- W empik go
Części ludzi - ebook
Części ludzi - ebook
Człowiek ma zęby, włosy i oczy. Skóra opatula kości, mięśnie i tłuszcz. W środku – serce, płuca, wątroba. Mózg. W nim czasem gniew i lęk. Różne myśli, głównie własne, ale bywają i takie, które zdają się obce. Niektóre sprawiają, że z głowy wypadają włosy, a z oczu wylewa się woda. Czasem mózg nie działa poprawnie. Podszeptuje, że z ciemności coś na nas patrzy, że w lesie żyją czarownice, że obcięty palec przynosi szczęście. Otwiera się w nim mała, ciemna szczelina, z której wychodzą strachy. W niektóre październikowe noce można dostrzec, jak różne potworności opuszczają nasze umysły i spacerują ulicami. Ale nie ma się czym martwić, wystarczy mieć przy sobie sól, czerwoną nić, niemetalowy garnek, kredę, świece, lustro i szałwię. Baśniowy zbiór opowiadań nieco niepokojących. Najlepiej (nie) czytać w Halloween. Nie wykonywać opisanego rytuału!
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 705 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzieciństwo zostawiło mi po sobie pamiątkę w postaci ciągłego poczucia winy. Męczyło mnie nieustannie, niszczyło wszystkie moje relacje, bo przyjaciele, partnerzy i znajomi jeden po drugim zaczynali mieć dosyć rozmów o moich bolączkach i znoszenia mego wiecznego napięcia. Jedyną osobą, która zawsze odbierała ode mnie telefon i wysłuchiwała mojego utyskiwania, była moja siostra Maria. Myślę, że robiła to dlatego, że dzieliłyśmy podobny problem.
- Nie wiem, jak mam komukolwiek o tym powiedzieć, rozumiesz – mówiłam jej przez telefon około jedenastej w nocy, siedząc na podłodze koło lodówki i przesuwając magnesy. – Czuję, że wciąż wisi między mną a innymi ludźmi taka wielka, brzydka tajemnica, do której muszę się przyznać. Nie wiem jak.
- Wiem, rozumiem – odpowiadała Maria zmęczonym, schrypniętym głosem. Była ode mnie młodsza, ale ludzie, widząc nas obok siebie, zwykle sądzili na odwrót. – Nie ma złotego sposobu. Już ci mówiłam. Opowiedz wszystko po kolei, a właściwa osoba zrozumie.
- No ale jak – zawsze podobnie rozwijałam temat. – Mam opowiedzieć o dzieciństwie, o brzozowym lesie? Czułabym się głupio. Z drugiej strony, co, mam powiedzieć: hej, w dzieciństwie z koleżankami zamordowałyśmy moją młodszą siostrę?
Maria czasem wtedy wzdychała i mimo wszystko się rozłączała. Częściej mówiła jednak:
- Nie zamordowałyście jej, Liza. Po prostu umarła.
Ale ja nie mogłam w to uwierzyć. Zresztą, oceńcie sami; opiszę wszystko po kolei, zaczynając, oczywiście, od dzieciństwa. I brzozowego lasku.
Przede wszystkim: moja babcia mocno wierzyła w relikwie.
Ja i moje siostry mieszkałyśmy razem z nią i rodzicami w dużym, pomalowanym na biało domu, nieco na uboczu, daleko od centrum naszej wioski. Ja byłam najstarsza i chyba najwięcej czasu z całego rodzeństwa spędziłam z babcią, dlatego też sporo się nasłuchałam o rozmaitych palcach, kolanach, filiżankach i szatach apostołów, papieży i męczenników, obejrzałam też wiele mniej lub bardziej przerażających fotografii i ilustracji. Babka tłumaczyła mi, że relikwie mają wielką moc – są to namacalne dowody istnienia świętych. Czasem razem się modliłyśmy do zdjęć tych ususzonych kawałków ludzi zmarłych wieki temu, dopóki babcia nie dowiedziała się, że Kościół nie do końca to popiera. Jednak, jak mawiała, starego psa nie nauczysz nowych sztuczek, ogromna jest siła nawyku, więc od tamtej pory modliłyśmy się do serii pośredników, duchowej centrali telefonicznej. To znaczy – nie do samych obrazków, tylko za ich pośrednictwem do relikwii, nie do końca do relikwii, co do świętych, wreszcie nie do świętych, tylko do Boga. Jako dziecko nie byłam do końca pewna, po co nam tyle tych pośredników – z głuchego telefonu wiedziałam dobrze, że najpewniej ktoś coś przekręci po drodze. Ale nie dopytywałam. Za klękanie razem z babcią i pamiętanie paciorka dostawałam budyń.
Ale zbaczam z tematu. Rzecz w tym, że istniały też odwrotne relikwie, to znaczy – części ciała czarownic. Ja i moje koleżanki doskonale o tym wiedziałyśmy i nigdy w to nie wątpiłyśmy. Nie wiem, gdzie ta historia miała swoje źródło, czy ktoś nam ją opowiedział, czy może same to wymyśliłyśmy, grunt, że to przekonanie było tak samo istotną częścią naszego życia, jak zabawy na podwórku i budyń.
Wiedziałam, że moja babka skrycie marzy o posiadaniu jakiejś relikwii na własność albo chociaż w parafii. Śniło mi się kiedyś, że poskładałam dla niej podobnego do Frankensteina mega świętego, posklejanego z łap biskupów, zębów męczenników i szat świętych, a babcia skakała z radości i zrobiła dla mnie moje ulubione ciasto z borówkami z ogrodu. Ja sama za to miałam odwrotną życiową misję – nie dopuścić, żeby do domu dostały się anty-relikwie, to znaczy palce, oczy lub włosy czarownic. Wiedziałam, że te stworzenia szczególnie lubią laski brzozowe, leżało to po prostu w ich naturze, bardzo pilnowałam więc tego, co przekraczało próg domu, zwłaszcza, jeśli zostało znalezione w pobliżu tego rodzaju miejsca. Uważałam na kamienie, które wydawały się zbyt okrągłe i mogły się okazać okiem wiedźmy; na pajęczyny przynoszone na ubraniach, zwodniczo podobne do włosów czarownic; na kostropate, powykrzywiane patyki, przypominające skręcone artretyzmem ręce.
Aż do pewnej nocy Halloweenowej.
Pochodziłam z religijnej rodziny, nie obchodziliśmy więc tego święta, jeśli nie liczyć kazania w kościele, podczas którego ksiądz ostrzegał nas na temat pokus szatana. Jednak tamtego miesiąca, choć wciąż jeszcze byłam jedynaczką, moja matka była już w bardzo zaawansowanej ciąży i bardzo cierpiała, nie poświęcano mi więc zbyt dużej uwagi. Przerażał mnie wielki, rozciągnięty brzuch mamy, jej ciągłe zmiany nastrojów, bóle pleców i wymioty, trzymałam się więc od niej z daleka. Rodzice pozwolili mi do wieczora bawić się na dworze i kiedy rysowałyśmy razem z moją przyjaciółką i sąsiadką, Alicją, patykami po piasku, ta nagle spojrzała na mnie i powiedziała:
- Hej, chcesz ze mną zrobić rytuał?
Dreszcz przebiegł mi po plecach; rozejrzałam się strachliwie. Rodzicom coś podobnego na pewno by się nie spodobało.
- Jak to, jaki? – zapytałam cicho.
- Mówią, że w Halloween da się porozmawiać z czarownicami – odszepnęła mi Ala. – Tylko w jedną noc w roku. Ale trzeba być odważnym, trzeba pójść do brzozowego lasku, zamknąć oczy, obrócić się trzy razy, a potem znaleźć oko i włosy czarownicy i zabrać je ze sobą do domu. Specjalnie.
Patrzyłam na nią wielkimi oczami.
- Specjalnie? – powtórzyłam. Coś takiego nie mieściło mi się w głowie.
- Tak – powiedziała – Ale musisz uważać na swoją mamę. Kobiety w ciąży nie powinny być zbyt blisko oka czarownicy, bo to może coś zrobić z dzieckiem.
- Nie będę tego robić! – wykrzyknęłam.
Ala wzruszyła ramionami.
- Jak chcesz. Nie musisz, jak się boisz.
- To jest głupie po prostu!
- Okej – moja koleżanka była nieporuszona.
- Okej – odetchnęłam z ulgą, sądząc, że temat się zakończył.
- Ale ja to może zrobię – dodała nagle Alicja.
- Przestań. Nie ma po co rozmawiać z czarownicami.
- Okej – powiedziała kpiąco.
Parsknęłam, bo zaczęła mnie denerwować. Zaczęłam gniewnie rysować patykiem po ziemi. Niebawem jednak zapomniałyśmy o całym konflikcie i znów pogrążyłyśmy się w zabawie. Rozstałyśmy się tylko na chwilę, żeby pójść do domów zjeść, i zaraz potem znów wróciłyśmy na dwór. Kiedy zaczęło się ściemniać, zaproponowałam, żebyśmy poszły do mnie i Ala chętnie się zgodziła – często w weekendy nocowałyśmy jedna u drugiej i nasi rodzice zwykle nie mieli nic przeciwko temu.
Kiedy zdjęłyśmy buty i w skarpetkach biegłyśmy po schodach na górę, do mojego pokoju, Ala mruknęła cicho:
- A wiesz co?
- Co?
- Ja to robię dzisiaj.
- Co robisz dzisiaj?
Mrugnęła do mnie.
- Rozmawiam z czarownicą.
- Nie zdążysz pójść do brzozowego lasku.
- A co, jak już byłam?
- Eliza! – usłyszałam z dołu głos mojej mamy. Ja i Ala właśnie wchodziłyśmy do mojego pokoju. – Gdzie masz klucze do domu?
- W kurtce – odkrzyknęłam nieuważnie. W tamtym okresie często je gubiłam i moja mama czasami co jakiś czas sprawdzała, czy wiem, gdzie są, po czym odwieszała je na specjalny wieszak na klucze. Czasem też, gdy miała gorszy dzień, krzyczała na mnie, że sama tego nie robię.
- Byłaś w lasku! – wyszeptałam z niedowierzaniem do Ali.
- Tak, i mam wszystko, co trzeba.
I wtedy właśnie, jakby wiedziała, że to odpowiedni moment, moja mama krzyknęła z dołu:
- Dlaczego masz w kieszeni pajęczyny i kamienie?
Spojrzałyśmy na siebie z Alą. Po czym w panice ruszyłyśmy biegiem na dół.
- Mamo, niee! – krzyknęłam, zbiegając ze schodów. W korytarzyku, w którym odwiesiłyśmy kurtki, zastałam widok straszny – moją mamę, z dłonią na wielkim brzuchu, w drugiej ręce trzymającą okrągły, brudny od pajęczyn kamień. – To kurtka Ali! – wrzasnęłam.
- Oj, przepraszam – zreflektowała się matka i, najwyraźniej nie wiedząc, co zrobić, wrzuciła kamień z powrotem do kieszeni. – Ale nie trzeba tak krzyczeć.
- Przepraszam – powiedziałam szybko. Pociłam się jak mysz. – Mogę odprowadzić Alę?
- Dopiero przecież weszłyście? – zdziwiła się mama.
- Ale ona musi jednak iść – odpowiedziałam stanowczo, posyłając koleżance miażdżące spojrzenie. Alicja, równie zestresowana, jak ja, zaczęła pospiesznie ubierać kurtkę i buty. Po chwili wypadłyśmy przed dom.
- Co ty zrobiłaś! – wrzasnęłam wtedy. – Teraz wiedźmy zaszkodzą dzidziusiowi!
- Może nie – odpowiedziała szybko moja sąsiadka, blada jak ściana. – Teraz to mi się wydaje, że to wcale nie jest oko wiedźmy, tylko zwykły kamyk.
- Jasne! – krzyknęłam. – Mówiłam ci, że to było głupie!
Rozstałyśmy się w napiętej atmosferze. Nie chciałam jednak o niczym mówić mamie, bo bałam się jej reakcji. Najgorsze było kilka pierwszych dni po tym felernym wieczorze – źle spałam, niewiele jadłam i generalnie umierałam ze strachu, zwłaszcza, kiedy moja mama narzekała na ciążowe dolegliwości. Dni jednak mijały, wszystko wydawało się pozostawać takie samo, lekarze nie alarmowali rodziców w sprawie ciąży, zaczęłam więc się nieco rozluźniać.
Aż wreszcie nadszedł dzień porodu – przerażający moment, kiedy moja mama jak gdyby nigdy nic gotowała nam obiad, aż nagle z pomiędzy jej nóg wylało się mnóstwo jakiegoś płynu, a po chwili zabrała ją karetka. Nie podobało mi się to wszystko, ale babcia siedziała ze mną i tłumaczyła, że ona sama urodziła piątkę dzieci i doskonale to zniosła, i że możemy najwyżej modlić się o wsparcie dla mamy.
Po paru dniach ta wróciła ze szpitala – o wiele mniejsza, bardzo obolała, zmęczona i drażliwa, o podkrążonych oczach. Niewiele mówiła, a ja podsłuchałam, jak mamrocze do babci, że nie może się normalnie podcierać. Nie podobało mi się to wszystko.
Okazało się, że dzieci jest dwójka i są to dziewczynki. Ja, Ala i babka byłyśmy bardzo podekscytowane, że zobaczymy bliźniaczki, do momentu, kiedy okazało się, że one wcale nie są takie same.
Dziewczynki były wręcz bardzo różne. Co więcej – jedna z nich była śliczna, podobna do matki, a druga… z drugą coś zdawało się być nie tak.
Pierwsza siostrzyczka została nazwana Maria. Miała idealne, duże, niebieskie oczy, gładkie rysy mojej mamy, drobny nosek, z wiekiem zaczęły jej też rosnąć piękne blond włoski.
Druga miała na imię Janka. Twarz miała masywną, nieforemną, kanciastą, usta duże, nos szeroki i płaski. Uszy jej odstawały, włosy rosły ciemne, a im była starsza, tym tych włosów było więcej i pokrywały coraz szersze połacie jej ciała.
- Skąd takie dziecko brzydkie – powiedziała babka, patrząc na nią, i nikt nie zaprzeczył. – W ogóle do rodziny niepodobna. Dziwnie jej z oczu patrzy. Kto to widział, żeby z jednej ciąży dwa takie różne dzieciaki były.
Na chrzcinach bliźniaczek Maria była grzeczna, patrzyła ciekawie niebieskimi oczami i idealnie pozowała do zdjęć, które to babka później wywołała i oprawiła w ramkę. Janka za to wyła w niebogłosy, nie chciała dać się polać wodą i zrobiła się taka czerwona, że aż prawie sina.
- Eliza – szepnęła do mnie siedząca obok mnie w kościele Alicja.
- Co – odszepnęłam. Umiałam bardzo dobrze szeptać w kościele, nie poruszając prawie ustami. Ciągłe upomnienia ze strony rodziców skutecznie mnie tego nauczyły.