- W empik go
Człowiek, który umarł - ebook
Człowiek, który umarł - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pobliżu Jerozolimy żył wieśniak, który pewnego razu kupił sobie koguta. Kogucik wyglądał dość żałośnie, ale z początkiem wiosny, nim figowce wypuściły nowe liście, szyja lekko mu się wygięła i pokryła ogniście pomarańczowymi piórami.
Wieśniak był ubogi, mieszkał w glinianej chacie i oprócz małego, obskurnego podwórza z pojedynczym drzewem figowym nie miał nawet skrawka własnej ziemi. Pracował ciężko w winnicy, w gaju oliwnym oraz na polu, uprawiając pszenicę swojego pana, a potem wieczorem wracał dróżką do chaty. Widok kogutka napawał go dumą. Po ogrodzonym podwórzu biegały również trzy niepozorne kury, które znosiły małe jajka, często traciły swoje mizerne pióra i brudziły dosłownie wszędzie; w rogu zaś, pod słomianym dachem, stał niemrawy osioł, którego czasem wieśniak brał ze sobą do prac w polu, a czasem zostawiał w domu. Żona wieśniaka, młoda kobieta o czarnych brwiach, niewiele miała do roboty. Rzucała kurom garść ziarna albo resztkę rozgotowanego owsa i żęła sierpem trawę na paszę dla osła.
Młody kogucik wyrastał na wspaniałego koguta. Dziwnym kaprysem losu, mimo że przyszło mu żyć na małym, brudnym podwórzu w towarzystwie trzech wyleniałych kur, stawał się coraz piękniejszym ptakiem. Nauczył się wyciągać szyję i wysokim pianiem odpowiadać na pianie kogutów żyjących za ogrodzeniem, w świecie, o którym nic nie wiedział. W jego głosie był niespotykany, płomienny żar, który podsycało jeszcze dochodzące z oddali pianie innych kogutów.
– Jak ślicznie śpiewa – szepnął wieśniak, wstając z łóżka i wciągając przez głowę koszulę.
– Poradziłby sobie i z dwudziestoma kurami – odparła jego żona.
Wieśniak wyszedł na podwórze i z dumą popatrzył na młodego kogutka. Zuchwały, barwnie upierzony ptak zdążył już się dobrze zaznajomić z trzema wynędzniałymi kurami. Stał teraz z przechylonym łebkiem słuchając wyzwania, jakie rzucały mu niewidoczne za ogrodzeniem koguty z nie znanego mu świata: widmowatych głosów, tajemniczo piejących z otchłani. Nieustraszony, odpowiedział im dźwięcznym, buńczucznym pianiem.
– Któregoś dnia wyfrunie stąd – westchnęła żona wieśniaka.
Zwabili więc ptaka ziarnem, po czym – choć dzielnie walczył, trzepocząc skrzydłami i drapiąc pazurami – schwytali go i omotali mu nogę sznurkiem, dla pewności owijając go wokół ostrogi; drugi koniec sznurka przywiązali do słupa podtrzymującego słomiany dach w rogu podwórza.
Kiedy go puścili, kogutek ruszył przed siebie dziarskim, pełnym oburzenia krokiem, a gdy już nie mógł iść dalej, szarpnął spętaną nogą i przewrócił się; przez chwilę szamotał się bezradnie na brudnej ziemi, budząc popłoch wśród trzech wyleniałych kur, po czym wzbijając się niezdarnie, odzyskał równowagę i stanął zamyślony. Wieśniak z żoną śmiali się do rozpuku. Młody kogutek słyszał ich śmiech i ze smutkiem pojął – jakby od dawna przeczuwał swój los – że jest na uwięzi.
Przestał biegać radośnie, stroszyć pióra, muskać je dziobem. Chodził posępnie po terenie ograniczonym długością sznurka. Nadal jednak połykał najlepsze kąski jedzenia i czasem, jak dawniej, odstępował wybrane smakołyki kurze cieszącej się w danej chwili jego względami. Z porywczym zapałem rzucał się wciąż na każdą kurę ze swojego haremu, która zbliżała się, niby przypadkiem, wabiąc go dyskretnie. I wciąż buńczucznie odpowiadał na pianie innych kogutów, które z nadejściem poranka rozlegało się dokoła.
Jednakże połykał teraz jedzenie z jakąś ponurą żarłocznością, a w sposobie, w jaki dopadał wystrzępione kury… była zwycięska zawziętość. Z jego piania znikło to dźwięczne, złociste brzmienie. Był przywiązany za nogę i dobrze o tym wiedział. Sznur zniewolił mu ciało, serce i duszę.
Ale wolę życia miał nie spętaną. Krępujące go więzy musiały pęknąć. I tak pewnego ranka, kiedy obudził się tuż przed świtem i poczuł nagły przypływ siły, zatrzepotał skrzydłami i wzbił się nad ziemię. Sznur zerwał się. Ptak wydał dziki, przedziwny skrzek i z furkotem wzniósł się na płot, skąd zapiał głośno i przeraźliwie. Tak głośno, że wyrwał ze snu wieśniaka.
Tego samego ranka, o tej samej godzinie, pewien człowiek zbudził się z długiego snu, w którym był pogrążony. Obudził się zdrętwiały i zziębnięty w grobowcu wykutym w skale. Kiedy spał, ból przeszywał jego ciało, a teraz, gdy się zbudził, ból nadal nie ustępował. Nie otwierał oczu, ale wiedział, że nie śpi, że leży skostniały z zimna, sztywny, obolały i związany. Twarz miał przykrytą zimną tkaniną, nogi mocno skrępowane. Tylko ręce miał wolne.
Zdawał sobie sprawę, że gdyby chciał, mógłby się podnieść. Ale nie chciał. Po co wracać ze świata umarłych? Na samą myśl o ruchu poczuł, jak gdzieś w głębi trzewi zbiera mu się na mdłości. Smuciła go ta dziwna, niezrozumiała przemiana, jaka się w nim dokonała: ten powrót do świadomości. Nie pragnął tego. Chciał być z dala od wszystkich i wszystkiego, tam gdzie nie docierają wspomnienia.
Coś jednak do niego wróciło, niczym list, który wraca do nadawcy; wiedział o tym i leżał ogarnięty mdłościami. Wtem jego ręce drgnęły. Podniosły się zimne, ciężkie, poranione. Podniosły się, żeby usunąć z twarzy tkaninę i rozluźnić więzy u ramion, po czym opadły wzdłuż ciała, ciężkie lodowate, zdrętwiałe, zmęczone tak minimalnym wysiłkiem, niechętne do dalszego ruchu.
Z twarzą nie osłoniętą i oswobodzonymi ramionami znów pogrążył się we śnie i leżał jak martwy, spoczywając w zimnej nicości śmierci. I prawie udało mu się to znów osiągnąć: wejść w tę zimną, totalną nicość bycia poza światem.
Nagle jednak, kiedy był jej bliski, ręce trapione dojmującym bólem w nadgarstkach uniosły się i zerwały więzy krępujące kolana; stopy poruszyły się, lecz tułów nadal leżał zimny i nieruchomy.
Po pewnym czasie uniosły się powieki. Oczy ujrzały mrok. Niezmienny mrok! Choć może dostrzegły też mały, blady promyk natrętnego światła, podważający wieko ciemności. Mężczyzna nie potrafił podnieść głowy. Powieki zamknęły mu się. I znów nastał mrok.
Nagle poruszył się lekko i wielki świat zawirował. Bandaże opadły. Poczuł ciasnotę kamiennych ścian i zaznał nowej niedoli, jaką jest uwięzienie. Cienka nitka światła rozdzierała mrok. Z siłą zrodzoną z protestu mężczyzna pochylił się do przodu i oparł wątłe ręce na ścianie tuż obok szpary, przez którą wlewało się światło.
Czuł przypływ siły, tak, siły zrodzonej z buntu. Wtem rozległ się huk i fala światła rozproszyła ciemności. Człowiek, który umarł, siedział pochylony w grobowcu, zwrócony twarzą do zalewającej go niczym powódź jasności. Blask raził go w oczy, choć ledwo nastał świt. Przenikliwa ostrość budzącego się dnia oznaczała powrót do życia.
Powoli, ostrożnie, jak ciężko ranne zwierzę, wyczołgał się ze skalnej jamy. Przesiąknięte wonnościami bandaże i całun, którym był okryty, zsunęły się na ziemię. Wsparty o skałę przysiadł, pragnąc znaleźć zapomnienie. Kiedy jednak spojrzał na swoje stopy, okaleczone i poddane okrutnym torturom, na chude nogi i na ziemię, po której miały już nigdy nie stąpać, przeszył go tak niewyobrażalny ból – ból, jaki towarzyszy utracie wszelkich złudzeń – że pod jego wpływem wyciągnął poranioną dłoń, przytrzymał się występu grobowca i wstał.
Powrót do życia! Powrót do życia po tym wszystkim, co się stało! Pod nogami spostrzegł lniane bandaże: pochylił się, podniósł je z ziemi, po czym starannie złożył i umieścił z powrotem w skalnym grobowcu. Następnie zarzucił na ramiona nasycony wonnościami całun, owinął się nim i ruszył przed siebie, w bladość zimnego poranka.
Był samotny jak nigdy przedtem, ponieważ jednak miał za sobą śmierć, samotność nie mogła go już dotknąć.
Przepojony bezmiernym smutkiem, smutkiem z powodu utraty złudzeń, mężczyzna szedł skalistym zboczem, przy każdym kroku wzdrygając się z bólu. Minął śpiących na stoku żołnierzy, którzy owinięci wełnianymi płaszczami leżeli pod krzakami dzikiego wawrzynu. Bosy, milczący, o poranionych nogach, okryty białym, lnianym całunem, przyglądał im się przez chwilę. Patrzył na ich odrażające, bezwładne cielska i ciężkie kończyny i w pewien sposób współczuł im. W obawie, żeby się nie zbudzili, pospiesznie skręcił w stronę drogi.
Nie mając dokąd się udać, opuścił położone na wzgórzach miasto. Powoli się od niego oddalał; mijał drzewa oliwne, pod którymi rosły zioła, bujna trawa, a także fioletowe anemony, o pochylonych lekko w chłodzie poranka kielichach. Był to świat, jaki pamiętał, świat przyrody tonący w zieleni, urzekający tęsknym nawoływaniem słowika ukrytego w krzakach przy strumyku, świat dni i nocy, który nigdy nie umiera, a w którym on umarł.
Szedł przed siebie na pokaleczonych nogach, świadom, że nie należy ani do tego świata, ani do tamtego, z którego powrócił. Ani martwy, ani żywy, z otwartymi oczami, lecz nie widzący, oddalał się wolno od granic miasta, dumając nad tym, dokąd i po co tak wędruje; coś jednak pchało go naprzód – jakieś niejasne, choć głębokie; uczucie zawodu, jakaś silna wewnętrzna potrzeba, z której nawet nie zdawał sobie sprawy.
Kiedy idąc tak, półprzytomny, mijał kamienny mur otaczający gaj oliwny, w pobliżu rozległo się dzikie, przeraźliwe pianie, które wyrwało go z odrętwienia i przejęło dreszczem; miał niemal wrażenie, jakby raził go piorun. Na zwisającej nad drogą gałęzi siedział czarno-ognisty kogut ze wspaniałym, czerwonym grzebieniem, przez gaj zaś, położony nieco na wzniesieniu, biegł wieśniak w szarej, wełnianej koszuli. Nagle zieleń zatrzęsła się i pomarańczowy ptak trzepocząc lśniącymi skrzydłami zeskoczył na ziemię.
– Złap go, panie! – zawołał wieśniak. – Złap mojego koguta!
Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, uśmiechnął się lekko pod nosem i szeroko rozpostarł ramiona, białym całunem zagradzając drogę uciekinierowi. Kogut z piskiem i furkotem odskoczył w tył, wieśniak rzucił się w przód, rozległ się straszliwy trzepot ptasich skrzydeł, posypały się pióra i po chwili wieśniak trzymał mocno pod pachą małego zbiega, który nerwowo wyciągał szyję, wytrzeszczając okrągłe oczka.
– Uciekł mi – wyjaśnił spocony wieśniak, lewą ręką gładząc uspokajająco ptaka. Mówiąc to, spojrzał na mężczyznę otulonego w biały kawał lnu i nagle doznał szoku, Stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w trupio blade oblicze człowieka, który umarł. Rozpoznał tę trupio bladą, nieruchomą twarz, czarną brodę, szeroko otwarte, ponure, czarne oczy, z których uszło życie, i gładkie czoło pokryte ranami! A ponieważ był prostym, mało rozgarniętym wieśniakiem, ze zdumienia opadła mu szczęka, jak dziecku, które nie wie, jak się zachować.
– Nie lękaj się – powiedział człowiek w całunie. – Nie jestem duchem. Zdjęli mnie za wcześnie, więc powstałem. Ale jeśli mnie odnajdą, wszystko powtórzą od nowa…
W jego głosie słychać było nutę dawnego rozgoryczenia. Ludzie! Zwłaszcza ci, co dzierżą władzę! Tylko jedno potrafią! Martwym, obojętnym wzrokiem popatrzył w roziskrzone, ruchliwe oczy wieśniaka. Wieśniak struchlał, śmiertelna obojętność i dziwna, zimna stanowczość mówiącego obezwładniły go i zadał to jedno pytanie, którego najbardziej pragnął uniknąć:
– Czy chcesz, panie, ukryć się w mojej chacie?
– Chętnie tam wypocznę. Ale jeśli komukolwiek zdradzisz, gdzie jestem, wiesz, co cię czeka. Pójdziesz pod sąd.
– Nie zdradzę! Nikomu nic nie powiem! Pośpieszmy się, panie!
Rozejrzał się lękliwie, posępnie zastanawiając się nad tym, dlaczego z własnej, nieprzymuszonej woli naraża się na niebezpieczeństwo. Człowiek z pokaleczonymi nogami wszedł po wzniesieniu do gaju oliwnego i ruszył za stroskanym wieśniakiem, który przedzierał się szybko przez porastającą gaj zieloną pszenicę. Pod stopami, które umarły, czuł chłodną szorstkość młodych kłosów; było w nich życie. W pobliżu skał widział zaś jedwabiste, pokryte srebrzystym meszkiem anemony, których czerwone kielichy lekko opadały w dół. One również należały do świata żywych. A on w swoim świecie był sam, całkowicie sam. Wszystko, co go otaczało, stanowiło cząstkę świata, który nigdy nie umarł, świata, który porzucił, a raczej został zmuszony do porzucenia. Stracił wszelkie złudzenia i jedyne, co teraz czuł, to wielką przyprawiającą o mdłości pustkę.
Dotarli do glinianej chaty; wieśniak, zrezygnowany, przepuścił gościa przodem.
– Wejdź, panie! Wejdź! Nikt nas nie widział. Człowiek w białym całunie wszedł do izby, wnosząc z sobą dziwny zapach wonności, i stanął na twardym, ubitym klepisku. Wieśniak zamknął drzwi, po czym ruszył korytarzem na podwórze – ogrodzone wysokim płotem przed złodziejami – gdzie trzymał osła. Wciąż nękany niepokojem, ponownie przywiązał koguta za nogę. Człowiek o trupio bladej twarzy usiadł na macie przy palenisku; był zmęczony i półprzytomny, lecz mimo to słyszał, jak wieśniak szeptem rozmawia z żoną, która z dachu obserwowała powrót męża.
Wkrótce oboje weszli do izby i kobieta zakryła twarz. Nalała wody do dzbana, a na drewnianej misie położyła chleb oraz garść suszonych
– Jedz, panie – powiedział wieśniak. – Jedz. Nikt nas nie widział.
Gość nie miał apetytu. Ponieważ jednak znów był w świecie żywych, umoczył w wodzie kawałek chleba i włożył go do ust. Ale wszystko w nim umarło: nawet głód i łaknienie. Wrócił z zaświatów wbrew własnej woli, bez chęci do życia, jedynie z wszechpotężnym uczuciem pustki i rozczarowania w sercu. Ale gdzieś głęboko pod warstwą rozczarowania, głębiej, niż sięga świadomość, tkwiła w nim siła i stanowczość, której też zresztą nie pragnął.
Wieśniak z żoną stali w drzwiach obserwując go. Z przerażeniem patrzyli na okaleczone, chude i białe jak pergamin ręce oraz nogi przybysza, na drobne rany na jego martwym czole. Z przerażeniem wdychali duszny, wonny zapach, bijący od ciała. Widzieli też delikatne, śnieżnobiałe, dość kosztowne płótno, w które był spowity. Może to w istocie martwy król z dalekiej krainy grozy? – rozmyślali. Przybysz siedział zmarznięty i odległy myślami, jakby nadal pozostawał w krainie śmierci, a jego kruche, niemal przezroczyste ciało niczym egzotyczna roślina wydzielało osobliwą, aromatyczną woń.