- W empik go
Człowiek bez jutra. Tom 2: powieść - ebook
Człowiek bez jutra. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk J. Bergera, ul. Daniłowiczowska Nr 619.
SPIS RZECZY
zawartych, w tomie drugim.
I. Stolica naddunajska.
II. Bracia.
III. Ostatni z domu.
IV. Niefortunne poselstwo. V. Na tropie.
VI. Dawni znajomi.
VII. Hieroglify.
VII Sierota.
IX. Nowa suknia. X. Tajemniczy człowiek.
XI. U szczytu.
XII. Anna. Õ III. Telegram. XIV. Krezus.
XV. Na poddaszu. XVI. Na drodze szczęścia, XVII. Ostatnia scena.
I.
Stolica naddunajska.
Trzy lata minęły od tego czasu.
Dla państwa Rakuzkiego były to lata ciężkiej próby i wielkich nieszczęść.
Stolica naddunajska, owa hoża i zawsze wesoła niewiasta spoważniała, i z tańczącej bajadery stała się poważną matrona, na czole której pokazała się po raz pierwszy troska–o jutro! Śród bezmyślnego szału i swobodnej radości, śród tego wygodnego życia z dnia na dzień, po raz pierwszy wionęło chłodne zapytanie z jej ust: co będzie jutro?
Lata te przyniosły państwu i stolicy niesłychaną i niespodziewaną katastrofę!
Była nią bitwa pod Sadową!
Trzeba znać Wiedeń, jakim był dawniej, aby ocenić wrażenie tej klęski.
Wiedeń to ulubione dziecko, któremu było więcej wolno niżeli innym śmiertelnym mieszkańcom monarchii; Wiedeń był bogaty, miał usta mniej zawiązane: wolno mu było nawet wiele rzeczy krytykować, byle tylko działo się z rodzinnym czysto wiedeńskim dowcipem. Ministrowie, których ten dowcip bezlitosny trafiał, cieszyli się z niego jako z produktu krajowego, bo wiedzieli, że na tym dowcipie wszystko się skończy.
Opowiadają, że gdy razu pewnego naczelna władza porządku, ś… p… cesarzowi Franciszkowi niepokojący raport przyniosła, że w stolicy opinia publiczna po ogródkach i kafenhauzach zwraca się przeciw władzom rządowym krytykując to i owo, zapytał zafrasowany cesarz:
– Czy płacą regularnie podatki?
– Podatki, Najjaśniejszy Panie–odpowiedział radca nadworny – są należycie spłacone.
– To niech sobie gadają co chcą!–rzekł z uśmiechem monarcha – przecież za ich pieniądze trzeba im coś pozwolić!
To też gadali sobie rozpieszczeni Wiedeńczycy przy kufelku piwa co im się tylko podobało, byle tylko dowcipnie i wesoło, byle ten dowcip był czysto miejscowy, a nie pożyczany od Francuzów. Ktoby chciał życie publiczne ówczesnego Wiednia studyować, musiałby przedewszystkiem pozbierać wszystkie dowcipy, które wówczas stolicę obiegały, i chronologicznie ułożyć; z nich bowiem dowiedziałby się, jak się Wiedeńczycy na tę lub ową kwestyę europejską zapatrywali, jak te i owe reformy rządowe wewnątrz przyjmowali. Gdzieindziej nie ma śladu publicznego żywota: żadne pismo, żadna książka nie zapisała go.
Zresztą myliłby się, ktoby sądził, że Wiedeńczykom chodziło kiedykolwiek o tę lub ową kwestyę europejską lub państwową: im chodziło przedewszystkiem o dowcip. Kwestya europejska lub państwowa była tylko przypadkowym materyałem, z którego swój dowcip wyrabiali; gdyby jaki inny mieli pod ręką materyał, pewnieby się tych rzeczy nie tknęli.
Było to istne miasto humorystów. Ludzie znakomici w tym zawodzie jak Saphir przewodzili w stolicy: ich słowa chwytano jak motyle na wiosnę i powtarzano od Schot-tenthor do Alsergrund. Trzeba jednak przyznać, że humoryści wiedeńscy byli w tym względzie niedoścignionymi mistrzami, rozumie się dla swoich. Dowcip ich różnił się tem od francuzkiego, że ten obiegał świat cały, a zatem musiał się do wymagań różnych stosować, a dowcip wiedeński nie troszczył się o świat, był tylko dzieckiem ciasnych piwnych ogródków, urodził się i rozrastał dla swoich: mogł więc mieć więcej soli i papryki i nie potrzebował białych rękawiczek.
Oprócz humorystyki, która całe życie Wiedeńczyka zajmowała, wszystkie inne gałęzie życia umysłowego były bezlistne. Ludzi pracowitych i wysokiej nauki było dosyć, ale ci przeżuwali tylko to, co gdzieindziej się nauczyli. Pisarzy prawie żadnych. Pisano romanse i powieści blade, kryminalne, nijakie, a najwięcej tłumaczono. O poetach nic nawet słychać nie było, bo samo życie mieszkańców było tak sielankowo-poetyczne, że nic więcej do marzeń poetycznych nje pozostawało: poezya i realizm podały sobie tutaj ręce i żyły w zgodzie jak małżeństwo.
Wiedeńczyk w dzień powszedni pracował, a w niedzielę i święta miał piwo w praterze lub w czasie chłodnym w swoim szyneczka, do którego od lat dwudziestu co dzień chodził. Miał oprócz tego małpy i niedźwiedzie w Schonbrunie, do których co niedziela chodził z niemałą rozkoszą, niosąc dla nich w kieszeni bułki i owoce. Co roku, na wiosnę miał bezpłatne, pyszne widowisko, tak zwaną „Prater-fahrt.” Była to promenada olbrzymia najpyszniejszych ekwipaży, na której czele zazwyczaj ktoś ze dworu jechał. Tym sposobem inaugurowano niejako piękną porę lata, która rozkochanemu w naturze Wiedeńczykowi obiecywała zielone gałęzie w piwnych ogródkach. Rozumię się, że ograniczał się w takim razie na tych rozkoszach natury, które wewnątrz rogatek miejskich do użytku były.
Ideałem w tej porze Wiedeńczyka były kurczęta z sałatą. Był to fundament każdej sielanki: bez nich nie pojmowano natury, nie widziano wcale jej wdzięków.
Kochano się wiele, ale kochano bez żadnych excentry-czności. Zamiast gwiazd na niebie, zamiast księżyca i szmeru strumyka miano inne, praktyczniejsze rozkosze.– „Spodziewam się–pisała w liście miłosnym romantyczna Nany do swego kochanka – spodziewam się że przyjdziesz dzisiaj do nas. Z tęsknotą będę cię oczekiwać. Mamy na wieczerzę krwawe kiszki z magdeburską, kapustą i ser limburski.”
Połowę rozkoszy towarzyskich zajmował ojczysty, astronomiczny taniec: walec. Nieśmiertelny Strauss i genialny uczeń jego Lanner stworzyli z tego, zrazu prozaicznego tańca prawdziwą poezyą. Wiedeńczyk rozszalał się przy dźwiękach Straussa lub Lannera, rozpoetyzował, i w tańcu tym był istotnym poetą. Bywało nieraz u „Sperla,” że całe masy wirujące, jakby oczarowane melodyą nową, zawtórzyły na głos grającej kapeli i hucznym chóralnym śpiewem prowadziły motywa wszystkich walców.
Był to widok prawdziwie czarodziejski: kilkaset par śpiewając toczyło się jak fala morza śród tysiąca świec a cały obraz zmieniał się w chwili jak w kalejdoskopie!
I nie było w tej zabawie nic coby wykraczało przeciw przyzwoitości. Przynajmniej w sali nie zamącono niczem owej poezyi życia, której Wiedeńczyk tak łaknął. Tańce przy muzyce Straussa lub Lannera różniły się od bachanaliów Mabilla lub Closerie de Klas, jak Szyller od Paul de Kocka. Nieraz widzowie, z warstw wyższych, uniesieni czarem tonów wmieszali się między tańczących i obiegli obszerny salon w objęciach tanecznic, o których wcale nie wiedzieli, że jutro pójdą z koszyczkiem po pietruszkę na „Gemusemarkt.” Byli dla nich grzeczni i uprzejmi, bo „damy” swojem obejściem zasługiwały na to.
Za owych czasów żył sobie Wiedeń, jak sam zwykł mawiać „gemuthlich.” Jest to wyraz, którego w żadnym innym języku oddać nie można: najbliżej niego stoi nasze „bez troski.”
Magnaci państwa i wyższa szlachta mieli chwalebny zwyczaj spożywać swoje dochody w stolicy naddunajskiej. Mianowicie wielkiego kontyngensu dostarczały Węgry. Każdy bogatszy Węgier ciągnął do tego Eldorado i uważał za swój obowiązek imponować Niemcom kosztownem życiem.
To tez Wiedeńczycy lubili Węgrów, brali od nich pieniądze pełnemi garściami, a w nagrodę tworzyli na ich rachunek najlepsze dowcipy towarzyskie.
W dowcipach tych odgrywają Węgrzy pierwszą rolę; Wiedeńczycy bowiem uroili sobie, słusznie czy niesłusznie, że ci synowie Arpada nie grzeszą wcale rozległą nauką ani znajomością wykwintniejszych obyczajów. Wyobrazili ich sobie jako dzikich mieszkańców puszczy i przylepiali do nich wszystkie swoje dowcipne anegdotki.
Pod względem politycznym byli Wiedeńczycy nadzwyczaj lojalni. Chociaż jeszcze nie mieli ministrów odpowiedzialnych, tylko rządy autokratyczne, prześcignęli jednak czas swojemi wyobrażeniami i afektami. Ministrów krytykowali po ogródkach: „Bierhallach,” ale dla dynastyi mieli zawsze afekt głęboki i otaczali ją czcią i szacunkiem.
Szacunek ten jednak nie opierał się na grozie majestatu, ale na pewnej zażyłości, jaka zazwyczaj łączy dobrych przyjaciół i znajomych. Ś. p… cesarz Franciszek był dla nich prostym „Francem.”
– Haberi Sie den Franz heute gesehen?–pytał szewc swego sąsiada.
Bo też ten „Franz” był kością z ich kości. Chodził pomiędzy nimi po „Bastej” w długim granatowym surducie i granatowych spodniach, które czasami, gdy było błoto, podkasywał na butach.
Wiedeńczycy tak byli przekonani, że cesarz jest wyłączną ich własnością, że niechętnie słuchali, gdy ktoś z krajów koronnych równe prawo do tego rościł. Każdy Wiedeńczyk miał wyobrażenie o sobie, że należy do rządzących, a mieszkańców krajów koronnych uważał za poddanych, którzy jakby na jakim odległym folwarku dla niego pracowali.
Mimo to rządami nic kłopotał sobie głowy. Płacił, jak mniemał, ministrów i na nich ze wszystkiem się spuszczał. Jeżeli wynurzyła się jaka kwestya europejska, to zwykł wtedy się tem pocieszać, że jest ktoś kogo się za to płaci, aby o tem myślał.
Wprawdzie był czas, w którym Wiedeńczyk na wzór Francuza krew sobie zagrzał tak, że musiano do niego arma-tniemi kulami strzelać; ale to przeminęło i Wiedeńczyk sam już zapomniał o tem, nazywając ten wypadek prostem nieporozumieniem.
I tak spokojnie i swobodnie używał sobie Wiedeń bożych darów i chociaż od niejakiego czasu żył już na kredkę, nie troszczył się jednak o swoje jutro; a nawet, jak to często na schyłku mienia się wydarza, opanowała go w końcu dziwna pycha.
Roboty Hausmana w Paryżu nie dały mu spać w nocy. Słyszał i czytał w dziennikach że Hausmann stary Paryż wali a nowy buduje. Jakto? Czyż Wiedeń nie może się także trochę odmłodnić? Czyż nie może przynajmniej tu i owdzie nakryć swoje stare styrane szaty?
I nastąpiła szlachetna rywalizacya kapitałów i budowniczych z kapitałami i budowniczymi Hausmana. Bulwarów nowych nie można było stworzyć, ale nowe ulice!
Zniesiono i rozkopano „Bastej” i inne średniowieczne zabytki dawnych fortyfikacyj i wymierzono kilka nowych ulic, które mogłyby rywalizować z Paryżem.
I rzeczywiście stworzono bardzo piękne rzeczy. Na wzór ogrodu Luxemburskiego w Paryżu założono „Stadtpark” i wystawiono okazały pałac dla publiczności, która letnią porą może tu się przechadzać, pić kawę i wody mineralne. Kilka nowych ulic zabudowano prawdziwemi pałacami, którychby sam Hausman mogł pozazdrościć. Pewien bogaty kupiec wzniósł dom okazały i pomalował go w stylu bizantyńskim różnemi alegoryami na tle złotem! Obok niego stanęła nowa „Opera,” która pod względem estetycznym może nawet przewyższa paryzką również Nową operę.
I czegóż teraz Wiedeńczykowi brakowało? Nic, chyba ptasiego mleka!
Otoż właśnie w tej chwili, kiedy Wiedeńczyk słodko sobie wśród snów różowej przyszłości swojej zasypiał, zgromadziły się nad wieżą św. Szczepana groźne chmury.
A chmury te były tem boleśniejsze, że wyszły od strony, od której Wiedeńczyk wcale się nie spodziewał!
Dobroduszny i poczciwy Wiedeńczyk miał bowiem dziwne tradycyjne wyobrażenia. Rzeczy w polityce brał on poprostu tak, jak sieje bierze w życiu towarzyskiem, to jest, że sąsiad może z sąsiadem żyć w przyjaźni aż do śmierci. Wierzył on przedewszystkiem w umowy piśmienne, wynurzę-nia serdeczne i przyjacielskie względy. Ponad to nic u niego nie było. Ani mu przez głowę nigdy nie przeszło, że interesa dwóch sąsiadów mogą z czasem tak się rozwinąć, że nieprzyjaźnie staną przeciw sobie!
A stało się to jakoś dziwnym sposobem, że interesa Prus poróżniły się z interesami Austryi. Wiedeńczyk do ostatniej chwili nie wierzył, aby między „bracią” przyszło na seryo do rozlewu krwi. I był nawet tak skrupulatny w przestrzeganiu tradycyjnej, sąsiedzkiej przyjaźni, że póty czekał w granicach swoich, póki zbrojny sąsiad sam do niego nie przyszedł.
Wtedy Wiedeńczyk rozsierdził się, że pruski brat jest tak lekkomyślny i gwałtem chce być pobitym! Chcąc niechcąc musiał także broń nabić i z dobrą fantazyą, jakby szedł na szaraka, wyruszył w pole, obiecując, że za dwa tygodnie będzie w Berlinie i tam rzeczy uporządkuje.
Kiedy dzieci stolicy, nieśmiertelny pułk „Hoch und Deutschmeister”, z miasta wychodziły, Wiedeńczycy traktując je piwem i kiełbaskami prosili na wszystko w świecie, aby pruskiego brata nie bardzo biły i więcej moralnie na niego działały, gdyż on musi być bez zdrowych zmysłów, jeśli z tak groźną potęgą chce się mierzyć!…
Nieśmiertelny pułk przyrzekł umiarkowanie, obiecał pruskiemu bratu dać tylko małą nauczkę a potem wrócić i na długi czas świątynię Janusa zamknąć!
Przez kilka tygodni był Wiedeńczyk zupełnie spokojny, swobodnie wysypiał się pod pierzynką włożywszy na głowę tradycyjną szlafmycę; żadna zła myśl, żaden sen złowrogi nie turbował spokojnej cyrkulacyi krwi jego: nawet życie w ogródkach nie ucierpiało nic, a konsumcya piwa była normalna.
Wprawdzie czasami pytał jeden drugiego: dlaczego nieśmiertelny pułk jeszcze nie jest w Berlinie? ale na to odpowiadali pensyonowani wojskowi, że prosty śmiertelnik nie rozumie strategii ani taktyki; że jeżeli dotąd Berlina nie zajęto, to musi być w tem jakaś wyższa myśl strategiczna.
I znowu uspokojono się, i czekano cierpliwie zajęcia Berlina.
Tymczasem ponad stolicą zaczęły nocną porą przelatywać jakieś dziwne zmory. Wiedeńczyk miał sny niespokojne: śniły mu się dziwne, bardzo dziwne rzeczy, których w żaden sposób nie mogł pojąć!
Nareszcie pojawiły się wieści hiobowe: mówiono że tu i owdzie przegrano potyczkę. Z małych potyczek znalazły się większe… Wiedeńczyk jeszcze wierzył, że to tylko – strategia!
Ale pewnej lipcowej nocy nadszedł złowrogi posłaniec w płaszczu skrwawionym i podartym od kul nieprzyjacielskich i powiedział zdumionemu Wiedniowi że wielka bitwa przegrana!
Nie, to być nie może! pomyślał sobie Wiedeńczyk, to sen tylko, sen brzydki i złośliwy!
Wiedeńczyk tak mocno wierzył w swoją potęgę i w rozum tych których drogo płacił," że wieści hiobowej nie dał wiary. W ogródkach piwnych i kafenhauzach miał nawet tego za wroga a poprostu za płatnego szpiega nieprzyjacielskiego, który podobnym wieściom odważył się wierzyć!
Były to dni wielkiej alteracyi, dni gorączki i niepokoju. Niepokojono się, ale nie dlatego, aby nieszczęsnemu posłańcowi uwierzono, ale dlatego, że nikt z łudzi ku temu przeznaczonych nie starał się owych fałszywych proroków co do jednego w kałauzie osadzić.
Wreszcie nieśmiertelny pułk „Hoch und Deutschmeister,” pieszczone dzieci Wiednia, wrócił do miasta rodzinnego, ale wrócił w znacznej części uśmiertelniony, a którzy jeszcze przy życiu zostali, mieli głowy powiązane skrwawionemi szmatami i ręce na temblakach.
Wiedeń zapłakał nad nieśmiertelnemi dziećmi swemi, ale w zwycięztwo pruskiego brata pod Sadową jeszcze nie wierzył! Nie, on nie mogł uwierzyć, choćby mu sam prorok o tem mówił!
Niewiara ta czyni wielki zaszczyt Wiedeńczykowi. Podobny on był do kochanka, który w żaden sposób uwierzyć nie chciał, że mu kochanka umarła, chociaż już widział trumnę i grób wykopany….
Wiedeńczyk nie wierzył nawet wtedy, gdy już dwadzieścia tysięcy rannych miał w swoich murach, nie wierzył żeby ci ranni całą armię Benedeka reprezentowali! On jeszcze mniemał, że ta cała kolosalna armia lada dzień nieprzyjaciela na głowę pobije i chociaż później nieco, Berlin zajmie!
Wreszcie celnicy przy rogatkach miasta powiedzieli mu, że nieprzyjaciel już – pod Wiedniem!
Wiedeńczyk jeszcze nie wierzył. Wyszedł na najwyższe piętra kamienic, wydrapał się na strych i ztamtąd przez perspektywę patrzał poza Dunaj, patrzał… i ocierał łzy!
Rzeczywiście… „an der blauen, schonen Donau” były forpoczty nieprzyjaciela!…
W nocy, z okien swego mieszkania widział rozłożone ogniska czat pruskich!
Wtedy zapłakał rzewnie Wiedeńczyk i… uwierzył!
Ogródki piwne były puste, kafenhauzy miały pozór klasztoru Trapistów.
Wiedeńczyk siedział w domu, nie pił piwa, i płakał, rzewnie płakał!
Dźwięki Straussa umilkły, sala „beim Sperl,” była pustą i wymarłą jak cmentarz!…
Wprawdzie Wiedeń przed kilkoma wiekami był już w podobnem położeniu;- ale wtedy inne były czasy. Pan Bóg i ludzie dobrzy oswobodzili miasto, a Wiedeńczyk z wielką radością słuchał w kościele św. Szczepana kazania znakomitego swego kaznodziei, który mówił na temat z ewangelii: „Był człowiek od Boga posłany, a imie jego było Jan!”..
Dzisiaj nie było takiego posłańca bożego, a zostawiony własnym siłom, musiał Wiedeńczyk uwierzyć, że jest zwyciężony i z duma nieszczęśliwego ugiął czoło przed zwycięzcą!…
Ognie pruskich czat pogasły, nieprzyjaciel cofnął się wziąwszy kilkanaście wagonów złota i srebra w sztabach, bo Wiedeń nie miał brzęczącej monety: ale Wiedeńczyk nie odzyskał już więcej swojej dawnej swobody życia!
Posmutniał i spoważniał. Zaczął na seryo wglądać w sprawy publiczne i przemyśliwał nad tem, jakby to rany swoje zabliźnić i jako tako na nogi się postawić.
Przy „Schottenthor” zbudowano już przedtem duży, bezkształtny gmach „prowizoryczny.” W tym gmachu zbierały się podczas ciepłej pory wysłańcy różnych krajów koronnych.
Wiedeńczyk zrazu z niedowierzaniem patrzał na tę letnią „budę przy Schottenthor” jak ją sam dowcipnie nazywał. Po „Sadowie” jednak miał dla tej „budy” już miłościwsze oko, a nawet własnoręcznie poustawiał piece, aby posłom różnych krajów i narodów było ciepło i wygodnie.
Zrazu opierał on się energicznie przeciw takiemu systematowi rządzenia monarchią. Wiedeńczyk bowiem chciał jak dotąd, rządzić całą monarchią. Teraz w nieszczęściu swojem, zrzekł się dawnych swoich prerogatyw i starał się jak na dobrego gospodarza przystoi, aby posłowie krajów i narodów nie nudzili się w murach jego wspaniałych.
Oni to, radzili teraz przy „Schottenthor” nad losami monarchii, a Wiedeńczyk nader pilnie przysłuchiwał się ich mowom sążnistym i według humoru swego dawał im z galeryi grzmiące brawa, albo nielitościwie smagał karykaturą w ulubionem piśmie swojem: Kikiriki!
I powoli jakoś znalazł sobie Wiedeńczyk nowe rozrywki życia. Jakkolwiek dawna swoboda i życie bez troski już bezpowrotnie przeminęły, jakkolwiek Lannera już nie było, a Straussowie chociaż licznie się rozrodzili, jednak już jak dawniej oczarować go nie mogli; Wiedeńczyk bawił się teraz trochę polityką, a troche tem, co polityka za sobą przynosi.
Monarchia zmieniała teraz bardzo często ministrów. Zdawało się, że owładnął ją szat demokratyczny, w skutek którego postanowiła pewny rodzaj metampsychozy, to jest, aby każdy mieszkaniec raz w życiu był ministrem.
To też co tygodnia miał Wiedeń nowych ministrów. Przedstawiali oni niejako lekarzy, którzy do chorego nieustannie zwoływani byli. Chory niecierpliwił się, i jednego lekarza po drugim odpędzał, jeśli mu natychmiast wraz z receptą zdrowia w kieszeni nie przyniósł.
Wiedeńczyk co tydzień bawił się układaniem nowej listy ministrów, w czem zdawał się mieć rozkosz niewypowiedzianą. Była to rzeczywista rozkosz. Zazwyczaj mianuje korona ministrów. Wiedeńczyk podzielił się z koroną tym rozkosznym przywilejem i codziennie przy kufelku piwa mianował nowych ministrów, którzy skołatanej monarchii mieli przywrócić zdrowie i dawną potęgę. A zabawie tej oddawał się z tem większą rozkoszą, bo miał przytem nadzieję, że przy szybszej rotacyi może przyjść kolej i na.niego, który także czyta gazety i chodzi na „Schottenthor!”
Nadzieja ta nie była żadną extrawagancyą. Wiedeńczyk rozumował sobie: Jeżeli naprzykład pierwszy lepszy burmistrz niepoczestnego miasteczka ministrem zostać może, dla czegóż nie mógłby nim być mieszkaniec stolicy, który przecież już z natury swojej jest czemś więcej?…
Ztąd też poszło, że każdy z ministrów chcąc się nieco dłużej przy tak powszechnej niecierpliwości Wiedeńczyka przy swojej tece utrzymać, musiał dla niego coś nowego wymyślić, aby go czemś zatrudnić lub przynajmniej okazać mu namacalną korzyść swego systematu.
Jedni naprzykład obiecali Wiedeńczykowi „śluby cywilne.” Był to stratagemat nie lada. Wiedeńczyk jest z natury kochliwy, a kobiety nadzwyczaj sentymentalne. Uprzą tnąc więc im ciernie z drogi, które im do?mety szczęścia zawadzały, było bardzo głębokim pomysłem.
Wiedeńczyk bawił się niejaki czas tą nową myślą. Wkrótce jednak spostrzegł, że ta myśl nie bardzo sprzyja jego usposobieniu; przeciwnie zagraża mu nawet: Wiedeńczyk bowiem chciał się tylko kochać ale nie żenić. Dotąd zwalał wszystko na trudności ślubu, osobliwie między różnowiercami; dzisiaj przy pierwszym uścisku rączki już może go pytać oswobodzona od ślubów kościelnych czarnobrewa Betty:
– Willst du mich heirathen?… Chcesz się ze mną ożenić?
Stratagemat ten zrobił fiasco. Wiedeńczyk żądał od ministrów czegoś innego.
Wymyślono dla nich „Schuetzenfest” jako słabą kopię tego, co dawniej przed kilku laty w Dreźnie „Sangerfest” nazwano. Ale tamto jak to przeminęło bez szczególnych alteracyi Wiedeńczyka, który wołał teraz na całe gardło: „So kann's nicht bleiben!” Tak dalej być nie może! Coś innego! Coś nowego!
Obiecano Wiedniowi powszechną wystawę przemysłową, po której może się stać tak sławnym jak Paryż.
Wiedeńczyk jednak nie chciał gruszek na wierzbie i wołał ciągle: Was anderes!
Po wielu walkach i naradach uchwalono ostatecznie, że monarchja potrzebuje do normalnego swego zdrowia dwóch rzeczy przedewszystkiem: banków i kolei żelaznych!
Był to środek wyborny do zatkania gardła niejednemu krzykaczowi. Niejeden bowiem dziennikarz, który dotąd zbyt ostrem piórem tego lub owego niepokoił, zamknąwszy do biurka swego kilkanaście akcyj tego lub owego przedsię-bierstwa, stawał się łagodny jak baranek!
Również i przy „Schottenthor” działało to wybornie. Niejeden frazeolog z nad Dunaju, z nad Elby albo nawet i z nad spokojnej Wisły, gdy mu w perspektywie jaką kon-cessyjkę pokazano, umilkł nagle jakby wzrósł lub wychował się w zakonie Trapistów! A jeśli mówił, to pewnie nie mówił tak, jakby mówił bez tych litografowanych arkuszy w kieszeni, od których co pół roku odcinają się podłużne kartki wypłacalne w różnych kantorach…
Wiedeńczyk teraz uspokoił się nieco pod pewnym względem. Przestał nawoływać na ministrów, że są niezdolni do niczego, przestał fabrykować nowe listy po ogródkach piwnych; przeciwnie wziął ich w obronę przeciw odzywającej się tu i owdzie opozycyi i chwalił pod niebiosy ich talenty organizacyjne: z tych talentów bowiem obiecywał sobie zysk niemały.
I powstało naraz kilkadziesiąt różnych banków, kilkadziesiąt nowych koncessyj na koleje żelazne wydano w bardzo krótkim przeciągu czasu.
Jakkolwiek ekonomicy utrzymują, że instytucye banków są koroną rozwiniętego przemysłu, Wiedeńczyk jednak wierzył inaczej: wierzył on, że banki obudzą dopiero przemysł i teraz dopiero będzie w monarchii tak dobrze, jak jeszcze nigdy nie bywało!
I powstała prawdziwa choroba i gorączka banków. Co inne państwa w ciągu wieku zdziałały, chciano tutaj w jednym miesiącu stworzyć, chciano nie tylko im dorównać, ale ich wyprzedzić!
I co tygodnia prawie jak grzyby z pod ziemi wyłaziły nowe banki, nowe stowarzyszenia, nowe konsorcya, którym nic nie brakowało, jak tylko – kapitałów!
Wołano więc o te kapitały różnemi językami, wysyłano ajentów do krajów koronnych, tworzono w najodleglejszych punktach monarchii kosztowne „filie,” aby tylko ściągnąć jak najwięcej pieniędzy.
Ze stolicy rozeszła się gorączka banków i konsorcyów dla kolei żelaznych do krajów koronnych. Nadzieja szybkiego zbogacenia ogarnęła wszystkich. Szlachcic polski sprzedawał wieś i z kapitałem w pugilaresie pędził do Wiednia, aby tam przystawić się do wielkiego stołu gry bankierskiej, lub solicytował w przedpokojach ministrów o konces* syjkę dla tej lub owej kolei.
„Prowizoryczny” dom przy „Schottenthor” odgrywał tutaj znaczną rolę. Posłowie krajów koronnych mieli codzienną styczność z ministrami. Użyto tych stosunków w celach przedsiębierczych. Zapraszano ich na wspólników, dawano im znaczną dywidendę w zysku i exploatowano ich stanowisko.
Ministrowie lubili te drogi, bo tym sposobem pozbywali się uciążliwej opozycyi chciwych zysków trybunów. Niektórzy z nich byli nawet tak niewybredni, że po pierwszej swojej opozycyjnej mowie, wygłoszonej z emfazą katońską, brali w entrepryzę dostarczanie naprzykład butów dla armii, lub rzemieni do tornister, chociaż nigdy w życiu nie widzieli jak się skóra garbuje, lub jak się komu buty szyją!…
Rozumie się, że nieubłagany Katon stanął się wtedy łagodny jak baranek i milczący jak ryba; a jeśli kiedy przemówił, to tylko na to, aby walczyć przeciw tym, z pomiędzy których wyszedł.
Najulubieńszym jednak ideałem dla takich ludzi był tylko tytuł: Verwaltungsrath, co na polskie znaczy: członek rady zarządzającej.
Stowarzyszenia przemysłowe rozdawały takie tytuły, do których nie łączyły się żadne obowiązki, tylko bardzo znaczne roczne pensye, przewyższające nieraz pensye ministrów.
Czasami spadały te tytuły i pensye na kogoś jakby meteory z nieba. Trudno było wiedzieć, kto to zarządził, i przyjmowano je pokornie jako „zrządzenie Boga.” Rozumie się, że taki wypadek działał nader skutecznie na usposobienie wybrańca i przerzucał go nagle z lewicy na prawicę. Stawał sie konserwatystą i lękał się w takim razie knowań socyalistów.
To tez Wiedeńczyk uważał bardzo słusznie „prowizoryczny” dom przy „Schottenthor” za ową szczęśliwą krainę, do której różni Jazonowie z krajów koronnych zjeżdżali się po złoto runo….
Wiedeńczyk nie gniewał się za rozdawanie tego złotego runa, ale przy każdem wyciągał rękę po należący mu się procent. I był to procent dobry, a tak byli wszyscy kontenci, był wilk syty i owca cała. Pod tym względem nastąpiło zupełne porozumienie.
Banki i stowarzyszenia przemysłowe rzuciły na giełdę bardzo wiele papierów.
Wiedeńczyk, który dotąd w ogródkach i w szyneczku tylko w domino grywał, dowiedział się teraz, że można grać na giełdzie i w krótkim czasie zostać milionerem!
Z jakim zapałem dawniej Wiedeńczyk u „Sperla” walca tańczył, lub w Schonbrunie z małpami i niedźwiedziami się bawił, z takim zapałem rzucił się teraz do gry giełdowej!
Grał przyjaciel ministra, grał bankier, grał szewc i krawiec, grał stróż i roznosiciel dzienników. Wszystko co żyło grało na zwyżkę i zniżkę, wszystko czytało tylko kursą.
Zdawało się, jakoby Wiedeńczyk wpadł we furyę i za przegrane pod Sadową chciał się na giełdzie odegrać!….
I nastały w spokojnym, sielankowym Wiedniu gorączkowe czasy Lawa…
W godzinach przerzucano milionami, jakby to tylko plewa była!…
Jedni ubożeli, inni wzbogacali się nagle. Z krajów koronnych nadciągnął legion z różnych narodowości złożony, aby tu sytuacyę korzystnie dla siebie wyzyskać.
I z tem wszystkiem Wiedeńczyk odzyskał znowu dawny swój humor. Tylko już nie tak wiele tańczył walca, nie był tak poetycznie sentymentalnym, ale żył kosztowniej niżeli dawniej. Przemyśliwał tylko nad tem, jakby to nową mysi urodzić i jakąś spółkę kapitałów wymyślić!
Kobiety nawet, celujące dawniej sielankową prostotą zaczęły brać wzór z bulwarów paryzkich i ubierać się jak zgrabne, kokietujące paryżanki. Żywioł słowiański i węgierski zasilił znacznie ich szeregi, jak to można było poznać po małych nóżkach i ładnych równych ząbkach…
A nawet sara xiąże Napoleon, który po katastrofie Sadowskiej przyjechał do Wiednia aby się naocznie przekonać, czy Wiedeń jeszcze żyje; wyraził się o nim nader korzystnie, jak to w „prowizorycznym domu” przy „Schottenthor” jeden z wielkich parlamentarnych mówców publicznie stwierdził. Według niego, uderzyło xięcia Napoleona ruchliwe życie stolicy, wielka liczba dorożek, czystość chodników, co razem wziąwszy miało być dowodem niezbitym, że Wiedeń żyje, że klęska pod Sadową jeszcze go nie zmorzyła!
Taką była stolica naddunajska, gdy nasza powieść do jej murów wchodzi.
II
Bracia.
Był to już późny wieczór. Sklepy bławatne i galanteryjne były już pozamykane; tylko handle korzenne stały otworem i zapraszały przechodnia rzęsistem oświetleniem.
Ruch na ulicy jeszcze wcale się nie zmniejszył. Dorożki turkotały po bruku, chłopcy nawoływali na siebie lub gwizdali najnowsze melodye z operetki Offenbacha, oszklone karety rozwoziły dostojnych gości, jednych do teatru, innych na wieczorki familijne…
Wieża św. Szczepana zaczęła dopiero od szczytu niknąć w mgłach wieczornych…
Po jednej z pryncypalnych ulic toczyła się szybko dorożka. Jadący w niej spoglądał często na zegarek i pochylał się naprzód, aby woźnicę do prędszego jechania zachęcać.
Woźnica podciął konie i z głównej ulicy skręcił nagle w małą poprzecznicę, gdzie się zatrzymał przy pierwszej prawie narożnej kamienicy.
Jadący przeczytał na kamienicy napis wielkiemi literami: „ Wechselstube,” popatrzył jeszcze raz na numer kamienicy, potem wyskoczył z dorożki i zapukał do zamkniętych drzwi.
Przez szpary drzwi widać było światło, ale z wewnątrz nikt mu nie odpowiedział.
Nieznajomy zapukał jeszcze kilka razy, ale i tym razem nikt mu nie odpowiedział.
Zatrzymał się przed kantorem czas niejaki, jakby się namyślał. Spojrzał do góry, jakby na gwiazdy nieba, które w tej chwili drgały srebrnym połyskiem,… potem odpiął piersi, jakby mu powietrza brakowało… wyjął z kieszeni rewolwer i jeszcze raz podniósł głowę cło nieba…
Właśnie w tej chwili przechodził koło niego chłopiec szewski, który gwizdał aryę z Pięknej Heleny: „Ich hin Mene-lam, Konig von Kreta”
Chłopiec stanął przed nieznajomym, ale nie przerwał sobie aryi…
Tak stał i gwizdał jakby czekał, co to z tego będzie? Ozwał się strzał… nieznajomy padł na twarz, krew spływała do rynsztoka…
Chłopiec szewski zaprzestał na chwilę gwizdania. HdtC nit geglaubt, dass das Ernst sein soli! zawołał dya-lektem wiedeńskim i poszedł dalej zaczynając z początku me-lodyę: Ich hin Menelaus der Gute…
Za kilka chwil zbiegło się trochę ludzi: Stójkowy poli-cyant zatrzymał pierwszą lepszą dorożkę, włożył w nią trupa nieznajomego, a za chwilę nie było przed kantorem już nikogo, prócz kałuży krwi, która powoli rozlewała się rynsztokiem coraz dalej…
Kilka minut mówiono o tym wypadku. Jedni utrzymywali, że ktoś się zastrzelił, inni twierdzili że to tylko był napad wielkiej choroby, a w dziesięć minut tak się wieści o tym wypadku pomąciły, że niektórzy byli tego zdania, że na ulicy poprostu zaszła jakaś bitwa.
Nowa fala przechodniów zmiotła tych, którzy tam stali i porwała z sobą, a ci co teraz nastąpili, już nie wiedzieli o niczem. Świadkowie tej sceny tragicznej już poszli z falą i zaginął wszelki słuch o tem, co się stało pod żelaznemi drzwiami kantoru.
I jakby nic na świecie się nie stało, szli ludzie tą ulicą tłumnie i spiesznie: jedni rozmawiali i śmiali się głośno, inni nucili lub gwizdali sobie, wesołe śpiewki, podczas gdy ich podeszwy maczały się w krwi zakrzepłej, która przed chwilą poruszała sercem żyjącego człowieka i nasuwała mu myśli samobójcze…
Wszystko poszło w niepamięć! Nowa fala życia zatarła do szczętu co dawna zostawiła po sobie, a i ta sunęła się w przeczuciu śmierci, że nowa znowu ją zmaże…
To zwyczajny obraz życia stołecznego!
Być może, że właśnie w tej chwili przeszli tamtędy kochankowie dłoń w dłoni, oko w oko; być może że mówili między sobą o błogiem szczęściu swojem, podczas, gdy ich nogi znaczyły na granitowym chodniku krwawem pismem nagrobek dla nieznajomego?…
I któż z nich wie, poco ten nieznajomy patrzał przed chwilą na niebo gwiaździste? Czy tam miał kogo, kto ztamtąd w tej chwili patrzał na niego?… Vo cóż on pierś swoją obnażył? Czy mu było duszno w tym wielkim świecie? Czy nie miał powietrza dla ochłodzenia serca? Czy łaknął chłodu grobowego, aby tam spocząć i zasnąć snem bez marzeń i pragnień?… A gdy już teraz dostąpił tego, czego pragnął, czyż żadne oko nie zapłacze nad nim? Czyż nikt nie spyta się o niego, gdy późną nocą nie przyjdzie do domu?…
W kantorze, przed drzwiami którego stał się-ten wypadek, nic nie wiedziano. Gwar stolicy, turkot fiakrów i powozów, głośny śmiech i śpiewy przechodniów, zrzucanie przy sąsiednim handlu olbrzymich pak, które właśnie z dworca kolei nadeszły, wszystko to nie dozwoliło znajdującym się w kantorze ludziom słyszeć owego strzału tuż koło drzwi i okien kantoru.
Był to zwykły kantor wexlarski. Izba duża, sklepiona, z wilgocią na ścianach, miała pozór podziemnego więzienia. Była przegrodzona w środku żelazną balustradą na dwie połowy. Przed balustradą stał duży, marmurowy stół, a dalej przy ścianie były dwie olbrzymie żelazne kasy Werthehna.
Ruchomy gazowy świecznik spuszczał się ponad stolikiem marmurowym i oświecał w sposób Rembrandta dwie siedzące przy nim postacie.
Byli to ludzie wiekowi. Jeden z nich był łysy, z dużym wyskakującym naprzód nosem. Tusza niepospolita wykrzywiła w dziwny sposób całą jego postać. Nie była to tusza człowieka normalnie tyjącego; miał on bowiem nadzwyczaj cienkie ręce i nogi, za to brzuch kolosalny i jedną stronę szyi oblepioną sadłem. Druga strona była chuda. Ta niepropor-cya tuszy zrobiła z niego dziwną karykaturę. Zdaje się, że nawet zwyczajne kształty ludzkiej postaci były tam zatracone, a z człowieka zrobił się jakiś niemiły potwór!
Czy to był kaleka z urodzenia? Nie! Współcześni pamiętają, że był człowiekiem zwyczajnym, że chodził prosto i miał nawet powodzenie u niemek sentymentalnych. Później coś się z nim stało, że skoszlawiał, utył nieproporcyo-nalnie i na szyi dostał woię.
Była to istna karykatura człowieka. Natura upodobała sobie tylko niektóre części jego ciała, i tam składała zasoby tłuszczu, podczas gdy z innemi postąpiła sobie po macoszemu. Nawet na twarzy uwydatnił się jej dziwny kaprys: jeden policzek był chudy, drugi tłusty i obrzękły.
Lekarz domowy przypisywał to dziwne zjawisko częściowemu sparaliżowaniu ciała; inny zaś, biorąc więcej rzecz psychologicznie, był tego zdania: że w duchowym ustroju tego człowieka nastąpił pewien rozstrój, którego naturalnym skutkiem był nieporządek w organizmie.
Ostatnie zdanie było może prawdziwe. Od kilkunastu lat bowiem przestał ten człowiek potworny żyć zwykłem życiem człowieka. Odeszły go wszelkie złe i dobre namiętności ludzkie, a pozostał tylko… wexlarz. Przestał czuć i myśleć i tylko… rachował.
Dwadzieścia lat takiego życia, musiało odbić się na jego zewnętrznej postaci. Cały organizm jego stracił przyrodzoną równowagę i popsuł naturalną machinę.
To tez pokłady tłuszczu i sadła, odbywały się u niego w sposób nienormalny. Defekta duchowe sprowadziły nieporządek w ciele, które jak drzewo przez robaka wewnątrz roztoczone, przybrało kształty karłowate i pokręcone.