki opowiada doktorowi historię swojego powrotu w rodzinne strony, gdzie w towarzystwie zaprzyjaźnionego rycerza, Sir Randala Korvaine'a z Eestwaltu, wspólnie realizowali powierzoną im misję. Gdy w siedzibie Zaryanów dochodzi do tragedii, rozpoczęte śledztwo uruchamia ciąg dziwnych zdarzeń, w trakcie których Zander odkrywa tajemnice swojego rodu. Wkrótce młody Zaryan zmuszony będzie dokonać trudnego wyboru, którego skutki zaważą nie tylko na jego przyszłości, ale i na losie jego najbliższych.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397074408
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWEM WSTĘPU

Witam serdecznie. Nazywam się Vilvides Kazam¹ i mam niewątpliwą przyjemność być narratorem niniejszej opowieści. Z tego samego względu chciałbym na wstępie ustalić, że posiadam nieograniczoną wiedzę na temat wszystkiego, co kiedykolwiek zaistniało w świecie przedstawionym, od zdarzeń łatwo obserwowalnych dla śmiertelników, po zajścia nieuchwytne dla samych bóstw. Oczywiście nie zamierzam was tą wiedzą przytłaczać, przynajmniej nie od razu. Czasem wręcz będę udawał, że czegoś nie wiem – w ramach zabiegu artystycznego, ma się rozumieć.

Przechodząc do sedna introdukcji, wcale nie twierdzę, że przedstawiona poniżej historia ma swój prawdziwy początek w miejscu, w którym ja ją rozpocznę. Jest to ledwie przystanek, moment, w którym obecny główny bohater stara się ustalić, kim naprawdę jest i co tutaj robi.

_Tutaj_, to znaczy na świecie zwanym Revek. Na Ziemiach Centralnych Starego Kontynentu, w leśnej krainie znanej jako Elmyrtanis lub Księstwo Wschodnie; na północnym krańcu Starego Lasu, pośrodku Mglistych Mokradeł; na pniu jednego z olbrzymich drzew, które rosną w Wiszącym Mieście Alagost – i wreszcie – wewnątrz fantazyjnie wyglądającego przybytku dla obłąkanych, opatrzonego przez mądre głowy mianem „Instytutu Pneumatologicznego”.

To właśnie w tym osobliwym miejscu nasz protagonista spotyka się po raz pierwszy z doktorem Jasperinem. Doktor, mówiąc wprost, z początku uznaje naszego bohatera za wariata. Wkrótce jednak obaj przekonują się, że prawda jest o wiele bardziej zaskakująca.PROLOG

TERAPIA WEDŁUG JASPERINA

Zapraszam, proszę spocząć — powiedział doktor Jasperin, wskazując na skórzaną sofę, której lata świetności minęły dawno temu.

Stojący w progu gabinetu rudowłosy mężczyzna spojrzał nieufnie na sfatygowany mebel i westchnął cicho.

— Śmiało, proszę się nie krępować — ponaglił doktor, mieszając w drewnianej czarce jakiś wywar.

Rudy usiadł na skraju sofy i odruchowo rozejrzał się po gabinecie. Miejsce nie wyglądało zachęcająco. Każdy wolny kąt zajmowały bliżej niezidentyfikowane przyrządy, przy czym większość z nich przywodziła na myśl wyrafinowane narzędzia tortur. Sam właściciel też sprawiał wrażenie kogoś, kto mógł czerpać przyjemność z męczenia ludzi.

Nic bardziej mylnego, albowiem doktor Jasperin był ekspertem w przeprowadzaniu bezinwazyjnych badań i pełnił w instytucie niezwykle ważną funkcję diagnosty pierwszego kontaktu. W jego gestii leżało nie tylko dokonanie wstępnej oceny czyjegoś stanu, ale i wykluczenie u pacjentów problemów o charakterze nadnaturalnym, czyli w głównej mierze przypadków opętań. Otóż, jak się okazuje, średnio jeden na dziesięciu badanych był w rzeczywistości w posiadaniu ciemnych mocy, co doktor Jasperin potrafił stwierdzić w ciągu jednego, góra dwóch spotkań.

Należy podkreślić, że takie rozpoznanie było dla instytutu kluczowe. W świetle królewskich edyktów ludzie prawdziwie opętani podlegali pod jurysdykcję Kościoła Maara² i jego kongregacji (najczęściej Egzorcystów Palącego Znaku). Opętańcy byli więc przez instytut traktowani jak niechciani goście, którymi nie należy zawracać sobie głowy dłużej, niż jest to konieczne.

Ponieważ przesiewowy charakter pracy Jasperina był tak ważny, wiele z darowizn od mecenasów z Alagostu trafiało właśnie na jego biurko, nierzadko w formie nadzwyczajnych instrumentów diagnostycznych – takich jak dynamopneumoskop, o którym będzie jeszcze mowa.

— Dobrze. — Doktor podszedł do pacjenta z kubkiem w ręku. — To powinno was trochę rozluźnić. — Podsunął mu pod nos wywar, którego zapach nie należał do przyjemnych.

— Co to takiego?

— Ziółka. — Doktor uśmiechnął się sztucznie. — Ponoć skarżyliście się, że ciężko wam na żołądku?

— Tak. Od pewnego czasu czuję się, jakbym połknął cegłę...

Rudowłosy jegomość wziął łyk specyfiku, który o dziwo smakował lepiej, niż pachniał.

— Czego ode mnie chcecie? — mężczyzna zapytał znad parującego kubka.

— Może zacznijmy od przedstawienia się. Nazywam się Teodor Jasperin. Mam tytuł doktora w dziedzinie pneumatologii. Być może już kiedyś o mnie słyszeliście?

Jak kamień w wodę. Rudzielec kojarzył z imienia tylko jednego sławnego łapiducha z Alagostu. Był nim doktor Morell, znany z promowania zakazanych specyfików z Veliagoru³, czym zaskarbił sobie wdzięczność wielu klientów (niejednokrotnie _dozgonną_ wdzięczność).

Co się zaś tyczy pneumatologii, rudy nigdy nie czytał, ani nawet nie słyszał o podobnej dziedzinie. Sam dumny Instytut Pneumatologiczny wśród pospólstwa nosił pogardliwe miano lazaretu. Nazwa ta wiązała się z legendą o grafie Lazarusie, który przez podwładnych uznany został za obłąkańca, a tak naprawdę padł ofiarą opętania przez jednego z demonicznych markizów. Co ciekawe, owa tragiczna historia stała się też inspiracją dla doktora Jasperina, by zajmować się taką, a nie inną profesją.

— Wybaczcie, ale nigdy nie słyszałem ani o was, ani o tej całej pneł-na-natologii — rudy odburknął mało przyjemnym tonem.

— Pneumatologii — poprawił go Jasperin. — To nauka o ludzkiej duszy.

Doktor zerknął krytycznie na pacjenta i ponownie zasiadł przy swoim biurku. Wyciągnął z kałamarza krótkie, ptasie pióro i wymierzył nim w arkusz pergaminu.

— Wasza godność?

— Moja godność… — powtórzył zamyślony jegomość, spoglądając podejrzliwie na dno kubka.

— Imię, nazwisko rodowe?

— Zander z domu Zaryan — rudowłosy odparł niedbale. — Nie rozumiem, po co pytacie, skoro wszystko jest na patencie. — Skinął na malutką, srebrną tabliczkę, która leżała na biurku.

Doktor uśmiechnął się i zanotował drobnym maczkiem słowo _spostrzegawczy_.

— Proszę się nie denerwować, panie — wziął patent do ręki i odczytał grawer — Zaryan. — Bywa, że tego typu proste pytania ujawniają skalę problemu _ed varlo_⁴. Nie dalej jak wczoraj jeden z kuracjuszy przedstawił mi się jako Błogosławiony Elmyrtanisu.

— Chodzi o tego wyjca z izolatki na północnym krańcu lazaretu? — Zander nieco się ożywił.

— Tak, o tego właśnie. Czyżby jakiś wasz znajomy?

— Nie, nie. — Rudy skrzywił się na samą myśl. — Po prostu nie mogę przez niego spać po nocach. Cały czas się wydziera, grożąc, że nas wszystkich ekskomunikuje.

— Rozumiem. — Doktor pokiwał głową.

Zanotował: _Pacjent cierpi na bezsenność_.

— Wróćmy do naszych prostych pytań. Powiedzcie mi, jaki zawód dotychczas wykonywaliście?

— Jestem Martworękim. — Zander wystawił do światła ręce pokryte srebrzystymi, rambrazowymi⁵ tatuażami.

Doktor założył na oko monokl, by przyjrzeć się dokładniej wzorom pokrywającym oba przedramiona pacjenta.

— Martworęki? To prawda, co o was mówią? — zapytał zaintrygowany.

— Zależy, co mówią...

— Ponoć potraficie manipulować energią żywiołów. Prawda to?

Zander nic nie odpowiedział. Wyciągnął przed siebie rękę z drewnianym kubkiem i przymrużył oczy. Po chwili czarka zatrzeszczała, zmatowiała i wyschła. By wysączona energia się nie zmarnowała, drugą rękę położył na podniszczonej sofie. W miejscu dotknięcia dotychczas wypłowiała i zmarszczona skóra natychmiast nabrała żywszej barwy i jakby wygładziła się, odzyskawszy cząstkę dawnego blasku.

— Rozumiem...

Doktor zanotował dyskretnie: _Zdolności paramagiczne. Możliwy pęd ku zniszczeniu. Zachować środki ostrożności._

— Proszę się nie obawiać — Zander rzekł bez przekonania. — Co prawda mogę wysączać energię z ożywionej materii, ale nie jestem w stanie zabijać samym dotykiem.

— Skoro o zabijaniu mowa…

— Ile razy mam mówić, tłumaczyć, powtarzać, opowiadać, że tego nie zrobiłem?! — Zaryan zmiażdżył w dłoni drewniany kubek. Resztka kleistego wywaru spłynęła mu po nadgarstku.

Doktor niechcący zrobił kleksa w słowie _reakcja_.

...

— Czy jesteście świadomi, dlaczego do nas trafiliście? — Jasperin zapytał tak delikatnie, jak tylko potrafił.

— Chyba nie do końca — prychnął Zaryan. — Powinienem dawno temu stanąć przed sądem, gdzie mógłbym chociaż się po ludzku bronić. Tymczasem kolejny dzień przetrzymujecie mnie w tym waszym, tym... no...

— Instytucie Pneumatologicznym?

— No właśnie, i to kompletnie bez celu!

— Bez celu, powiadacie? — Doktor zaprotestował, kręcąc głową na boki i zapisał coś o __ nieakceptowaniu zastanej rzeczywistości. — Z tego co _ja_ rozumiem, — zerknął w papiery, które leżały obok — macie bardzo wpływowych przyjaciół, którzy poprosili sąd, by najpierw oceniono czyście w pełni władz umysłowych. I zanim zaczniecie protestować, osobiście myślę, że to bardzo mądra prośba. Niewątpliwie podyktowana troską o wasze dobro.

— Doprawdy? — powątpiewał rudy.

— Przypuszczam, że z wierzchu wygląda to dla was na potwarz. Aczkolwiek chyba zgodzicie się, że niesprawiedliwym byłoby sądzić kogoś, kto nie do końca odpowiada za swoje czyny. Czy może nie mam racji?

— Macie, aczkolwiek mylicie się co do jednego.

— Mianowicie?

— Osoba, która tak pięknie się za mną wstawiła, w trosce o moje zdrowie i sprawiedliwy proces, nie jest moim przyjacielem — mruknął rudy.

— Dlaczego tak uważacie?

— Prawdziwy przyjaciel by mnie wysłuchał i uwierzył w moje słowa. Wówczas w ogóle by mnie tu nie było. Chyba, że to kolejna chora próba...

Jasperin odnotował: _Obarczanie innych winą za swoje niepowodzenia_. Po chwili dopisał też: _Paranoja?_

Zander z kolei zaczął uważnie przyglądać się fusom po ziołach, które teraz kleiły mu się do dłoni.

— Co macie na myśli, mówiąc „kolejna chora próba”? — Doktor spojrzał krytycznie na pacjenta.

— Że co, przepraszam? — rudy rzucił jakby nieobecny.

— Wspomnieliście coś o jakiejś próbie...

— Ach. — Zaryan poruszył brwiami i dalej patrzył się tępo w fusy. — Tak tylko powiedziałem. Nie zwracajcie uwagi, to nie do was.

— A do kogo?

— Do samego siebie.

— Często mówicie tylko do siebie?

— Bo ja wiem, chyba nie częściej niż normalni ludzie.

Doktor zapisał: _Pacjent odróżnia siebie od „normalnych ludzi”._

— Gdybyście mieli sami ocenić, to czy zaliczacie się do owych normalnych ludzi? — Jasperin zapytał spokojnym tonem.

— Chciałbym wierzyć, że nie — Martworęki odpowiedział całkiem szczerze. — Zawsze czułem gdzieś głęboko wewnątrz, że jestem inny, wyjątkowy. I że pisane mi są wielkie rzeczy.

— Ach, w ten sposób...

_Zalążki manii wielkości?_, zanotował doktor, stawiając przy tym duży znak zapytania.

— Dobrze. — Jasperin odłożył pióro do kałamarza. — Przejdźmy do sedna sprawy. Mam tu przed sobą treść opinii wystawionej przez waszego dawnego przyjaciela.

— No i? — Martworęki zrobił zdegustowaną minę. — Niech zgadnę, twierdzi, że oszalałem?

— Nie. Opisano was tu w samych superlatywach, nie w tym rzecz. Z tego, co zrozumiałem, ponoć ostatnio przeżyliście dotkliwą stratę. Jak mniemam, mogła ona negatywnie wpłynąć na wasze zachowanie. — Doktor oderwał wzrok od opinii. — Chcielibyście o tym porozmawiać?

— O Jerba Mater⁶, królowo rozpusty... — rudy mruknął pod nosem i odwrócił się twarzą do okna — Nie, nie chciałbym.

— Jesteście pewni?

Jasperin wstał od biurka, podszedł do pacjenta i zajrzał mu prosto w zielone oczy. Zupełnie jakby starał się dostrzec tam jakieś dodatkowe odpowiedzi.

W tym samym czasie Martworęki zaczął odnosić wrażenie, jakoby sylwetka doktora traciła swój naturalny kształt. Zaczęła rozmywać się i dziwnie falować.

— Te ziółka... — Martworęki przełknął głośno ślinę. — Co to za melanż?

— Autorska mikstura. Napar z suszonego rumianku, melisy, haranu i mięty.

— Haran? Ziele gawędziarza? — Zander zrobił przerażoną minę. — Skądżeście je wzięli?!

— No proszę, znacie się na ziołach? — Doktor był pełen uznania. — W takim razie wiecie, że wystarczy jeden listek z krzaka haranu, by z byle herbatki uczynić serum prawdy.

— N-tak. — Zander przetestował sam siebie. Zmrużył oczy, bo zaczynał widzieć jak przez mgłę. — Zapomnieliście chyba o niepożądanych efektach.

— Niepożądanych? Ależ skąd! — doktor rzekł z narastającym entuzjazmem. — Uczucie lekkiego upojenia i towarzysząca temu wesołkowatość? Pomagają pacjentowi się rozluźnić. Gadulstwo, czy raczej trudny do powstrzymania słowotok? Pozwala na wygadanie się i ma pozytywne, terapeutyczne działanie.

— W życiu wygadałem się nie raz i dotychczas nigdy mi to nie pomogło. Wręcz przeciwnie. — Zander zrobił kwaśną minę.

Zioła dopiero co zaczynały na niego działać i nadal czuł się podle.

— Obawiacie się, że wam nie uwierzę? To zrozumiałe — doktor rzekł z empatią w głosie. — Zapewniam was jednak, że przez lata pracy w Instytucie przywykłem do wysłuchiwania istnie nieprawdopodobnych historii. Widzę też gołym okiem, że cała ta sprawa zżera was od środka. Nie dajcie się! Po prostu to z siebie wyrzućcie, a od razu zrobi wam się lżej.

— Zżera mnie od środka... — Zander powtórzył zamyślony.

— Mhm.

Doktor wyjął świeżą kartę pergaminu i zamoczył pióro w kałamarzu.

— Zacznijmy od samego początku. Od momentu, w którym powróciliście w rodzinne strony.

— Niedobrze mi... — Martworękiemu znów zakręciło się głowie.

— Miota wami, bo odpływacie razem z nurtem wspomnień — stwierdził poetycko doktor, nie pierwszy raz będąc świadkiem takiej reakcji.

Jego autorska mieszanka ziół zaczynała w pełni działać.

— Naprawdę chcecie, bym wam to wszystko opowiedział? — Zander czknął zafrasowany i uśmiechnął się głupkowato.

— Dokładnie tak — odparł entuzjastycznie doktor. — Bądźcie narratorem własnych wspomnień.

— Narratorem? — Zander wbił wzrok w sufit. — Narratorem... — powtórzył z głębszym zrozumieniem i przymknął oczy.

...

Jak już się pewnie domyślacie, Zander wkrótce począł snuć opowieść o swoich niezwykłych perypetiach. Problem w tym, że wypicie wywaru z ziela gawędziarza wcale nie uczyniło go bardziej elokwentnym. Jedynie rozwiązało mu język. Haran nie poszerzył też, w jakiś magiczny sposób, jego horyzontów. Wywołał za to poczucie nieomylności sądów. Wszelkie luki w pamięci Zander uzupełniał swoimi domysłami, z których, tu trzeba mu oddać, część była nadspodziewanie trafna.

Wy na całe szczęście nie musicie zadowalać się fantazjami człowieka podejrzewanego o szaleństwo, w dodatku otumanionego jakimiś ziółkami. Będzie wam dane poznać jego kompletną historię. Jeśli będziecie przy tym wystarczająco uważni, przekonacie się, że znane rovenickie przysłowie nie kłamie.

Diabeł rzeczywiście tkwi w szczegółach.ROZDZIAŁ PIERWSZY

POWRÓT SYNA MARNOTRAWNEGO

Sir Randal zacisnął dłoń na uździe. Jego nakrapiany rumak stanął dęba i zarżał donośnie.

— To tutaj? — zapytał rycerz, gdy Zander podjeżdżał do jego boku. — Pokaźny majątek — rzekł, będąc pod wrażeniem roztaczającej się przed nimi panoramy.

Warto nadmienić, że Sir Randal Korvaine z Eestwaltu rzadko kiedy bywał pod wrażeniem czegokolwiek.

— Latyfundia rodziny Zaryan — rudzielec odparł z dumą. — Tam stoi pałacyk, zwany nieco na wyrost zamkiem, bo od wschodu i południa chroni go niedomknięty mur z basztami. Dawna, niedokończona inwestycja któregoś z moich przodków. Od zachodu masz ogrody, a od północy sady owocowe. Dalej, w tamtą stronę, znajduje się stadnina koni i kilkanaście przylegających gospodarstw, wraz z polami uprawnymi i sporym kawałkiem lasu, a na samym końcu stoi stary wiatrak.

— I wszystko to darowizna od Kniazia Edian⁷? — Sir Randal mruknął z uznaniem. — Ciekawe, czy to przypadek, że jestem tu z tobą.

— To znaczy? — zdziwił się rudy.

— U was też mówi się, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, nieprawdaż? — Rycerz spojrzał na Zandera w wymowny sposób i wyciągnął zza kołnierza niewielki srebrny kluczyk, który wisiał na stalowym łańcuszku.

Rycerz pocałował kluczyk na szczęście i schował go z powrotem za kołnierz, po czym dźgnął ostrogą swojego nakrapianego rumaka i ruszył galopem przed siebie.

...

Rezydencja Zaryanów, będąca w posiadaniu rodziny od ponad czterech wieków, nie postarzała się w oczach Zandera nawet o dzień. Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętał, gdy opuszczał te strony – poza jednym rzucającym się w oczy szczegółem.

Wszystko wydawało się być na swoim miejscu, oprócz dachu jednej z baszt i części jej ostatniego piętra, którego szczątki leżały rozrzucone u podnóża sześciobocznej wieży.

— Panicz Zander?! Na członki Derata Oświeconego, ale żeście zmężnieli! — zawołał z przejęciem Ian, najstarszy z parobków na zamku, oderwawszy się od pracy przy rumowisku.

— No cóż, jedni mężnieją, gdy inni dziadzieją! — zauważył z przekąsem Zander. — A szwagra gdzie zgubiliście? Chyba nie pod tą kupą gruzu? — Skinął na stertę kamiennych złomków i strzaskanej dachówki.

— Musiałem oddać coś naturze! — Zza narożnika baszty wyłonił się wysoki, chudy dziad. Był nim Sigmunt, drugi najstarszy parobek na zamku.

Zawiązał sznur na znoszonych spodniach i uśmiechnął się tak szczerze, że długie, zakręcane wąsy niemalże wlazły mu do oczu.

— Szacunek tobie paniczu! Opowiadajcie! — zawołał, jak to miał w zwyczaju, gdy nie widział kogoś dłużej niż jeden dzień.

Tymczasem Martworęki nie gościł w tych murach przez bite osiem lat. Ba, osiem lat temu nie był jeszcze Martworękim.

— To wy się lepiej tłumaczcie, jak żeście pod moją nieobecność o majątek dbali? — Zander przepuścił rudą czuprynę przez palce i zerknął na zrujnowaną wieżę. — Człowiek na trochę wyjedzie, wnet czorty wszystko rozniosą — rzucił pół żartem, pół serio w kierunku Sir Randala. Ten niemalże odwzajemnił się uśmiechem.

— Zeszłej jesieni pierun w nią zajerbał — wyklarował jak zwykle kulturalnie Sigmunt, jednocześnie oddając cześć potędze natury.

— Z jasnego nieba — Ian dopełnił relację szwagra o ważny detal.

— Piorun? Z jasnego nieba? — Zander powtórzył zdumiony. — I takie szkody poczynił? — dodał z niedowierzaniem.

— Jak Maara kocham, w biały dzień — zapewnił Sigmunt. — Na nieboskłonie całkiem czysto było, ni chmurki, a tu nagle kita jaśniejąca, jak smagnęła, jak przyjerbała z hukiem… To żeśmy z Ianem, tu na dziedzińcu, omal się nie posrali z wrażenia.

— Trzęśli my orzechem akurat — przypomniał drugi parobek, zerkając na rosnące nieopodal potężne drzewo. — Jak trzepnął pierun, to nie było czego wytrząsać. Taki grad orzechów runął. A ile szyb wywaliło, łohoho… — Ian złapał się za głowę i wskazał na zachodnie skrzydło zamku. — I gdzie tu przed samą zimą blade szkło dostać? Przeca to aż z Elemgarthu⁸ sprowadzają. Oj, co się pan Zaryan natrudził. Na koniec, od bidy, zwykłych szyb nakupił, w hucie pod Kryształowym Mostem.

— Pal licho szkło, baszta ważniejsza! — Sigmunt przywrócił szwagra do porządku. — Wprawdzie rozpadła się szybciej, niż zanzeinski sojusz, więc o kant dupy z taką architekturą, ale teraz trza ją odbudować, a to karva⁹ tak chyżo nie pójdzie.

— I dopiero teraz się za to bierzecie? — Zander zsiadł z konia.

Gdy tylko dotknął stopami ziemi, jego wzrok spoczął na nieznanym jegomościu, który stał w drzwiach wejściowych do zamku. Wydawać się mogło, że nieznajomy spojrzał znacząco na Sir Randala, po czym zniknął w mroku przedsionka.

— Ojciec nie dał wam nikogo do pomocy? — Zander dokończył pytanie i przekazał wodze w ręce Iana.

— Dał, Garbuska. — Ian uśmiechnął się w stronę kuca zaprzężonego do wózka, na który wrzucali tłuczeń.

Imię kuca było znaczące, a wiek sędziwy. Był to, bez niespodzianek, najstarszy kuc na zamku. Wyleniały, garbaty i całkiem nieruchawy, sprawiał wrażenie wypchanego przez niewidomego taksydermistę.

— Powolutku, bez pośpiechu, wszystko ogarniemy — odparł Sigmunt, nieco urażony lekceważącym tonem panicza. — Zresztą pan tera angażuje wszystkie siły gdzie indziej.

— Gdzie? — zapytał Zander, szukając czegoś po jukach.

W międzyczasie Sir Randal również zsiadł z konia. Wyprostował się i zmarszczył na twarzy, bo coś strzyknęło mu w krzyżu.

— Tam — odpowiedział za pachołków i wyciągnął prawicę w kierunku głównego ogrodu.

W oddali, wśród przystrzyżonych trawników, widać było szary, przysadzisty budynek, wokół którego krzątało się z dziesięciu chłopa.

— Mauzoleum — rzekł ponuro Ian. — Pan chce je ukończyć jeszcze przed zimą.

— Jestem przekonany, że chodziło mu o zimę swojego żywota — stwierdził Sigmunt.

— Ojciec znów tragizuje? Toć chyba nie stoi jeszcze nad grobem? — Zander chciał zabrzmieć zdecydowanie, ale coś mu nie wyszło.

— Oj nastał się ostatnio, jeno nie nad swoim — mruknął Ian.

— Nie znasz dnia ani godziny — odparł Sigmunt, wracając do wrzucania kamieni na wóz. — Świętej pamięci pani Lidia była od niego znacznie młodsza, a już czeka na sąd przed Wielkim Stwórcą. Swoją drogą, spóźnione, lecz najszczersze kondolencje paniczu. — Rzucił kolejny kamlot, który rozpękł się na pół.

Zander momentalnie spochmurniał. Pani Lidia Zaryan, czyli umiłowana pani matka, zmarła wiosną tego roku. Wiadomość o jej śmierci dotarła do Zandera z wielkim opóźnieniem, bo dopiero pod koniec lata.

Wszystko przez młodszego brata Zandera, Zlatana, który zajmował się na zamku Zaryanów ich korespondencją ze światem zewnętrznym i siłą rzeczy odpowiadał też za rozesłanie zawiadomień o pogrzebie Lidii. Sęk w tym, że obaj bracia niespecjalnie za sobą przepadali. Od najmłodszych lat nie potrafili się ze sobą dogadać, co można zrzucić na wyraźną różnicę charakterów między tą dwójką. W porównaniu do Zandera Zlatan był bardziej nerwowy, nader podejrzliwy i często coś kombinował, doprowadzając tym rodziców do szewskiej pasji. Mimo to pan ojciec usilnie starał się go wyprowadzić na prostą i powierzał mu różne obowiązki, co miało go nauczyć odpowiedzialności.

Wracając do sedna sprawy, gdy Zander nie zjawił się na pogrzebie Lidii, ani długo po nim, pan ojciec zaczął coś podejrzewać. Choć z początku Zlatan zarzekał się, że przecież wysłał gońca (a ten niechybnie padł ofiarą plugastwa¹⁰, którego nie brakuje w elmyrtańskich lasach), ostatecznie ojciec wydusił z niego prawdę. Okazało się, że Zlatan kilkakrotnie sabotował przekazywanie wiadomości między starszym bratem a rodzicami i to w obie strony, gubiąc też ze dwa, trzy listy, które przybyły do nich z Keru.

W odpowiedzi na te rewelacje pan ojciec polecił sporządzić kolejne powiadomienie, w którym Zlatan miał zawrzeć jeszcze najszczersze przeprosiny za swoje karygodne zachowanie. Wiadomość wysłano za pośrednictwem Żelaznych Przewoźników. Choć tym razem dotarła do celu, pech chciał, że Martworęki przebywał w owym czasie poza granicami Księstwa Wschodniego, służąc w eskorcie Wielkiego Kniazia¹¹ Barina i list przeczytał dopiero po swoim powrocie do Keru.

...

Zander nie kojarzył zupełnie twarzy mijanych robotników. Domyślał się, że ojciec sprowadził ich z Omszałego Głazu lub aż z Korony Glada, bo właśnie tam działała najbardziej uznana gildia kamieniarzy i mularzy. Zapewne było to bardzo kosztowne przedsięwzięcie, ale stary Astor Zaryan nigdy nie skąpił grosza na tego typu sprawy. Nawet jeśli musiałby sprowadzić fachowców z drugiego krańca świata.

Posiadłość Zaryanów znajdowała się bowiem na północno-zachodnim skraju Starego Lasu. Na obrzeżach gminy Alagost, niedaleko głównego traktu handlowego prowadzącego z Wiszącego Miasta do Kryształowego Mostu. Wedle rodzinnych podań, ziemie te na wieczyste użytkowanie podarował rodzinie Zaryanów Kniaź Anton II Edian Kel Ruth około roku 607. W owym okresie przodkowie Zandera wykazali się ponoć nadzwyczajną lojalnością względem rodziny Edian, czy czymś w ten deseń. Edianowie z kolei rządzili niepodzielnie Alagostem i przylegającymi terenami z rozporządzenia Wielkiego Kniazia, który nagrodził ich za bohaterską walkę z druidami, ale tu mowa o czasach o wiele bardziej zamierzchłych i o historii, której nie sposób streścić w dwóch zdaniach.

Wracając do przyjezdnych rzemieślników i jakości wykonywanej przez nich pracy, przypuszczenia Zandera potwierdziły się już na wejściu do grobowca. Jego wzrok przykuły piękne płaskorzeźby, zdobiące ściany wąskiego korytarza, który prowadził do głównej krypty. Wykończone tradycyjnymi, roślinnymi ornamentami, przedstawiały typowe sceny z życia rodziny Zaryanów. Konne gonitwy po gościńcu, wielkie łowy w rodzinnym borze, wystawne uczty na zamkowych salach, dziecięce harce w dzikich ogrodach, zbiory owoców w sadach i prace w polu, nadzorowane przez czujne oko pana ojca.

Bezapelacyjnie największe wrażenie robiła płaskorzeźba znajdująca się w głównej krypcie, zawieszona naprzeciwko dwóch marmurowych sarkofagów. Widniała na niej postać pani matki, Lidii Zaryan, kroczącej z wdziękiem przez stary sad. Matula wyglądała tak realistycznie, że Zander miał wrażenie, iż zaraz zejdzie ze ściany i przywita się z nim z typowym dla siebie ciepłem i serdecznością. Niestety, o smutnej prawdzie przypominała mu inna kamienna płyta. Spoczywająca na sarkofagu lśniąca tafla z zielonego marmuru, na której powierzchni ktoś umieścił wielką, złoconą literę „L”.

Dotychczas Zanderowi nie zdarzało się dłużej zamyślić nad ulotnością ludzkiego życia, choć niejednokrotnie bywał świadkiem czyjejś śmierci. Często były to sceny drastyczne, mające mało wspólnego z godnym odchodzeniem z tego świata. Teraz jednak, na widok pojedynczej litery, która w chłodny sposób podsumowywała całe istnienie jego matki, docierało do niego, jak krucha jest ludzka egzystencja i jak niewiele po nas zostaje. _Ledwie wspomnienie_, pomyślał. _I tylko tak długo, jak potomni będą do niego wracać._

_Potomni_, żachnął się w myślach. _Marnych to potomków zostawiłaś po sobie Lidio. Niegodnych, samolubnych. Wspomnienie po tobie szybko wyblaknie, bo nie będzie komu go pielęgnować. Z pewnością nie uczyni tego najmłodszy brat, Zlatan, ta gnida, ten pomiot jerbejski, nijak pasujący do reszty rodziny. Zachłanny, obłudny i podstępny… Ale dość o nim._

Starszy brat, Iwo, choć szlachetniejszy z charakteru, za grosz wdzięczności, ni krzty szacunku do rodziców. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wyleciał z rodzinnego gniazda, za nic mając przyszłość ojcowizny. A był przecież szykowany na wielkiego dziedzica, głównego spadkobiercę.

Siostry? Młodsza, Marika, ma teraz piętnaście wiosen. Utratę matki musiała przeżyć najmocniej, bo była jej ulubienicą i oczkiem w głowie. Być może ona podtrzyma część wspomnień, tych najcieplejszych, wartych przekazania dalszym pokoleniom.

Starsza siostra, Nadia – tu sprawa jest skomplikowana. Z jednej strony niezwykle rozumna i niewątpliwie piękna istota – to po matce. Z drugiej strony o buntowniczej naturze, zawsze na przekór rodzicom, chadzająca własnymi ścieżkami. To ona, po Iwo, ma pierwszeństwo w dziedziczeniu majątku.

_No i ja_, pomyślał Zander, zostawiając najlepsze na koniec. _Syn marnotrawny_. _Panicz jeno dla parobków, średni brat, co to ani do dziedziczenia pierwszy, ani niczyje oczko w głowie. Wyjechał na osiem lat do stolicy, żyć i kształcić się za ojcowe pieniądze, a teraz wraca nie tyle z pustymi rękami i pustą głową, ile z rękami pokrytymi tatuażami, a głową pełną złych zamiarów._ _Oj matulu, dobrze, że tego nie widzisz_, załkał w myślach jak małe dziecko.

Łzy same cisnęły się do oczu, a nie wypadało przecież uzewnętrzniać się przed drugim wojownikiem. Sir Randal stał tuż za jego plecami, zupełnie nieświadomy dramatu rozgrywającego się w głowie towarzysza. Wtem, z prawej strony, gdzieś zza prześwietlonego słońcem witraża, dobiegł ich donośny śmiech.

Zander starł pojedynczą łzę z policzka i tą samą ręką dotknął grobu matki.

— Jestem gotowy — rzekł chłodnym tonem.

— Okaże się — odparł Korvaine, wpatrując się w witraż przedstawiający żywiołaka ognia.

— Myślisz, że zawiodę? — Zander odwrócił się i spojrzał Randalowi w twarz.

— Najważniejsze, byś nie zawiódł samego siebie — rycerz rzekł z pełnym przekonaniem, mimowolnie kładąc dłoń na czarno-żółtej rękojeści miecza.

...

Sir Randal Korvaine był człowiekiem niezwykle tajemniczym, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Ten wysoki, żylasty mężczyzna, o smukłej sylwetce i pociągłej twarzy, według Zandera wyglądał na nazbyt zasuszonego, jak na swój stosunkowo młody wiek. Chodził zawsze wyprostowany, sztywny. Nie wykonywał żadnych zbędnych ruchów, zupełnie jakby starał się odkładać energię na najważniejszą walkę w swoim życiu – na pojedynek ze śmiercią.

Sir Randal zmieniał wyraz twarzy tak często, jak często sam z siebie się odzywał (czyli niezmiernie rzadko). Repertuar jego min wydawał się przez to bardzo ubogi. Dotychczas Zander wyodrębnił zaledwie trzy uśmiechy, jakimi dysponowała twarz Sir Randala. Korvaine zdawał się je dobierać do odpowiednich sytuacji, tak jak dobierał broń do walki z konkretnym przeciwnikiem.

Pierwszy uśmiech, który Martworęki opatrzył mianem „uśmiechu zawadiaki”, to zdecydowanie najbardziej wyrazista mina, na którą było stać mięśnie mimiczne twarzy Korvaine'a. Sir Randal uśmiechał się w ten sposób przeważnie w czasie walki, gdy jego oponent go czymś rozbawił. Mogła to być nieudolna obelga, jakieś przechwałki, czy groźby, bądź jakiekolwiek inne zachowanie, które dla Sir Randala było oznaką strachu rosnącego w przeciwniku. Uśmiech zawadiaki był uśmiechem połowicznym, bo obejmował tylko prawą stronę twarzy. Kącik ust zmieniał się w łagodny sierp, policzek wędrował nieznacznie do góry, oko było lekko przymrużone. W niektórych przypadkach usta rozwierały się na moment, ukazując lśniący kieł, niemalże jak u wampira.

Drugi uśmiech Zaryan nazwał „społecznym”. Sir Randal uśmiechał się w ten sposób tylko wtedy, gdy dobre maniery nakazywały mu zareagować na słowa rozmówcy jakąś miną. W zależności od humoru Korvaine potrafił wykrzesać z siebie więcej i robić to niemalże naturalnie i szczerze (oczywiście bez pokazywania zębów). Najczęściej jednak wyglądał tak, jakby wdepnął w końskie łajno lub poczuł jakiś nieświeży zapach. Na moment zaciskał wargi i marszczył się na całej twarzy jak stara śliwka. Zander zauważył też, że rozmówcy Sir Randala przeważnie odbijali ten sam grymas na swoich licach, niejako pragnąc się dopasować i nie urazić rycerza inną, bardziej żywiołową miną.

Trzeci uśmiech, zdecydowanie najrzadziej spotykany, był wyrazem wzruszenia. Tak, okazuje się, że Sir Randal potrafił się szczerze wzruszyć. To niesłychane zjawisko Martworęki zaobserwował w małej wsi, w której zatrzymali się po drodze. Pewna kilkuletnia dziewczynka wręczyła Korvaine'owi nieproszona jabłko z pobliskiego sadu i kazała mu je zjeść, „bo to zdrowo”. Choć wydawało się, że Sir Randal uroni pierwszą łzę w swoim czerstwym życiu, pozytywne emocje wypłynęły na jego obliczu w postaci najmniej spektakularnego uśmiechu z całego repertuaru. Proste rozszerzenie kącików na boki. Nic więcej. Ni zmarszczki pod okiem, czy też na czole. Nic. I to był właśnie najbardziej autentyczny ze wszystkich grymasów, jakie Zander wychwycił na twarzy Sir Randala.

Jeśli chodzi o inne cechy owego zacnego rycerza, to w zasadzie wymieniłbym to, o czym wszyscy zainteresowani już wiedzieli. Korvaine był wyjątkowo uzdolnionym wojownikiem. Ów człek potrafił zabić drugiego człeka dowolnym przedmiotem, który akurat znajdował się w zasięgu jego ręki. To, że zawsze taszczył ze sobą małą zbrojownię, co negatywnie odbijało się na grzbietach jego wierzchowców, świadczyło właśnie o jego wszechstronnych uzdolnieniach, a nie, jak sądzili co niektórzy, o chęci zaimponowania innym rycerzom. Choć w większości przypadków Sir Randal decydował się na korzystanie z ulubionego długiego miecza (zwanego Szerszeniem, ze względu na rękojeść owiniętą przeplatającymi się pasami czarnej i żółtej skóry), w mistrzowskim stopniu opanował posługiwanie się różnymi rodzajami pałek, buław, toporów, pik i Maar wie czego jeszcze. Pomniwszy wszystkie wymienione sprawności, Zander żywił szczere nadzieje, że podczas tej wizyty Korvaine będzie miał co najwyżej zagwozdkę, którego widelca użyć podczas wieczerzy. Tudzież łyżki.

Na ten moment rycerz stał jednakowoż przed innym wyborem. Spotkał się oto twarzą w twarz z istotą tak urzekającą i słodką, że aż go zemdliło na jej widok. Nie wiedział, czy udawać niewzruszonego, czy bezwstydnie wpatrywać się w to dziwne stworzenie, chłonąc oczami każdy uroczy detal. Ową niezwykłą istotą była Marika, młodsza siostra Zandera. To ona śmiała się perliście, biegając po ogrodzie wraz ze swoim wiernym towarzyszem, pokracznym buldożkiem lancardzkim, który wyglądał jak pomyłka Maara popełniona pod koniec aktu stworzenia.

Marika z początku nie przejmowała się dwoma rosłymi mężczyznami, którzy zbliżali się do niej z oddali, depcząc soczyście zielony trawnik. Dopiero gdy buldożek szczeknął, czy raczej „skrzeknął” żałośnie w ich kierunku, dziewczyna przelękła się na moment, aż rozpoznała w jednym z nich dawno niewidzianego braciszka.

— Zander? To ty? — przemówiła głosem, który dojrzałym brzmieniem odstawał od infantylnego wizerunku.

— Marika? — Martworęki roześmiał się i rozłożył wytatuowane ręce w geście przywitania. — Na bogów Revek, aleś wyrosła!

_Jak na drożdżach_, dodał w myślach Sir Randal, po czym wyobraził sobie drożdżowe ciasto i proces jego ugniatania. Bywający w różnych stronach rycerz zdawał sobie sprawę, że na przykład w Alantyrze piętnaście lat to idealny wiek do zamążpójścia, a w Krainach Wiecznej Nocy niektóre piętnastolatki potrafiły być już wdówkami. Z trójką dzieci na utrzymaniu.

Marika wylądowała w objęciach brata i przytuliła go mocno, wzruszywszy się do łez. Sam Zander ostatkiem sił powstrzymał się od rozklejenia, znów mając na uwadze obecność rycerza. _Właśnie_, pomyślał Martworęki. _Czas go wprowadzić na salony._ Odkleił od siebie Marikę i dał jej moment na przetarcie zapłakanych oczu.

— A to kto? — dziewczyna zapytała pierwsza, odwzajemniając się Korvaine'owi równie bezwstydnym spojrzeniem.

Rycerz wyprostował się jak selericka pika i dał się przedstawić.

— To mój gość, Sir Randal Korvaine z Eestwaltu.

— Z Eestwaltu? — wtrącił się nagle czyjś szorstki głos, dobiegający zza krzaka dzikiej róży.

Na jego dźwięk Zanderowi zjeżyły się włosy na karku.

— To gdzieś w Księstwie Centralnym, — drążył pan ojciec, wyłoniwszy się zza gęstwiny pokrytej pstrokatym kwieciem — mam rację?

— Zgadza się — odpowiedział Sir Randal, po czym pochylił głowę w geście przywitania.

— Panie ojcze… — Zander posunął się dalej i ukląkł na jedno kolano.

— Któż to, po tylu latach niebytności, przypomniał sobie o rodzinie? — Astor Zaryan zbliżył się do syna i dał się łaskawie pocałować w srebrny pierścień herbowy.

Gdy Zander składał hołd, ojciec złapał go za prawicę i przyjrzał się jej uważnie.

— Co to za bohomazy? Jakaś nowa moda w Keru? To na to przetrwoniłeś ojcowe pieniądze?

— Zostałem Martworękim — Zander odparł cicho, nie licząc wcale na uznanie i aprobatę.

— Chyba martwomózgim — pan ojciec prychnął lekceważąco — i gołodupnym, jak mniemam. Złoto się skończyło i sprawdzasz, czy aby nie skapnęło ci coś po matce?

— Chyba mylisz mnie ze Zlatanem, ojcze… — Zander powoli porzucał poddańczą pozę.

— Być może — Astor przyznał pojednawczym tonem i pomógł Zanderowi się podźwignąć. — Ciesz się, że w ogóle cię poznałem. W pierwszej chwili myślałem, że ktoś nasłał na nas najemnych zbirów. Z całym szacunkiem dla waszej rycerskiej mości — rzekł w kierunku Sir Randala, patrząc na niego w mało przyjazny sposób.

Rycerz zdawał się tego nie zauważać. Zamiast podjąć wyzwanie i uśmiechnąć się po zawadiacku, wybrał uśmiech społeczny. Czerstwy i wymuszony jak zawsze. Obustronnie. Pan ojciec natychmiast skopiował go na swojej twarzy, potwierdzając wcześniejszą teorię Zandera. Tym razem jednak oba uśmiechy trwały nader długo i wskazywały na swego rodzaju pojedynek na czerstwość.

— Na całe szczęście nie jesteśmy zbirami — Martworęki rzekł na przełamanie lodów. — Tak jak powiedziałem Marice, Sir Randal jest moim gościem. Mam nadzieję, że panu ojcu w żaden sposób to nie wadzi.

— Ależ skąd, — stary Astor Zaryan odparł całkiem nieszczerze — wręcz przeciwnie. Twój najmłodszy brat ucieszy się, że sprowadziłeś na zamek najprawdziwszego rycerza.

— Niby czemu Zlatana miałby ucieszyć ten fakt? — Zander zdenerwował się na samą myśl o tym… wiecie kim.

— Toć nie mówię o nim! — Wzburzył się pan ojciec. — Mówię o najmłodszym, Audwinie. Naczytał się baśni o dzielnych rycerzach, zatem chętnie pozna jednego z nich.

— To znaczy… ja mam… — Zander przełknął głośno ślinę.

Pokraczny buldożek lancardzki zawtórował mu żałosnym skrzeknięciem.

— Audwin jeszcze chętniej pozna trzeciego brata. Jego też zna tylko z opowieści — Marika powiedziała rozpromieniona i wzięła Zandera pod ramię.

— Trzeciego brata… — Zander powtórzył rozpromieniony w nieco inny sposób.

Uśmiechnął się cierpko w stronę ojca i zaczął rzucać w myślach bluzgi, od których nawet papier by się zarumienił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: