- promocja
Cześć, i dzięki za ryby * W zasadzie niegroźna - ebook
Cześć, i dzięki za ryby * W zasadzie niegroźna - ebook
Dwie ostatnie części kultowej „trylogii w pięciu częściach”, która dzięki brawurowemu połączeniu wizyjnej fantastyki ze zwariowanym brytyjskim humorem na trwałe weszła do kanonu popkultury
Wymęczony nadmiarem wrażeń, lecz niezniszczalny Artur Dent, który właśnie wrócił autostopem zza Mgławicy Konia na Ziemię, poznaje Fenny. Choć w zasadzie nie poznaje, lecz tylko trochę na nią patrzy, bowiem dziewczyna, siedząca na tylnej kanapie saaba, którym Artur zabrał się autostopem, jest nieprzytomna za sprawą leków uspokajających. Są konieczne, bo niestety – jak mówi jej brat - sfiksowała gdzieś w kawiarni w Rickmansworth: „Podobno wstała, spokojnie oświadczyła, że doznała wyjątkowego objawienia czy coś w tym stylu, lekko się zachwiała, rozejrzała błędnym wzrokiem i z krzykiem padła twarzą na leżący na stole sandwicz z jajkiem. Od tej pory dręczą ją okropne majaki, że żyje w realnym świecie, halucynuje o wielkich żółtych statkach kosmicznych, nie pomaga szpital za szpitalem”. Artur wie jednak swoje: wielkie żółte statki to Vogoni – przecież przed ośmiu laty sam był świadkiem, jak niszczą Ziemię, by w jej miejscu zbudować międzygalaktyczną obwodnicę… Niestety, Artur musi wysiąść i F. odjeżdża z bratem w deszcz. Czy spotkają się ponownie? Tak, spotkają i będą robić razem bardzo miłe rzeczy…
Na szczęście pozostał nam jeszcze tom piąty: W zasadzie niegroźna. Tak, tyle ma do powiedzenia na temat Ziemi encyklopedia Autostopem przez Galaktykę…
„Douglas Adams to największy humorysta od czasu P.G. Wodehouse’a”.
Richard Dawkins, autor Samolubnego genu
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-472-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jane
Z podziękowaniami
dla Ricka i Heidi za dar trwałego występowania,
dla Mogensa i Andy’ego, i wszystkich w Huntsham Court za szereg nietrwałych wystąpień,
szczególnie zaś dla Sonny’ego Mehty’ego
za wytrwałość w trakcie wszystkiego, co nastąpiło
Prolog
Hen, daleko, na nieobjętych przez mapy peryferiach niemodnego końca Zachodniej Spirali Galaktyki świeci małe, niecieszące się uznaniem, żółte słońce.
W odległości około stu pięćdziesięciu ośmiu milionów kilometrów krąży wokół niego całkowicie nieważna, mała niebieskozielona planeta, a zamieszkujące ją, pochodzące od małpy, formy życia są tak zadziwiająco prymitywne, że uważają zegarki elektroniczne za dość inteligentny pomysł.
Planeta ta ma — a raczej miała — problem: większość mieszkających na niej ludzi była przez sporą część czasu nieszczęśliwa. Proponowano wiele rozwiązań tego zagadnienia, ale większość w znacznym stopniu dotyczyła ruchu małych zielonych papierków, co jest dziwne, to nie te zielone papierki były bowiem nieszczęśliwe.
Tak więc problem trwał. Mnóstwo ludzi zachowywało się podle, a większość była nieszczęśliwa, nawet ci, którzy mieli elektroniczne zegarki.
Wielu mieszkańców planety coraz bardziej skłaniało się ku opinii, że podstawowy błąd popełniono, schodząc z drzew. Niektórzy twierdzili wręcz, że nawet wybór drzew był błędem i nikt nigdy nie powinien był opuszczać oceanów.
Wtem, pewnego czwartku, prawie dwa tysiące lat po tym, jak pewien człowiek został przybity gwoździami do drzewa za twierdzenie, jak byłoby wspaniale dla odmiany być miłym wobec ludzi, pewna dziewczyna, siedząca samotnie w kawiarence w Rickmansworth, nagle zrozumiała, co cały czas nie szło tak jak trzeba i jak można by zrobić ze świata dobre i szczęśliwe miejsce. Tym razem pomysł był świetny, zadziałałby i nikt nie musiałby być do niczego przybijany gwoździami.
Niestety, nim zdążyła dotrzeć do telefonu, by komuś o tym powiedzieć, nastąpiła straszliwa, idiotyczna katastrofa i pomysł przepadł na zawsze.
To jest opowieść o tej dziewczynie.
Rozdział 1
Ściemniło się wcześnie, co było normalne dla tej pory roku. Panował ziąb i hulał wiatr, co też było normalne.
Zaczęło padać, co było szczególnie normalne.
Lądował statek kosmiczny, co normalne nie było.
Nie było nikogo, kto mógłby to zobaczyć — poza paroma wybitnie głupimi czworonogami, które nie miały pojęcia, co z tym zrobić, czy mają cokolwiek z tym robić, na przykład zjeść albo co. Uczyniły więc to samo, co w każdej innej sytuacji, czyli uciekły, próbując chować się jedno pod drugie, co nigdy się nie udawało.
Statek wyślizgnął się z chmur i spływał, jakby balansował na promieniu światła.
Z daleka trudno było to zauważyć przez błyskawice i burzowe chmury, ale z bliska pojazd wyglądał dziwnie pięknie — szara, elegancko wymodelowana bryła, raczej niewielka.
Oczywiście, nigdy nie da się przewidzieć, jaką wielkość i kształty będą mieli przedstawiciele różnych ras, gdybyśmy jednak uznali, że wyniki ostatniego środkowogalaktycznego spisu ludności można uznać za jako tako dokładny szacunek średnich statystycznych, prawdopodobnie założylibyśmy, że w statku jest mniej więcej sześć istot. I mielibyśmy rację.
Prawdopodobnie i bez tego można by tak założyć. Spis ludności, jak większość tego typu badań, kosztował stertę kasy i nikomu nie mówił nic, co nie jest ogólnie znane — poza tym, że statystyczny mieszkaniec Galaktyki ma 2,4 nogi i posiada hienę. Ponieważ to oczywista nieprawda, trzeba było wyrzucić wyniki do śmieci.
Statek ześlizgiwał się powoli przez deszcz, wydawało się, że słabe światła lądowania spowijają go w gustowne tęcze. Buczał cichutko, a im bliżej był gruntu, tym dźwięk się nasilał i robił niższy, aż piętnaście centymetrów nad ziemią przemienił się w ciężkie pulsowanie.
W końcu statek osiadł i ucichł.
Otworzył się luk. Rozłożyły się krótkie schodki.
Otwór pojaśniał, w mokrą noc wypłynęło jaskrawe światło, wewnątrz poruszyły się cienie.
W świetle stanęła wysoka postać, rozejrzała się, wzdrygnęła i szybko ruszyła schodkami w dół. Pod pachą trzymała wielką torbę na zakupy.
Na dole postać odwróciła się i raptownym ruchem machnęła w kierunku statku. Z włosów ściekała jej już woda.
— Dziękuję! — krzyknął przybysz. — Bardzo wam…
Przerwał mu suchy trzask grzmotu. Zaniepokojony spojrzał w górę i reagując na nagłą myśl, zaczął szybkimi ruchami gmerać w wielkiej plastikowej torbie, która — co dopiero teraz zauważył — miała w dnie dziurę.
Napis z wielkich liter na torbie oznajmiał (umiejącym czytać pismo centauriańskie): MEGAMARKET WOLNOCŁOWY, PORT BRASTA, ALFA CENTAURI. BĄDŹ JAK DWUDZIESTY DRUGI SŁOŃ O WARTOŚCI OPAŁOWEJ W KOSMOSIE — SZCZEKAJ!
— Zaczekajcie! — krzyknął przybysz, machając w kierunku statku.
Schodki, które właśnie zaczęły się składać, zatrzymały się, rozłożyły ponownie i pozwoliły pasażerowi wrócić do środka.
Po kilku sekundach znów się pojawił — w ręku miał podarty, wyświechtany ręcznik, który wepchnął do torby.
Znów pomachał, wcisnął torbę pod pachę i ruszył biegiem, by znaleźć schronienie pod drzewami, podczas gdy za jego plecami statek już się unosił.
Niebo rozerwały błyskawice i przybysz na chwilę stanął, zaraz jednak pospieszył dalej, zmieniając kierunek tak, by ominąć drzewa szerokim łukiem. Choć raz i drugi się poślizgnął, poruszał się żwawo, przygarbiony walczył z deszczem, lejącym z narastającym skupieniem, jakby go siłą ściągano z nieba.
Stopy przybysza chlupotały w błocie. Starł wodę z twarzy, choć efekt był żaden, i potykając się, parł dalej. Nad górami przetoczył się grzmot.
Zamigotały kolejne światła.
Tym razem nie błyskawice, a bardziej rozproszone i mętne światła, które powoli spłynęły za horyzont i zgasły.
Na widok świateł przybysz się zatrzymał, zaraz jednak ruszył ze zdwojonym tempem, kierując się ku miejscu na horyzoncie, gdzie się pojawiły.
Robiło się stromo, teren wyraźnie się wznosił i po kolejnych dwustu, może trzystu metrach teren przegradzała przeszkoda. Przybysz stanął, aby ją zbadać, po czym przerzucił torbę na drugą stronę i sam przepełzł górą.
Ledwie dotknął gruntu po drugiej stronie, z deszczu wyłoniła się machina, przebijając ścianę wody jaskrawym światłem. Pędziła prosto na niego, przycisnął się więc plecami do przeszkody. Niska i opływowa bryła przypominała małego, surfującego na fali wieloryba — była wycieniowana, szara, obła i poruszała się przerażająco szybko.
Przybysz instynktownie uniósł ręce w obronnym geście, ale machina śmignęła obok i pomknęła w ciemność, chlustając na niego fontannę wody.
Machinę na chwilę oświetliło mignięcie kolejnej błyskawicy, dzięki czemu ociekająca wodą postać na skraju szosy zdążyła przeczytać napis na nalepce z tyłu.
Z najwyższym zdumieniem postać przeczytała: MÓJ DRUGI SAMOCHÓD TO TEŻ PORSCHE.
Rozdział 2
Rob McKenna był ponurą kanalią i wiedział o tym, gdyż przez lata wytknęło mu to wiele osób, nie widział jednak powodu, by się nie zgadzać, poza oczywistym: lubił się nie zgadzać z ludźmi, zwłaszcza z tymi, których nie lubił, czyli — wedle najnowszych statystyk — ze wszystkimi.
Westchnął i zredukował bieg.
Wzgórze robiło się coraz bardziej strome, a jego ciężarówka uginała się pod ciężarem duńskich termostatów do kaloryferów.
Jego skłonność do opryskliwości nie była wrodzona — przynajmniej taką miał nadzieję. To deszcz go dołował, tylko deszcz.
Właśnie, dla odmiany padało.
Padał ten szczególny rodzaj deszczu, którego szczególnie nie lubił, w szczególności gdy prowadził. Miał dla niego numer. Deszcz typu 17.
Rob McKenna przeczytał gdzieś, że Eskimosi mają ponad dwieście określeń śniegu, bez których ich rozmowy byłyby zapewne bardzo monotonne. I tak rozróżniają śnieg drobny i gęsty, lekki i ciężki, rozpaćkany, zmrożony, śnieg niesiony śnieżycą, nawiewany wiatrem, śnieg rozniesiony po czyściutkiej podłodze igloo, przyniesiony na podeszwach butów przez sąsiada, śniegi zimowe, śniegi wiosenne, śniegi zapamiętane z dzieciństwa, znacznie lepsze od wszystkich współczesnych, śnieg drobny, śnieg puszysty, śnieg ze wzgórz, śnieg z dolin, śnieg padający o poranku, śnieg padający nocą, śnieg spadający ni stąd, ni zowąd akurat wtedy, gdy człowiek wybiera się na ryby, i śnieg, na który wbrew wszelkim próbom odzwyczajenia ich od tego nasikały husky.
Rob McKenna miał wpisane w notes dwieście trzydzieści jeden rodzajów deszczu i nie lubił żadnego.
Ponownie zredukował bieg i silnik zwiększył obroty. Ciężarówka z zadowoleniem mruknęła o wiezionych duńskich termostatach.
Odkąd poprzedniego popołudnia opuścił Danię, Rob McKenna przejechał przez deszcze numer 33 (drobna, siąpiąca mżawka, od której drogi robią się śliskie), 39 (ciężkie pojedyncze plaśnięcia), 47 do 51 (pionowo padający kapuśniaczek do mocno skośno siekącej drobnej do średniej ożywczej mżawki), 87 i 88 (dwa nieznacznie różniące się odmiany lejącej pionowo gwałtownej ulewy), 100 (szkwał po ulewie, zimny), wszystkie rodzaje morskiej burzy między 192 i 213 naraz, 123, 124, 126, 127 (delikatne i średniego nasilenia zimne szkwały, regularnie i synkopowanie bębniące w dach kabiny), 11 (niesione wiatrem kropienie), a teraz jechał przez najmniej ulubiony – 17.
Deszcz typu 17 to paskudne, bezsensowne klepanie strug wody w przednią szybę z taką siłą, że obojętne, czy włączy się wycieraczki, czy nie.
Rob McKenna sprawdził teorię, wyłączając je na chwilę, ale okazało się, że znacznie pogorszyło to widoczność. Kiedy ponownie włączył wycieraczki, widoczność się nie poprawiła.
Jedno z piór wycieraczek zaczęło się odrywać.
Ziii, ziii, ziii, flap, ziii, ziii, flap, ziii, ziii, flap, ziii, flap, ziii, flap, flap, plop, krrrhhh.
Rob McKenna walnął pięściami kierownicę, kopnął podłogę, przywalił w magnetofon, aż nagle zaśpiewał Barry Manilow, uderzał, aż Barry Manilow przestał, i klął, klął, klął, klął i klął.
Kiedy jego wściekłość osiągała apogeum, w świetle reflektorów zamajaczyła ledwie widoczna, rozmyta przez strugi deszczu postać na poboczu.
Nieszczęsna postać w nieładzie, dziwnie odziana, bardziej mokra od wydry w pralce, próbująca łapać stopa.
Przemoknięte biedaczysko, pomyślał Rob McKenna, uzmysławiając sobie, że widzi kogoś mającego większe niż on sam prawo czuć się oszukanym. Musi być przemarznięty do szpiku kości. Autostop w taką wredną noc to głupota. Człowiek jedynie marznie, moknie i ochlapują go przejeżdżające przez kałuże ciężarówki.
Pokręcił ponuro głową, znowu westchnął, poruszył kierownicą i wjechał w środek wielkiej kałuży.
Rozumiesz, co mam na myśli? — dumał, gładko przez nią prąc. Na szosie jest masa prawdziwych łobuzów.
Kilka sekund później zobaczył autostopowicza w lusterku wstecznym, stojącego na poboczu i ociekającego jak zmokły pies.
Przez chwilę Robowi McKennie było miło. Chwilę lub dwie chwile później zrobiło mu się niemiło, że było mu miło. Potem zrobiło mu się miło, że zrobiło mu się niemiło, że było mu miło — i zadowolony pojechał dalej w noc.
Zrekompensowało mu to fakt, że w końcu wyprzedziło go porsche, które sumiennie blokował przez ostatnie trzydzieści kilometrów.
Rob McKenna jechał, a deszczowe chmury wlokły się po niebie za nim, bo choć nie miał o tym pojęcia, był Bogiem Deszczu. Rob McKenna wiedział jedynie, że jego dni pracy są nędzne i pamiętał długi ciąg paskudnych wakacji. Chmury zaś wiedziały jedynie, że go kochają i chcą być blisko, by troszczyć się o niego i go podlewać.
Rozdział 3
Dwóch następnych ciężarówek nie prowadzili Bogowie Deszczu, ale kierowcy zrobili dokładnie to samo co Rob McKenna.
Postać wlokła się noga za nogą — czy raczej brnęła dalej — aż droga znów zaczęła się wznosić, a zdradziecka płachta wody została z tyłu.
Po pewnym czasie deszcz zaczął słabnąć i zza chmur na chwilę wyjrzał Księżyc.
Nadjechał osobowy renault, którego kierowca gorączkowymi i skomplikowanymi ruchami sygnalizował wlokącej się noga za nogą postaci, że normalnie byłby zachwycony, mogąc ją podwieźć, tym razem jednak nie może, ponieważ jedzie w przeciwnym kierunku, niezależnie od tego, dokąd postać zmierza, ale jest pewien, że postać go rozumie. Kierowca zakończył sygnalizację radosnym uniesieniem kciuka, jakby chciał wyrazić nadzieję, iż autostopowicz dobrze się czuje, będąc przemarznięty i niemal śmiertelnie przemoczony i że następnym razem go podwiezie.
Postać dalej wlokła się noga za nogą. Przejechał fiat i jego kierowca zrobił to samo, co kierowca renaulta.
Z przeciwnego kierunku nadjechała furgonetka. Kierowca błysnął reflektorami na wlokącą się postać, choć było kompletnie niejasne, czy miało to oznaczać: „Cześć!”, „Przepraszam, jedziemy w innym kierunku”, czy „Zobacz, ktoś chodzi po deszczu, co za palant”. Zielony pasek na górze przedniej szyby informował, że wiadomość, jakakolwiek była, pochodziła od Steve’a i Caroli.
Było już zdecydowanie po burzy i grzmoty pomrukiwały nad dalekimi wzgórzami niczym ktoś, kto mówi: „Ale z drugiej strony…” dwadzieścia minut po tym, jak przyznał, że przegrał kłótnię.
Powietrze oczyściło się, noc była zimna. Dźwięki rozchodziły się całkiem dobrze. Zagubiona, rozpaczliwie dygocąca postać dotarła do odchodzącej od głównej szosy podporządkowanej drogi. Po drugiej stronie zakrętu stał drogowskaz, do którego postać szybko podbiegła i zaczęła studiować z gorączkową ciekawością, odwracając się jedynie, gdy przejeżdżał kolejny samochód.
Potem przejechał jeszcze jeden.
Pierwszy śmignął kompletnie lekceważąco, drugi bez sensu mignął światłami. Przejechał ford cortina i zaczął hamować.
Postać z zaskoczenia zachwiała się, przycisnęła torbę do piersi i rzuciła się w kierunku samochodu, ale w ostatniej chwili ford zabuksował kołami w błocie i odjechał, zabawnie zarzucając.
Postać zwolniła, aż w końcu się zatrzymała i stała, zagubiona i zdeprymowana.
Tak się złożyło, że następnego dnia kierowca cortiny trafił do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego, gdzie z powodu dość zabawnego nieporozumienia chirurg omyłkowo amputował mu nogę, a zanim udało się wyznaczyć ponowny termin wycięcia wyrostka, zapalenie przeszło w zabawnie poważny przypadek zapalenia otrzewnej i sprawiedliwości, w pewien sposób, stało się zadość.
Postać dalej wlokła się noga za nogą.
Obok zahamował saab.
Opuściła się boczna szyba i przyjazny głos zapytał:
— Długo tak wędrujesz?
Postać odwróciła się ku głosowi. Zatrzymała się i chwyciła klamkę drzwi.
Postać, samochód i klamka znajdowały się na planecie zwanej Ziemią w świecie, o którym w Autostopem przez Galaktykę napisano trzy słowa: W zasadzie niegroźna.
Autor hasła zwał się Ford Prefect i przebywał w tym właśnie momencie w świecie, który wcale nie był niegroźny, siedział w barze, który również nie był niegroźny, i lekkomyślnie prowokował kłopoty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki