Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cześnikówny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
19,55 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cześnikówny - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 310 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Był ra­nek mło­dej jesz­cze wio­sny. Drze­wa le­d­wie się roz­wi­jać za­czy­na­ły. Wcze­śniej­sze już się ja­sną okry­wa­ły zie­le­nią, na sa­dach wi­dać było jak­by po­wło­kę kwia­tów bia­łych i ró­żo­wych, któ­ry­mi gru­sze i ja­bło­nie rzę­si­sto były osy­pa­ne. Słoń­ce świe­ci­ło we­so­ło, w po­wie­trzu bal­sa­micz­na woń roz­pę­ka­ją­cych brzóz cią­gnę­ła z cie­płym, wia­trem od la­sów. Na łą­kach wi­dać było zło­ci­ste ła­ta­cie, niby wzo­ry roz­rzu­co­ne na szma­rag­do­wych ko­bier­cach.

Pta­stwo szcze­bio­ta­ło gwar­nie, uwi­ja­jąc się oko­ło gniazd sta­rych i za­kła­da­jąc nowe. Bo­cia­ny, ja­skół­ki, go­ście z da­le­ka opa­try­wa­li daw­ne sie­dzi­by i śpie­szy­li wy­po­rzą­dzić na nowe lato.

Zza pło­tów wy­chy­la­ły się krza­ki bzu, już go­to­we się otwo­rzyć li­lio­wy­mi bu­kie­ty i ro­ze­słać woń, wio­sny zwia­stun­kę. Dzie­ci miej­skie na uli­cach bie­ga­ły w ko­szu­li­nach, szczę­śli­we, że je pro­mie­nie słoń­ca od­grze­wa­ły do ży­cia.

W ma­łym mia­stecz­ku nad­buż­nym w tę nie­dzie­lę prze­wod­nią był wła­śnie targ i zjazd, bo w ko­ścioł­ku od­pust uro­czy­sty. Więc ze wsi oko­licz­nych zje­cha­li się wło­ścia­nie, z czym kto miał na przed­nów­ku – naj­wię­cej z by­deł­kiem i do­mo­wą ho­dow­lą, bo ziar­na mało co kto miał na sprze­daż. Ale gwar­no było w ryn­ku oko­ło go­spo­dy i na cmen­ta­rzu przy ko­ście­le, i po ulicz­kach miej­skich, i przy mno­gich do­mach ży­dow­skich, i oko­ło bud a kra­mów otwar­tych, przed któ­ry­mi kra­śne chust­ki i wy­wie­szo­ne buty dłu­gie, i roz­sta­wio­ne garn­ki, i na­gro­ma­dzo­ne sita, i prze­ta­ki wi­dać było.

Wła­śnie się w ko­ścioł­ku na­bo­żeń­stwo skoń­czy­ło; na­boż­ny lud, szlach­ta oko­licz­na, eko­no­mo­wie wą­sa­ci roz­cho­dzić się za­czy­na­li, szu­ka­jąc bry­czek swo­ich i koni; część za­moż­niej­sza po­pa­sa­ła po go­spo­dach, a skrom­niej­sze za­przę­gi sta­ły w ryn­ku, tor­by ko­niom po­przy­wie­szaw­szy.

Po­mi­mo że wszę­dzie było peł­no, naj­więk­szy jed­nak tłum gro­ma­dził się oko­ło Cha­imo­we­go domu, a z dala trud­no to so­bie wy­tłu­ma­czyć było. Znać tam wi­do­wi­sko lu­dzie mie­li ja­kieś, bo spi­na­li się na pal­ce… wła­zi­li na wozy, i jed­ni śmie­li się i kla­ska­li w dło­nie, dru­dzy po­sęp­nie ja­koś pa­trzy­li, a cie­ka­wych co­raz wię­cej przy­by­wa­ło.

Przed go­spo­dą Cha­imo­wą było pod­sie­nie na słu­pach rzeź­bio­nych spar­te, ob­szer­ne, przez któ­re za­jeż­dża­fo się do szo­py. Tu się znać od­gry­wał ów ja­kiś dra­mat miej­ski, któ­ry co­raz wię­cej ścią­gał wi­dzów. Że to był dzień tar­go­wy, od­pu­sto­wy i wio­sen­ny a świą­tecz­ny, moż­na było przy­pu­ścić, iż tam dwu pod­pi­łych zwa­dzi­ło się i po­szło na sło­wa lub na pię­ści. Lecz w ta­kim ra­zie gwar by był inny i krzy­ki śmiech by za­stę­po­wa­ły.

Zbli­żyw­szy się do­pie­ro moż­na było doj­rzeć, co tak go­rącz­ko­we obu­dza­ło za­ję­cie. W przed­sie­ni oto­czo­nej lu­dem, na­prze­ciw drzwi otwar­tych go­spo­dy, z któ­rych też mnó­stwo głów ży­dow­skich wy­glą­da­ło i wrót od szo­py peł­nych woź­nic i pa­nów, zwi­ja­ła się jak­by w tań­cu ko­bie­ta, śpie­wa­jąc i ska­cząc we­so­ło, a nie zwa­ża­jąc i zda­jąc się nie wi­dzieć na­wet szy­der­sko jej po­kla­sku­ją­ce­go tłu­mu.

Wy­glą­da­ła dziw­nie. Była nie­mło­da, choć wie­ku na zwię­dłej twa­rzy nikt nie roz­po­znał­by; rysy świad­czy­ły o nie­po­spo­li­tej nie­gdyś pięk­no­ści, lecz jak by zgnie­cio­nej i zmię­tej dło­nią cza­su i ogniem na­mięt­no­ści, zdzi­cza­łej od sza­łu. Za­czer­wie­nio­na skó­ra, obłą­ka­ny wzrok da­wa­ły po­znać ła­two, że nie była przy­tom­ną. Sta­re, odar­te okry­wa­ły ją łach­ma­ny suk­ni, zsza­rza­ne, zbło­co­ne, po­ła­ta­ne, po­dziu­ra­wio­ne. Ku­brak wi­siał na niej strzę­pa­mi, na no­gach mia­ła dziu­ra­we, sczer­nia­łe poń­czo­chy i ro­dzaj cho­da­ków sznu­ra­mi po­wią­za­nych. Wło­sy w nie­ła­dzie, roz­czo­chra­ne, buj­ne, spa­da­ły w czę­ści na ple­cy, w czę­ści nie­fo­rem­nie po­gnie­cio­ne opla­tał ro­dzaj wień­ca z ło­to­ci i in­nych kwia­tów po­lnych… Po­wpi­na­ne te ozdo­by spa­da­ły jej na skro­nie. Chu­s­ta, któ­ra z gło­wy na szy­ję się zsu­nę­ła, wi­sia­ła na niej tak nie­fo­rem­nie, jak cała odzież nie­szczę­śli­wej, w któ­rej licu obłą­ka­nie i pi­jań­stwo dziw­nym się ma­lo­wa­ły wy­ra­zem.

Znać sen ja­kiś mło­do­ści wio­nął na nią z wio­sen­nym po­wie­trzem, bo się uśmie­cha­ły spa­lo­ne usta i przy­mru­żo­ne oczy czar­ne pa­trzy­ły łza­wo. Rę­ka­mi z obu stron ująw­szy łach­ma­ny suk­ni jak­by naj­droż­sze stro­je, z wdzię­kiem dziw­nie od­bi­ja­ją­cym od nę­dzy i wie­ku, drob­niuch­no ska­ka­ła i bie­ga­ła, zwi­ja­jąc się obłą­ka­na. Nie wi­dzia­ła ni­ko­go, cie­nie ja­kieś ota­czać ją mu­sia­ły. Z ust to się gło­śniej­sza, schry­pła od­zy­wa­ła pio­sen­ka, to mru­cze­nie i śmiech we­so­ły.. Lu­dzie pa­trzy­li i po­kla­ski­wa­li nie­li­to­ści­wie. Dzie­ci się urą­ga­ły bied­nej ko­bie­cie. Po­waż­niej­si tyl­ko, z wle­pio­nym w nią wzro­kiem, zda­wa­li się chcieć od­ga­dy­wać strasz­ny dra­mat ja­kiś, któ­re­go te sko­ki były za­koń­cze­niem.

Na­gle ko­bie­ta obu­dzo­na wrza­wą obej­rza­ła się; oczy jej do­pie­ro te­raz zda­wa­ły się roz­pa­try­wać w tłu­mie, któ­re­go była urą­go­wi­skiem. Za­ru­mie­ni­ła się bar­dziej jesz­cze, ręce opu­ści­ły suk­nię, pod­nio­sła je do góry i wzię­ła się jed­ną w bok, dru­gą po­pra­wia­jąc upa­da­ją­ce na czo­ło kwia­ty ło­to­ci.

– Ło­try! Cha­my! Zbó­je! hę? Cze­go się śmie­je­cie? Cze­go? Co to mi tań­co­wać nie wol­no? Prze­cie­ra szlach­cian­ka i cze­śni­ków­na…

Ży­dzie! wód­ki!….

Po­czę­ła szu­kać po kie­sze­niach wy­wra­ca­jąc je. Wy­pa­dła bia­ła dwu­zło­tów­ka, nogą po­trą­ci­ła ją do sto­ją­ce­go chło­pa­ka.

– Po­daj kwar­tę! sły­szysz?

Ży­dek się schy­lił, pod­niósł pie­niądz, a star­szy po­dał mu przez gło­wy sto­ją­cych wód­kę i kie­li­szek.

Czar­kę peł­ną pod­nio­sła do ust ko­bie­ta, wy­pi­ła ją dusz­kiem i splu­nę­ła.

– Resz­tę czę­stuj… niech zna­ją cze­śni­ków­nę… Hop­sa­sa! hop­sa­sa!

I po­czę­ła zno­wu, zwi­ja­jąc się i prze­gi­na­jąc, swój ta­niec, w któ­rym ja­kieś śla­dy umie­jęt­no­ści i wdzię­ku do­strzec jesz­cze było moż­na.

Ży­dek bliż­szych czę­sto­wał, ale oprócz ostat­niej ho­ło­ty, nikt wód­ki tej pić nie chciał.

Ko­bie­ta za­czę­ła śpie­wać co­raz gło­śniej, krę­cić się co­raz szyb­ciej, szał ją opa­no­wał ja­kiś, łach­ma­ny roz­wia­ne sze­ro­ko zwi­ja­ły się z nią ra­zem, na­resz­cie zdy­sza­na pa­dła na zie­mię. Szczę­ściem, te kup­ka sło­my le­ża­ła tam, gdzie gło­wą tra­fi­ła. Po­rwa­ła się pręd­ko i usia­dła. Roz­sy­pa­ne kwia­ty zda­wa­ły się ją naj­wię­cej zaj­mo­wać; zbie­ra­ła je skrzęt­nie i drżą­cą ręką wkła­da­ła zno­wu w roz­czo­chra­ne wło­sy. Twarz jej przy­bra­ła wy­raz smęt­ny i dum­ny.

Pod­par­ła się na jed­nym ręku i po ci­chu za­czę­ła nu­cić:

Już mie­siąc za­szedł; psy się uśpi­ły…

Głos z.po­cząt­ku sil­niej­szy, za­mie­rał na ustach, po­wtó­rzyć razy kil­ka: – Fi­lon mój miły – i po­wie­ki kle­ić się jej za­czę­ły. Usy­pia­ła.

Tłum stał mil­czą­cy, z szy­der­stwa prze­szedł­szy w za­du­mę. Ci­cho było, na chwi­lę, po­tem za­czę­to szep­tać i gwa­rzyć, od­cho­dzi­li nie­któ­rzy, przy­pa­try­wa­li się dru­dzy uśpio­nej, z suk­nia­mi w nie­ła­dzie, z za­ognio­ną od trun­ku twa­rzą, nie­szczę­śli­wej. Dzie­ci Ob­stą­pi­ły ją do­ko­ła ko­piąc no­ga­mi. Go­spo­darz wca­le nie był rad, że mu 'dro­gę do za­jaz­du za­wa­li­ła uśpio­na Ale do­fo­udzić się jej te­raz nie było spo­so­bu; odu­rzo­na mru­cza­ła coś nie­zro­zu­mia­le, usta jej uśmie­cha­ły się dziw­nie, ręce drga­ły, a oczu otwo­rzyć nie­mo­gła…

Wła­śnie w chwi­li gdy się to sta­ło, po­wóz czte­re­ma koń­mi za­przę­żo­ny, po­dróż­ny, z tłu­mo­ka­mi, wy­mi­nąw­szy z trud­no­ścią wozy na­gro­ma­dzo­ne na ryn­ku, zbli­żył się do do­mo­stwa Cha­ima i za­trzy­mał się przed nim. Słu­żą­cy ze­sko­czył, aby zo­ba­czyć, czy za­je­chać było moż­na; po­ru­szy­li się Ży­dzi za­pra­sza­jąc ale na dro­dze le­ża­ła owa ko­bie­ta. Z po­wo­zu wyj­rza­ła gło­wa za­kwe­fio­na, śred­nich lat pani, któ­ra po­pa­trzyw­szy, ka­za­ła so­bie drzwicz­ki otwo­rzyć i do­syć lek­ko wy­sko­czy­ła. Wy­twor­ny jej ubiór, pięk­na ki­bić rysy ude­rza­ją­ce­go wdzię­ku, pań­ski chód – jak­by cza­ro­dziej­ską różdż­ką roz­pę­dzi­ły tłum zgro­ma­dzo­ny, tak że przejść mo­gła do go­spo­dy, nie cze­ka­jąc, nim się uprząt­nie prze­szko­da; i po­wóz do sie­ni się za­to­czył. Go­spo­darz czap­kę zdjąw­szy, po­prze­dzał ku drzwiom pięk­ną pa­nią. Już do nich do­cho­dzi­ła, gdy przy­pad­ko­wo rzu­ciw­szy okiem w bok, po­strze­gła le­żą­cą na sło­mie ko­bie­tę, z kwiat­ka­mi zwię­dły­mi we wło­sach. Cie­ka­wość czy li­tość wstrzy­ma­ły ją, za­wa­ha­ła się i po­stą­pi­ła kro­ków kil­ka, aby się bli­żej tej nie­szczę­śli­wej przy­pa­trzeć.

Pi­jacz­ka le­ża­ła twa­rzą do góry, tak że jej rysy ob­la­ne krwa­wym ru­mień­cem, po­licz­ki zwię­dłe, usta otwar­te z reszt­ką zę­bów po­kru­szo­nych, po­marsz­czo­ną szy­ją i sfał­do­wa­ne czo­ło, i wy­raz tego ob­li­cza stę­ża­łe­go w ja­kimś ma­rze­niu – moż­na było wi­dzieć do­brze. Pięk­na pani wy­tę­ży­ła wzrok, całe jej cia­ło drgnę­ło, z ust do­był się okrzyk nie­zro­zu­mia­ły, obie ręce, jak by od­py­cha­jąc wi­dzia­dło, wy­prę­ży­ła przed sie­bie; śmier­tel­na bla­dość okry­ła jej twarz, i słu­żą­cy sto­ją­cy bli­sko, le­d­wie miał czas pod­biec i pod­chwy­cić ją, gdyż prze­ra­żo­na wi­do­kiem tej nę­dzy – omdla­ła.

Za­mie­sza­nie sta­ło się wiel­kie. Z po­wo­zu nad­bie­gła pod­ży­ła słu­żą­ca, ręce za­ła­mu­jąc i spie­sząc do pani. Kil­ka osób pod­trzy­my­wa­ło już osła­błą, któ­rą na rę­kach pra­wie wnie­sio­no do oczysz­czo­ne­go na­pręd­ce go­ścin­ne­go po­ko­ju.

Tym­cza­sem ogrom­ny spór i wrza­wa po­wsta­ła mię­dzy Ży­da­mi, fur­ma­nem i przy­tom­ny­mi. Za­bie­ra­no się pi­jacz­kę na gnój za go­spo­dę wy­rzu­cić, inni chcie­li po­sy­łać do stra­ży i po­li­cji, Ży­dzi ko­pa­li no­ga­mi śpią­cą. Ta ile razy prze­bu­dzi­ła się ze snu, uśmie­cha­ły się jej usta, i mru­cza­ła coś niby słod­kie wy­ra­zy ja­kieś i szep­ty mi­ło­sne…

Mia­ło się skoń­czyć na tym, że go­spo­darz na­jął lu­dzi, któ­rzy mu się obie­ca­li pi­ja­ną wy­nieść za dom, gdy przez tłum prze­ci­snął się wy­so­ki męż­czy­zna, odzia­ny jak ubo­gi szlach­cic czyn­szo­wy. Odzia­ny był w szew­ską ka­po­tę, siwą, na­szy­wa­ną sznu­ra­mi, dłu­gie buty i czap­kę ba­ra­nią. Na szyi wy­schłej ster­cza­ła gło­wa z twa­rzą żół­tą, po­marsz­czo­ną, su­ro­we­go wy­ra­zu, z ocza­mi czar­ny­mi, dzi­ki­mi, a brwiach na­wi­słych! Szedł mil­czą­cy z te­ka­mi w kie­sze­niach, i z da­le­ka już po­strze­gł­szy le­żą­cą ko­bie­tę, w mil­cze­niu dźwi­gnąw­szy ra­mio­na­na­mi, prze­ci­snął się przez sto­ją­cych aż do niej. Chwi­lę pa­trzył na nią nie mó­wiąc sło­wa. Usta mu się tyl­ko wy­dę­ły i przy­bra­ły nie­od­gad­nio­ny wy­raz li­to­ści i smut­ku. Wła­śnie lu­dzie na­ję­ci mie­li po­chwy­cić ko­bie­tę, gdy szlach­cic po­ryw­czo za­wo­łał:

– Wara mi!

Cha­im się zbli­żył, chcąc coś po­wie­dzieć, szlach­cic nań po­pa­trzył su­ro­wo.

– Za­nieść ją na mój wóz! – rzekł su­cho i roz­ka­zu­ją­co. – Ot tam stoi – do­dał wska­zu­jąc bi­czy­skiem. – Sły­szy­cie?

Po­tem ob­ró­cił się do Żyda do tłu­mu ra­zem.

– Lu­dzi­ska bez wnętrz­no­ści! – za­wo­łał. – Wód­ki dać obłą­ka­ne­mu, aby so­bie z nie­szczę­ścia ro­bić po­śmie­wi­sko. Tyś Żyd, aleś czło­wiek… a gdzie su­mie­nie? A u was gdzie ser­ce i mi­ło­sier­dzie?… I to się zo­wią lu­dzie. Sta­rzy, a bez bo­jaź­ni Bo­żej, mło­dzi, a bez wsty­du. Tfu!

Wszy­scy zmil­kli, bo wszy­scy spra­wie­dli­wość słów tych po­czu­li; nie­któ­rzy z ru­mień­cem po ci­chu ustą­pi­li „ aby ich nie po­strze­żo­no. Ci, któ­rzy mie­li nieść ko­bie­tę do wozu, a za­bie­ra­li się do tej czyn­no­ści zra­zu dzi­ko i po­ryw­czo, przy­stą­pi­li te­raz po­mru­ku­jąc, ostroż­nie, i wi­docz­nie roz­wa­ża­jąc, jak by się to uczy­nić dało po­czci­wie i skrom­nie.

Szlach­cic stał zno­wu mil­czą­cy, pa­trzył na uśpio­ną, a ba­tóg, któ­rym się pod­pie­rał, drżał mu w ręku. Wtem ze drzwi go­spo­dy wy­bie­gła słu­żą­ca omdla­łej pani, roz­glą­da­jąc się do­ko­ła.

– Cóż się sta­ło z tą nie­szczę­śli­wą? – za­wo­ła­ła. – Moją pa­nią tak ten wi­dok po­ru­szył, że aż omdla­ła… bo ner­wy ma sła­be… Jak bo też moż­na na dro­dze!…

– Nie fra­suj­cie się o nią – mruk­nął sta­ry szlach­cic – znaj­dzie się sa­ma­ry­ta­nin, co i tą nie­do­lą się za­opie­ku­je. Ubo­gi nad ubo­gim.

Słu­żą­ca po­pa­trzyw­szy na mó­wią­ce­go, całą roz­bu­dzo­ną cie­ka­wość swą nie­wie­ścią skie­ro­wa­ła na ko­bie­tę, wpa­tru­jąc się w nią zra­zu z roz­tar­gnie­niem, po­tem z co­raz wię­cej na­tę­żo­ną uwa­gą. Zbli­ży­ła się na­wet, o ile tyl­ko mo­gła, aby twa­rzy le­piej się przy­pa­trzeć i ja­kieś zdu­mie­nie od­ma­lo­wa­ło się w jej oczach. Zda­wa­ła się nie do­wie­rzać temu, co wi­dzia­ła, prze­tar­ła oczy parę razy i od­stą­pi­ła za­du­ma­na, z ko­lei przy­pa­tru­jąc się po­sęp­ne­mu szlach­ci­co­wi.

Przy­su­nę­ła się do nie­go po­wo­li, ze znacz­nie ja­koś wy­grzecz­nio­ną twa­rzą, wi­docz­nie w chę­ci za­wią­za­nia roz­mo­wy; lecz szlach­cic, któ­ry oka nie spusz­czai z nie­szczę­śli­wej ko­bie­ty, naj­mniej­szej do ga­wę­dy nie zda­wał się mieć ocho­ty.

– Pan ją zna tę nie­bo­racz­kę? – za­py­ta­ła. Szlach­cic spoj­rzał na py­ta­ją­cą i po­trzą­snął tyl­ko gło­wą.

– Ona tu­tej­sza?

I na to nic nie od­po­wie­dział za­cze­pio­ny. Lu­dzie wła­śnie w tej chwi­li ująw­szy śpią­cą za nogi i pod ręce, do­syć ostroż­nie, po­czy­na­ją­cą się sza­mo­tać i bro­nić, nie­śli po­wo­li ku wska­za­ne­mu wo­zo­wi. Gło­wa jej le­ża­ła na pier­siach jed­ne­go z nich, z ocza­mi cią­gle za­mknię­ty­mi; lecz usta po­ru­sza­ły się i wy­ra­zy nie­zro­zu­mia­łe wy­ry­wa­ły się z nich. Uspo­ko­iła się po chwi­li; szlach­cic ze spusz­czo­ną gło­wą po­szedł za nio­są­cy­mi. Słu­żą­ca sta­ła i pa­trzy­ła z cie­ka­wo­ścią, któ­rej za­spo­ko­ić nie mo­gła.

Szczę­ściem choć po­wierz­chow­ność jej wca­le nie była przy­nę­ca­ją­cą, zbli­żył się ku niej pa­lą­cy fa­jecz­kę, eko­nom­skiej fi­zjo­no­mii i po­sta­wy pod­ży­ły je­go­mość i z uśmiesz­kiem, za­gad­nął:

– Pan­na jej nie zna?

– Ale jam tu obca i z da­le­ka je­dzie­my…

– A ja choć tu­tej­szy, też nie wiem, co za jed­na. Pa­nie Cha­im – ode­zwał się do sto­ją­ce­go Izra­eli­ty – cóż to u was tu za ko­me­die zno­wu?

Żyd ra­mio­na­mi (ru­szył.

– To jest praw­dzi­we nie­szczę­ście… na mój dom, bo u mnie tyl­ko po­rząd­ne lu­dzie by­wa­ją…

– A cóż to za jed­na? co za jed­na? – za­py­ta­ła słu­żą­ca na­tar­czy­wie.

– Albo ja tam wiem – fleg­ma­tycz­nie od­parł go­spo­darz, któ­ry znać nad tym wy­pad­kiem nie chciał się bar­dzo roz­sze­rzać – pi­jacz­ka i po wszyst­kim.

– Skąd? tu­tej­sza?

Pan Cha­im po­pra­wił nie­cier­pli­wie jar­muł­kę, skrzy­wił usta, po­pa­trzył przed sie­bie, jak by my­śli zbie­ra­jąc.

– Plą­cze się tu od nie­ja­kie­go cza­su… at! włó­czę­ga… Kto ją tam bę­dzie znał, skąd to przy­cho­dzi i gdzie się to po­dzie­wa…

– Jak­że ją na­zy­wa­ją? – py­ta­ła przy­su­wa­jąc się słu­żą­ca.

– Jak? Ją każ­dy in­a­czej na­zy­wa – mruk­nął Żyd, trąc bro­dę. – Jed­ni ją na­zy­wa­ją pan­ną Cze­śni­ków­ną, dru­dzy wa­riat­ką… ona sama jak wód­ki się na­pi­je, to każe so­bie mó­wić – pan­na Róża! A skąd ona te pie­nią­dze bie­rze, bo nig­dy nie że­brze, kto to ma wie­dzieć!

Jak gdy­by uni­ka­jąc dal­szej roz­mo­wy, Żyd się z wol­na od­wró­cił i po­cią­gnął ku do­mo­wi, zni­ka­jąc we drzwiach.

Nie­da­le­ko stał opar­ty o słup miesz­cza­nin, któ­re­go po su­tej be­kie­szy i wy­so­kiej, si­wej ba­ra­niej czap­ce po­znać było moż­na. Słu­chał on py­tań i od­po­wie­dzi. Człek był ja­kiś pod­ży­ły i sta­tecz­ny. Po­fał­do­wa­na, wy­go­lo­na twarz, na któ­rej naj­mniej­sze po­ru­sze­nie czy­tać było moż­na, wy­ra­ża­ła li­tość ja­kąś i za­ję­cie.

– Bóg to tam wie – ode­zwał się z wol­na nie py­ta­ny – skąd się to do nas to przy­wlo­kło… to bie­dac­two… Jej tu na­praw­dę nikt nie zna. Cza­sem się po­ka­że, ot jak dziś, po­tań­cu­je, za­śpie­wa, lu­dzi na­śmie­szy, na­ła­je i zno­wu znik­nie; i nie ma jej ja­kich nie­dziel kil­ka. Całą tą zimę nie było wi­dać… Dziś z rana wi­dzia­łem ją na pry­ma­rii klę­czą­cą, z rę­ka­mi pod­nie­sio­ny­mi przez całą mszę świę­tą, to bi­ją­cą się w pier­si i ję­czą­cą na cały ko­ściół. Po­tem le­ża­ła krzy­żem w cza­sie wo­ty­wy; a gdy wy­szła jak­by pi­ja­na z kruch­ty na ry­nek… po­bie­gła nad rze­kę i na­rwa­ła ło­to­ci, na­wty­ka­ła jej so­bie we wło­sy i śpie­wa­jąc po­szła do karcz­my lu­dzi śmie­szyć. Wy­pi­ła je­den po dru­gim kil­ka kie­lisz­ków, i ot, jak się skoń­czy­ło.

Za­milkł miesz­cza­nin.

– A cóż o niej mó­wią lu­dzie? – py­ta­ła pan­na słu­żą­ca.

– Każ­dy co in­ne­go, zwy­czaj­nie jak gdy nic nie wie­dzą; roją so­bie co komu do gło­wy przyj­dzie. Prze­szłe­go lata roz­po­wia­da­li, że ją w le­sie spo­tka­li i że się włó­czy­ła nie wy­cho­dząc z boru kil­ka mie­się­cy. Le­śni­czy ją na­dy­bał śpią­cą w dziu­pli sta­re­go dębu, o ja­kie dwa łok­cie nad zie­mią; i tam, sły­szę, so­bie była zro­bi­ła po­sła­nie z li­ści, a dra­pa­ła się do bar­ło­gu jak zwierz dzi­ki. Zwy­czaj­nie po­mie­sza­nych zmy­słów bie­dac­two… Ale to ni­ko­mu nic złe­go nie czy­ni, co naj­wię­cej, że po­ła­je, gdy się z niej lu­dzie śmie­ją… boć to się z ta­kie­go nie­szczę­ścia śmiać nie go­dzi! Bóg tam ra­czy wie­dzieć, z cze­go jej to przy­szło, a pew­no nie z roz­ko­szy, ale z do­pu­stu Bo­że­go… To mó­wiąc miesz­cza­nin, się po­kło­nił z lek­ka i od­szedł w swą dro­gę.

Pan­na słu­żą­ca, za­ło­żyw­szy ręce, pa­trzy­ła w stro­nę wozu, przy któ­rym stał szlach­cic na bi­czy­sku opar­ty, jak gdy­by go pil­no­wał. Mia­ła wiel­ką ocho­tę pójść jesz­cze po­pró­bo­wać, czy­by się co z nie­go do­być nie uda­ło, ale twarz mia­ła od­kry­tą, a choć daw­no po­win­na była wy­rzec się wszel­kiej pre­ten­sji do pięk­no­ści, stra­szy­ło ją to wio­sen­ne słoń­ce, któ­re tak pręd­ko opa­la. Ze drzwi też uka­zał się wy­cho­dzą­cy z po­śpie­chem słu­żą­cy, któ­ry ją pro­sił, aby po­szła do pani. Wy­rzec się więc mu­sia­ła schwy­ce­nia cze­goś wię­cej, i wró­ci­ła na pal­cach do go­ścin­ne­go po­ko­ju.

Iz­deb­ka była pu­sta, chłod­na i smęt­na jak wię­zie­nie. Na tar­cza­nie, na­pręd­ce za­sła­nym sia­nem i po­kry­tym dy­wa­ni­kiem, spo­czy­wa­ła przy­by­ła pani, z bla­dą twa­rzą i wzro­kiem wle­pio­nym nie­ru­cho­mie w pod­ło­gę; nie była jesz­cze przy­szła do sie­bie z wiel­kie­go wzru­sze­nia, któ­re tak sil­nie po­dzia­ła­ło na jej sła­be ner­wy. Gdy się drzwi otwo­rzy­ły, drgnę­ła prze­stra­szo­na i rękę przy­ło­ży­ła do czo­ła.

Nie była już mło­dą, ale wiel­ka jej pięk­ność prze­trwa­ła znać wiek i ży­cia bu­rze. Czar­ne oczy nie stra­ci­ły jesz­cze bla­sku, twarz de­li­kat­nej płci i świe­żo­ści, usta wdzię­ku, z ja­kim się nie­gdyś uśmie­cha­ły. Strój jej po­dróż­ny do­wo­dził też, że o te reszt­ki pięk­no­ści dbać mu­sia­ła; od ma­leń­kie­go trze­wicz­ka, któ­ry okry­wał nóż­kę zręcz­ną, aż do za­słon­ki, za­stę­pu­ją­cej w dro­dze nie­wy­god­ny ka­pe­lusz, wszyst­ko było wy­twor­ne, kosz­tow­ne, won­ne i ele­ganc­kie. Roz­rzu­co­ne na sto­le po­dróż­ne to­reb­ki i okry­cia, rów­nież były kosz­tow­ne i pięk­ne.

– Cóż się sta­ło z ko­bie­tą? – ode­zwa­ła się gło­sem sła­bym, po­strze­gł­szy wcho­dzą­cą słu­gę – nie wiesz?

I czar­ne jej oczy z ja­kąś oba­wą za­to­pi­ły się w twa­rzy przy­by­łej, usi­łu­jąc ją wy­ba­dać.

– Ja­kiś li­to­ści­wy szlach­cic ka­zał ją za­nieść na swój wóz i po­ło­żyć na nim. bo in­a­czej toby ją źli na gnój za karcz­mę wy­rzu­ci­li… bez żad­ne­go mi­ło­sier­dzia.

– A nie py­ta­łaś, co to za jed­na?… – jesz­cze trwoż­liw­szym gło­sem do­da­ła ko­bie­ta.

– Owszem, pro­szę pani, py­ta­łam, ale mi nikt pra­wie nic po­wie­dzieć nie umiał, oprócz, że obłą­ka­na, że się po la­sach włó­czy, a cza­sem się za­pi­ja. Nikt jej tu nie zna. Mó­wi­li mi, że się Cze­śni­ków­ną na­zy­wa… i…

Nie mo­gła resz­ty do­po­wie­dzieć słu­żą­ca, gdyż w tej chwi­li pani zno­wu się źle zro­bi­ło, za­ła­ma­ła bia­łe ręce kon­wul­syj­nie i pa­dła na po­dusz­kę. Słu­żą­ca, do­staw­szy fla­szecz­kę z so­la­mi, trzeź­wić ją za­czę­ła prze­stra­szo­na.

Były to jed­nak mdło­ści prze­cho­dzą­ce, gdyż wpręd­ce po­dźwi­gnę­ła się ko­bie­ta i trąc skro­nie, za­wo­ła­ła jak by się (tłu­ma­cząc:

– Po­wie­trze w tej izbie okrop­ne!… Umil­kła, spu­ści­ła oczy.

– Mó­wi­łaś zda­je mi się, że ją na­zy­wa­ją Cze­śni­ków­ną?…

– Tak jest – pod­chwy­ci­ła słu­ga są­dząc, że pa­nią ro­ze­rwie opo­wia­da­niem – a ona sama, sły­szę, na­zy­wa sie­bie cza­sem pan­ną

Różą…

Oczy słu­cha­ją­cej bły­snę­ły. Nie chcąc już wię­cej wie­dzieć, po­chy­li­ła się na po­dusz­kę.

Słu­ga wca­le sta­nu tego zro­zu­mieć nie mo­gła.

– Co by to pani zro­bić? – spy­ta­ła.

– Ale nic, moja Bo­guc­ka, nic, to przej­dzie… wiesz, że ja mie­wam ta­kie mdło­ści. Wczo­raj już czu­łam się nie­zdro­wa. Po­trze­ba mi spo­czyn­ku…

– Może by­śmy za­no­co­wa­li? Ale tu ta wrza­wa tar­go­wa, pew­nie do póź­nej nocy lu­dzie pić będą…Pani zda­wa­ła się wa­hać i wal­czyć z sobą, i nie od­po­wie­dzia­ła pręd­ko.

– Moja Bo­guc­ka – ode­zwa­ła się ci­cho, nie pa­trząc na nią – pójdź, pro­szę i zo­bacz, co się sta­ło z tą nie­szczę­śli­wą… Z my­śli mi wyjść nie może, okrop­ne na mnie zro­bi­ła wra­że­nie… Po­wia­dasz, że tam ja­kiś ubo­gi szlach­cic się nią za­opie­ko­wał… pójdź, pro­szę, i daj mu dla niej… od sie­bie…

Za­czę­ła szu­kać wo­recz­ka.

– Daj… ile ze­chce – do­da­ła. – A może jaką suk­nię, okry­cie… Trze­ba jej po­móc…

– Ale ona to prze­pi­je! Pani drgnę­ła usły­szaw­szy to.

– Co nam do tego? – ode­zwa­ła się gło­sem sła­bym. – Pi­jąc za­po­mni, że jest nie­szczę­śli­wą… albo ją wód­ka do­bi­je… prę­dzej skoń­czy… Moja Bo­guc­ka… idź, zrób od sie­bie… ro­zu­miesz… co moż­na… nie ża­łuj… Ty masz do­bre ser­ce…

Po­łech­ta­na tym, wy­bie­gła na­tych­miast pan­na słu­żą­ca, już tym ra­zem na­wet nie zwa­ża­jąc na opa­la­ją­ce słoń­ce wio­sen­ne. Lecz gdy z karcz­my wy­padł­szy, szu­kać po­czę­ła wozu, na któ­rym zło­żo­no obłą­ka­ną, już go na miej­scu, w któ­rym stał, nie zna­la­zła. Py­ta­ła sto­ją­cych, nikt nie umiał po­wie­dzieć, co się z nim sta­ło. Do­pie­ro po chwi­li, roz­pa­tru­jąc się do­ko­ła, spo­strze­gła, że szlach­cic tro­skli­wy znać, by śpią­cej słoń­ce nie do­grze­wa­ło, pod­je­chał z nią pod cień, któ­ry rzu­ca­ła szo­pa, sto­ją­ca nie­da­le­ko. Tu spar­ty ple­ca­mi o wóz, za­my­ślo­ny, stał na stra­ży.

Pan­na Bo­guc­ka mu­sia­ła pójść do nie­go. Na wi­dok zbli­ża­ją­cej się szlach­cic wą­sa­mi po­ru­szył nie­cier­pli­wie; trze­ba było być bar­dzo grzecz­ną.

– Chcia­ła­bym w czym po­móc tej nie­szczę­śli­wej – ode­zwa­ła się nad­cho­dzą­ca.

– A jak­że jej do­po­móc? jak? – szy­der­sko się uśmie­cha­jąc, rzekł szlach­cic.

– Pan się nią opie­ku­jesz, może byś dla jej chciał przy­jąć…

– Ale ja się nią nie opie­ku­ję, jako żywo – ofuk­nął szlach­cic – ona się nie da ni­ko­mu sobą opie­ko­wać; to dar­mo! Mam li­tość nad nią… Gdy się prze­bu­dzi, wy­sko­czy z wozu… i ty­le­ście ją wi­dzie­li!

– Choć­by lep­sze jej dać okry­cie?

– To je po­szar­pie i po­wa­la, bo się w bło­to na noc spać po­ło­ży – rzekł szlach­cic. – Na taką dolę – mó­wił wzdy­cha­jąc – na­wet naj­tro­skliw­sza opie­ka nie po­mo­że. Za­mknąć ją, bę­dzie jesz­cze wię­cej cier­pia­ła, bo w miej­scu usie­dzieć nie może. To dar­mo.

– Pan ją znasz?

– Tyle co i wać­pan­na – od­parł szlach­cic po­nu­ro. – Nie pierw­szy ją raz ra­tu­ję, bo mam taką na­tu­rę, że się do nie swo­ich rze­czy mie­szam nie­pro­szo­ny, gdy mi się ser­ce ści­śnie… Ot, sta­ra głu­po­ta!

Wtem gdy roz­mo­wa sta­wać się za­czy­na­ła gło­śniej­szą, prze­bu­dzo­na znać nią ko­bie­ta, ru­szy­ła się, wy­pro­sto­wa­ła, od­gar­nę­ła wło­sy z twa­rzy i czar­ny­mi ocza­mi po­wio­dła do­ko­ła.

– Wio­sna! – za­wo­ła­ła śmie­jąc się. – Wio­sna za­glą­da w okien­ko, aż pach­nie. To to już maj! A ja tu? Na cu­dzym wo­zie… Ja­kim spo­so­bem? Czy mnie my­śli po­rwać? A! nie­do­cze­ka­nie… Już tego było do­syć – ja so­bie swo­bod­ną być chcę! Do lasu czas. do lasu!

Żwa­wo po­rwa­ła obu­rącz za drąg od wóz­ka, pod­nio­sła się i sko­czy­ła z siłą i zręcz­no­ścią, któ­rej by się po niej spo­dzie­wać nie było moż­na.

W tym sko­ku ostat­nie z jej wło­sów ło­to­cie na zie­mię upa­dły, pręd­ko schy­li­ła się zbie­rać, lecz oba­czyw­szy je zwię­dłe, od­rzu­ci­ła da­le­ko z gnie­wem.

– W le­sie znaj­dę inne… a to już tyl­ko śmie­cie… Ustro­ję się i będę śpie­wa­ła… tam… mi wszyst­ko wol­no! Wil­cy wyją, a ja śpie­wam jak­by jed­ną pieśń…

Pan­na Bo­guc­ka osłu­pia­ła pa­trząc i słu­cha­jąc, szlach­cic tak­że. Spoj­rza­ła na nich.

– Co wy się mnie przy­pa­tru­je­cie? Cze­śni­ków­na je­stem! A co? nikt mnie nie po­zna­je, ta­kem wy­ład­nia­ła… Róża! Ró­życz­ka! ale z niej li­ście opa­dły…

Na­gle zbli­ży­ła się do szlach­ci­ca, kła­dąc mu rękę na ra­mie­niu.

– Kie­li­sze­czek wód­ki! hę! bo już nie mam gro­sza.

– A do­syć już tego! do­syć – rzekł szlach­cic su­ro­wo – ob­ra­za Boża…

– Ob­ra­za Boża! ale! – zmie­sza­na ode­zwa­ła się obłą­ka­na – niby to pan Bóg taki nie­li­to­ści­wy jak wy, żeby się za­raz ob­ra­żał, kie­dy cho­ry się na­pi­je, a jam cho­ra! da­li­pan!

– Lu­dzie się z was śmie­ją – mruk­nął szlach­cic.

– A ja z nich – dy­ga­jąc od­par­ła Cze­śni­ków­na. – Ano! niech się śmie­ją! Na zdro­wie. Ot to mi wiel­ki strach!… Cha! cha!

Sta­li w cie­niu; wiatr wio­sen­ny po­cią­gał od łąk, Wiatr chłod­na­wy – wstrzą­sła się ko­bie­ta bied­na i ści­snę­ła ręce. Bo­guc­ka, wzru­szo­na, szyb­ko zdję­ła z ra­mion chust­kę cie­płą i rzu­ci­ła ją na ra­mio­na ubo­giej; ta zra­zu sta­ła zdu­mio­na i przy­pa­try­wa­ła się cie­ka­wie swo­je­mu no­we­mu okry­ciu. Nie po­dzię­ko­waw­szy na­wet Bo­guc­kiej i nie rzu­ciw­szy okiem na nią, wciąż do­ty­ka­ła pal­ca­mi i oglą­da­ła się po chu­st­ce; za­czę­ła się ob­wi­jać i ukła­dać. Spo­waż­nia­ła na­gle – wy­pro­sto­wa­ła się.

– Bóg za­płać! – mruk­nę­ła nie pa­trząc. – By­waj­cie zdro­wi… Czas do lasu… już bo­cia­ny przy­le­cia­ły daw­no, a ja do mo­je­go gniaz­da nie po­wró­ci­łam… Co oni na to po­wie­dzą! Trze­ba śpie­szyć, bo tam może go­spo­dar­stwo cze­ka. Do nóg upa­dam!

Dy­gnę­ła.

Szlach­cic i pan­na Bo­guc­ka pa­trze­li jesz­cze, nie wie­dząc, czy ją wstrzy­my­wać; gdy obej­rzaw­szy się tyl­ko po mia­stecz­ku, jak­by dla przy­po­mnie­nia po­ło­że­nia, zni­kła im z oczów, bie­gnąc mię­dzy do­mo­stwa i szo­py.

Gdy słu­żą­ca przy­szła zdać spra­wę swej pani z po­sel­stwa, zna­la­zła ją z chust­ką na oczach, któ­rą pręd­ko resz­tę łez otar­ła, usi­łu­jąc je ukryć i zło­żyć na ból gło­wy. Spy­ta­ła, czy mia­ła zręcz­ność dać co ubo­giej., i otrzy­maw­szy od­po­wiedź, że tyl­ko chust­ką ją swo­ją okry­ła, pięk­na pani chwy­ci­ła szal ze sto­łu i szyb­ko w za­mian za tę jał­muż­nę od­da­ła pan­nie Bo­guc­kiej.

– Cóż się z nią sta­ło?

– Po­bie­gła do lasu, bo ona tam zwy­kle przez całe lato prze­by­wa bied­na.

Pani spoj­rza­ła na nią ocza­mi zdu­mio­ny­mi, chcia­ła py­tać o coś jesz­cze, i sło­wa na ustach jej za­mar­ły.

– Nie wiem – ode­zwa­ła się po na­my­śle – czy ja już da­lej je­chać będę mo­gła; mu­szę tro­chę spo­cząć. Na nie­szpo­ry pój­dę do ko­ścio­ła… ju­tro rano wy­bie­rze­my się da­lej.

W po­sta­no­wie­niu tym było coś tak nie­zwy­czaj­ne­go, iż pan­na Bo­guc­ka po­pa­trzy­ła zdu­mio­na na pa­nią, nie do­wie­rza­jąc swym uszom.

– Wi­dzisz, że je­stem cho­ra – ode­zwa­ła się ci­snąc czo­ło ręką bia­łą. – Po­trze­bu­ję od­po­czyn­ku… Po­dróż mnie nie­zmier­nie tru­dzi, a choć nam pil­no… to pół dnia moż­na: bę­dzie na­gro­dzić…

– Za­pew­ne – od­po­wie­dzia­ła Bo­guc­ka – ale je­śli się pani źle czu­je, może by i do ko­ścio­ła iść nie wy­pa­da­ło. Ścisk pew­nie po­spól­stwa bę­dzie na nie­szpo­rach w ko­ścioł­ku albo za­du­cha i chłód wio­sen­ny.

– Po­trze­bu­ję się po­mo­dlić… Świę­to! – ode­zwa­ła się pani, spusz­cza­jąc oczy.

Na tym skoń­czy­ła się roz­mo­wa; słu­żą­ca po­szła za­nieść roz­ka­zy pani. Obia­du przy­go­to­wa­ne­go nie tknąw­szy pra­wie, po­dróż­na usły­szaw­szy dzwo­ny ko­ściel­ne, okry­ła się za­sło­ną, otu­li­ła czar­ną na­rzut­ką i wy­szła. Chcą­cej jej to­wa­rzy­szyć Bo­guc­kiej pro­si­ła, aże­by zo­sta­ła przy rze­czach. Mu­sia­ła jej być po­słusz­ną; lecz lę­ka­jąc się o po­wtó­rze­nie ran­nych mdło­ści, nic nie mó­wiąc, wy­sła­ła tro­skli­wa słu­ga lo­ka­ja, któ­ry z dala miał iść za pa­nią.

Wie­czór był pięk­ny, tłu­my w ryn­ku już się prze­rze­dza­ły, resz­ta tyl­ko po­zo­sta­łych wło­ścian, miesz­cza­nie na­peł­nia­li ko­ścio­łek, wszyst­kim na­szym wiej ski­ni po­dob­ny. Pach­nia­ło w nim świe­żym ta­ta­ra­kiem, któ­rym po­trzę­sio­no pod­ło­gę; ja­skra­we ob­ra­zy, po­stro­jo­ne w wia­nusz­ki, i cho­rą­gwie przy ław­kach sto­ją­ce; wi­ze­run­ki Chry­stu­sa i Świę­tych, zło­co­ne i ma­lo­wa­ne; oł­ta­rze bocz­ne, ob­wie­szo­ne wo­ta­mi i pa­sma­mi lnu, w pół­mro­ku wie­czo­ra skła­da­ły się na wiej­ski ob­ra­zek wiel­kie­go wdzię­ku. Mało było osób oprócz po­boż­ne­go ludu, naj­wię­cej ko­biet, z któ­rych część znacz­na z po­prze­wią­zy­wa­ny­mi bia­ły­mi rań­tu­cha­mi, wi­docz­nie z są­sied­nich wio­sek przy­by­ła. Nie­szpo­ry i pie­śni po­boż­ne od­by­ły się skrom­nie i ci­cho. Or­gan tyl­ko to­wa­rzy­szył śpie­wom, a kil­ka świec w wiel­kim oł­ta­rzu, za­raz po ukoń­cze­niu na­bo­żeń­stwa, ga­sić za­czę­to. Przez cały czas nie­szpo­rów, ze zło­żo­ny­mi rę­ka­mi i gło­wą na nich opar­tą, prze­sie­dzia­ła po­dróż­na w jed­nej z ła­wek bocz­nych. Lud już wy­cho­dził i ko­ścio­łek sta­wał się pu­stym, gdy przy­po­mniaw­szy so­bie znać, gdzie się znaj­du­je, pod­nio­sła się z sie­dze­nia, bo­jaź­li­wym okiem obej­rza­ła do­ko­ła. Słu­żą­cy ukry­ty był za słu­pem w kruch­cie tak, że go zo­ba­czyć nie mo­gła; skie­ro­wa­ła się kro­kiem nie­pew­nym ku za­kry­stii.

Wła­śnie ksiądz wi­ka­ry, koń­cząc mo­dli­twy, zdej­mo­wał kapę i albę, gdy pięk­na pani we­szła. Mu­sia­ła po­cze­kać chwi­lę, nim wstał z klęcz­ni­ka; przy­stą­pił ku niej grzecz­nie.

– Je­stem po­dróż­ną i nie­zna­ną – rze­kła po ci­chu drżą­cym gło­sem, wpa­tru­jąc się w księ­dza, któ­ry jej słu­chał z uwa­gą. – Czy nie mo­gła­bym kil­ka słów po­mó­wić z księ­dzem pro­bosz­czem?… Może ma go­ści…

– Nie, pani do­bro­dziej­ko – od­parł wi­ka­ry – pro­boszcz jest tro­chę sła­by, a że to czło­wiek w wie­ku i pod­le­ga czę­sto fe­brze, dok­tor mu za­ka­zał na­ra­żać się na wio­sen­ne po­wie­trze. Wi­dzieć się z nim moż­na, nie ma na ple­ba­nii ni­ko­go.

Wi­ka­ry urwał na­gle i po chwil­ce do­dał nie­śmia­ło:

– Czy pani do­bro­dziej­ka po­le­ci mi oznaj­mić mu o jej przy­by­ciu, a może ze­chce po­wie­dzieć… z kim bę­dzie miał ho­nor?

Ko­bie­ta za­ru­mie­ni­ła się moc­no.

– O! moje na­zwi­sko zu­peł­nie tu nie­zna­ne, i księ­dzu pro­bosz­czo­wi tak­że. Chcia­łam po­wziąć pew­ną wia­do­mość…

Uwa­ża­jąc, że ją tym za­kło­po­tał, wi­ka­ry skło­nił się w mil­cze­niu, i otwie­ra­jąc drzwi bocz­ne za­kry­stii, wska­zał ku pro­bo­stwu dro­gę, sam śpie­sząc ją po­prze­dzić i oznaj­mić. Ście­żyn­ka wio­dła przez część sta­re­go cmen­ta­rza, wśród któ­rej wzno­si­ły się sta­re krzy­że i ce­gla­ne po­mni­ki, do furt­ki, dzie­dziń­ca.

Tu sta­ła skrom­na ple­ba­nia wśród krze­wów roz­pusz­czo­nych i zie­le­nie­ją­cych. Na­wet bzy wcze­śniej­sze już roz­kwi­ta­ły od stro­ny po­łu­dnia.

Ci­sza głę­bo­ka pa­no­wa­ła w tym kąt­ku ubo­gim, pta­szę­ta tyl­ko świer­go­ta­ły i cała gro­ma­da kur prze­cha­dza­ła się na traw­ni­ku.

Po­dróż­na szła bar­dzo po­wo­li, przy­pa­tru­jąc się temu ob­raz­ko­wi, jak by ocią­ga­jąc. Do­pie­ro gdy wi­ka­ry po­wra­ca­ją­cy od pro­bosz­cza uka­zał się na pro­gu, przy­śpie­szy­ła nie­co kro­ku. We drzwiach głów­ne­go po­ko­ju stał już i pro­boszcz sta­ru­szek, z szy­ją ob­wią­za­ną chu­s­tą, w czar­nej cza­pecz­ce na gło­wie. Był to nie­mło­dy już czło­wiek i znać scho­ro­wa­ny. Cerę miał żół­tą, twarz zmę­czo­ną, ręce, któ­ry­mi przy­trzy­my­wał chust­kę, całe były na­brzę­kłe i po­krzy­wio­ne od reu­ma­ty­zmu, jed­no ra­mię znacz­nie prze­wyż­sza­ło dru­gie. Opie­rał się znać na kiju, któ­ry te­raz miał pod pa­chą. Mimo tych oznak cier­pie­nia, w twa­rzy sta­rusz­ka wi­dać było nie­zmier­ną ener­gię, ży­cia za­pas cały. Oczy miał czar­ne, małe, błysz­czą­ce i pa­trzą­ce nie­spo­koj­nie, czo­ło oznaj­mia­ło roz­wi­nię­te umy­słu wła­dze. Ogół ry­sów ude­rzał cha­rak­te­rem, nie­po­spo­li­to­ścią swą, wy­ra­zem głę­bo­kim.

Pięk­na pani po­spie­szy­ła na próg, aby go uwol­nić od nie­bez­piecz­ne­go prze­wie­wu. Sta­ru­szek po­wi­taw­szy ją wpa­try­wał się z wiel­kim za­ję­ciem w nie­zna­jo­mą. Zdu­mie­nie ma­lo­wa­ło się na jego twa­rzy i jak­by nie­do­wie­rza­nie…

Wska­zał na­tych­miast krze­sło przy­by­łej, i prze­pra­sza­jąc ją, sam też siadł, chwy­ta­jąc się za ko­la­no, gdyż na… no­gach dłu­go utrzy­mać się nie mógł.

Jak w tę­czę miał w nią wzrok wle­pio­ny, co wi­docz­nie nie­po­ko­ić mu­sia­ło przy­by­łą, gdyż osła­nia­ła się, po­pra­wia­jąc na­rzut­kę, i szu­ka­ła miej­sca, aby w cie­niu po­zo­stać.

– Prze­ba­czyż mi wać­pan do­bro­dziej – ode­zwa­ła się po ma­łym prze­stan­ku przy­by­ła – iż się go tru­dzić ośmie­lam, nie­zna­jo­mą bę­dąc. Prze­jeż­dża­łam dziś rano przez mia­stecz­ko i nie by­ła­bym się w nim za­trzy­ma­ła, ale wi­dok przy­kry ta­kie na mnie uczy­nił wra­że­nie, żem za­sła­bła… Nie bę­dziesz się wać­pan do­bro­dziej dzi­wił sła­bej ko­bie­cie, iż ją cu­dze nie­szczę­ście… ob­cho­dzi… W isto­cie cóż tak extra­or­dy­na­ryj­ne­go, że i li­tość, i cie­ka­wość obu­dzić mu­sia­ło… i to mnie po­wo­du­je, żem się ośmie­li­ła ob­ja­śnie­nia szu­kać u du­chow­ne­go ojca…

Mó­wiąc to, pięk­na pani mie­sza­ła się nie­zmier­nie, głos jej słabł, wy­si­lał się, po­wra­cał; pod­no­si­ła i spusz­cza­ła oczy. Sta­ru­szek słu­chał, nie prze­ry­wa­jąc, z wiel­ką i by­strą uwa­gą… Nie zda­wał się jesz­cze do­my­ślać, o co cho­dzi­ło.

Po chwi­li mil­cze­nia po­dróż­na mó­wi­ła da­lej:

– Był to wi­dok rze­czy­wi­ście okrop­ny. Ja­kaś pół­pi­ja­na, pół­obłą­ka­na ko­bie­ta, któ­rą tłum, urą­ga­jąc ota­czał… nie mo­głam się o niej nic do­wie­dzieć…

Za­mil­kła, sta­ru­szek pa­trzył za­my­ślo­ny.

– Nie­szczę­śli­wa – rzekł krót­ko – nie­szczę­śli­wa…

– Lecz czy­by coś na po­pra­wę jej losu, dla… uczy­nie­nia go zno­śniej­szym, nie moż­na przed­się­wziąć?

Ple­ban gło­wą po­trząsł, pa­trzył cią­gle na nie­zna­jo­mą, przy­słu­chi­wał się jej gło­so­wi i du­mał,

– Któż ona jest? – nie­spo­koj­nie do­da­ła przy­by­ła. – Wać­pan do­bro­dziej wie­dzieć o tym mu­sisz?

Koń­czy­ła, gdy wi­ka­ry uka­zał się w pro­gu i ski­nął na pro­bosz­cza, mó­wiąc pół­gło­sem.

– Pan Skór­ski przy­je­chał I chciał­by się wi­dzieć. Sło­wa te były wy­mó­wio­ne tak, że je przy­by­ła usły­szeć mu­sia­ła; ze­rwa­ła się: z sie­dze­nia, kon­wul­syj­nyrn ręki… ru­chem na­rzu­ci­ła gę­sty woal na oczy, i cała drżą­ca, jak by bez­myśl­nie cof­nę­ła się w głąb po­ko­ju. Pro­boszcz to wi­dział.

– Po­proś go, aby u was na mnie za­cze­kał – rzekł – pani by za­pew­ne było przy­krym spo­ty­kać się tu z nie­zna­jo­my­mi…

Nie uspo­ko­jo­na tym jesz­cze ko­bie­ta sta­ła w oknie kry­jąc twarz.

– Nie chcę prze­szka­dzać – ode­zwa­ła się.

– Pro­szę pani sia­dać, pan Skór­ski po­cze­ka na mnie u księ­dza wi­ka­re­go.Znikł ksiądz wi­ka­ry, drzwi się za­mknę­ły i po­dróż­na wró­ci­ła ku swe­mu krze­słu. Pro­boszcz cią­gle się w nią wpa­try­wał, choć już nie zdję­ła za­sło­ny i uchy­li­ła tyl­ko nie­co, by mieć wol­ne usta.

– Zda­je mi się – ode­zwał się gło­sem smut­nym – żeś mnie pani py­ta­ła, kto ona jest? Prze­bacz, sta­rym je­stem i ka­pła­nem, wol­no mi więc od­po­wie­dzieć wam jak owiecz­ce… jak nie­wie­ście. Na co ta cie­ka­wość próż­na? Po­móc jej może tyl­ko je­den Bóg, gdy ją z tego świa­ta za­bie­rze.. Cóż wam po tym, że się do­wie­cie o tej, o któ­rej le­piej by lu­dzie za­po­mnie­li. Ja do­tąd nie wiem, ja o lo­sach jej nie je­stem uwia­do­mio­ny do­kład­nie… naj­ja­śniej­sze to, co­ście wi­dzie­li na oczy wła­sne, nie­po­ra­to­wa­ny upa­dek…

Ko­bie­ta mil­cza­ła dłu­go, zda­wa­ła się wal­czyć z sobą.

– Mó­wio­no mi, że ją na­zy­wa­ją Cze­śni­ków­ną… że ma imię Róża? – za­py­ta­ła.

– Być może – od­parł sta­ry.

– Że się kry­je po la­sach… – koń­czy­ła przy­by­ła – lecz czyż­by jej sta­łe­go przy­tuł­ku zna­leźć nie moż­na?

Pro­boszcz po­pa­trzył na py­ta­ją­cą.

– O przy­tu­łek taki nie by­ło­by trud­no – rzekł – są li­to­ści­we ser­ca i lu­dzie, co by znie­śli to bie­dac­two dla mi­ło­ści Chry­stu­so­wej, ale się ona nig­dzie nie utrzy­ma. Wy­rwie się z za­mknię­cia, po­ła­mie kra­ty, po­wy­bi­ja drzwi, gło­wą tłuc bę­dzie o ścia­ny, gdy ją szał ogar­nie. Po­trze­bu­je swo­bo­dy – i niech tam Bóg się nad nią uli­tu­je… – prze­rwaw­szy na­gle, do­koń­czył sta­ry.

Po­dróż­na ręce za­ła­ma­ła. Wsta­ła z krze­sła, zda­wa­ło się, że ja­kiś wy­raz sta­now­czy mia­ła już na ustach, lecz sia­dła zno­wu cała drżą­ca.

– Gdy­by to się na co tej nie­szczę­śli­wej przy­dać mo­gło – za­wo­ła­ła – zło­ży­ła­bym chęt­nie na ręce pań­skie ofia­rę moją dla niej… dla ulże­nia jej lo­so­wi!

– A cóż ja z tym zro­bię? – za­py­tał pro­boszcz. – Dać jej nie moż­na nic, roz­rzu­ci, roz­da lub prze­pi­je…

Wes­tchnął, ko­bie­ta pła­kać za­czę­ła. Czu­łość ta, któ­rą za­pew­ne nie­wie­ściej draż­li­wo­ści przy­pi­sy­wać mu­siał du­chow­ny, nie za­dzi­wi­ła go by­najm­niej, cze­kać się na coś zda­wał.

– Ale jak­że do tego sta­nu przy­szła? Skąd i jak daw­no jest tu­taj? – po­czę­ła py­tać z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem.

– W oko­li­cy już od lat wie­lu się błą­ka, a gdzie wprzó­dy była, któż to wie­dzieć może?

– I zja­wi­ła się już w ta­kim sta­nie obłą­ka­nia, da­ruj mej cie­ka­wo­ści – umó­wi­ła po­dróż­na. – Nie wiem, dla­cze­go wi­dok tego nie­szczę­ścia ta­kie na mnie uczy­nił wra­że­nie. Je­stem nim prze­ję­ta cała…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: