Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Człowiek, który umarł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek, który umarł - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 207 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W po­bli­żu Je­ro­zo­li­my żył wie­śniak, któ­ry pew­ne­go razu ku­pił so­bie ko­gu­ta. Ko­gu­cik wy­glą­dał dość ża­ło­śnie, ale z po­cząt­kiem wio­sny, nim fi­gow­ce wy­pu­ści­ły nowe li­ście, szy­ja lek­ko mu się wy­gię­ła i po­kry­ła ogni­ście po­ma­rań­czo­wy­mi pió­ra­mi.

Wie­śniak był ubo­gi, miesz­kał w gli­nia­nej cha­cie i oprócz ma­łe­go, ob­skur­ne­go po­dwó­rza z po­je­dyn­czym drze­wem fi­go­wym nie miał na­wet skraw­ka wła­snej zie­mi. Pra­co­wał cięż­ko w win­ni­cy, w gaju oliw­nym oraz na polu, upra­wia­jąc psze­ni­cę swo­je­go pana, a po­tem wie­czo­rem wra­cał dróż­ką do cha­ty. Wi­dok ko­gut­ka na­pa­wał go dumą. Po ogro­dzo­nym po­dwó­rzu bie­ga­ły rów­nież trzy nie­po­zor­ne kury, któ­re zno­si­ły małe jaj­ka, czę­sto tra­ci­ły swo­je mi­zer­ne pió­ra i bru­dzi­ły do­słow­nie wszę­dzie; w rogu zaś, pod sło­mia­nym da­chem, stał nie­mra­wy osioł, któ­re­go cza­sem wie­śniak brał ze sobą do prac w polu, a cza­sem zo­sta­wiał w domu. Żona wie­śnia­ka, mło­da ko­bie­ta o czar­nych brwiach, nie­wie­le mia­ła do ro­bo­ty. Rzu­ca­ła ku­rom garść ziar­na albo reszt­kę roz­go­to­wa­ne­go owsa i żęła sier­pem tra­wę na pa­szę dla osła.

Mło­dy ko­gu­cik wy­ra­stał na wspa­nia­łe­go ko­gu­ta. Dziw­nym ka­pry­sem losu, mimo że przy­szło mu żyć na ma­łym, brud­nym po­dwó­rzu w to­wa­rzy­stwie trzech wy­le­nia­łych kur, sta­wał się co­raz pięk­niej­szym pta­kiem. Na­uczył się wy­cią­gać szy­ję i wy­so­kim pia­niem od­po­wia­dać na pia­nie ko­gu­tów ży­ją­cych za ogro­dze­niem, w świe­cie, o któ­rym nic nie wie­dział. W jego gło­sie był nie­spo­ty­ka­ny, pło­mien­ny żar, któ­ry pod­sy­ca­ło jesz­cze do­cho­dzą­ce z od­da­li pia­nie in­nych ko­gu­tów.

– Jak ślicz­nie śpie­wa – szep­nął wie­śniak, wsta­jąc z łóż­ka i wcią­ga­jąc przez gło­wę ko­szu­lę.

– Po­ra­dził­by so­bie i z dwu­dzie­sto­ma ku­ra­mi – od­par­ła jego żona.

Wie­śniak wy­szedł na po­dwó­rze i z dumą po­pa­trzył na mło­de­go ko­gut­ka. Zu­chwa­ły, barw­nie upie­rzo­ny ptak zdą­żył już się do­brze za­zna­jo­mić z trze­ma wy­nędz­nia­ły­mi ku­ra­mi. Stał te­raz z prze­chy­lo­nym łeb­kiem słu­cha­jąc wy­zwa­nia, ja­kie rzu­ca­ły mu nie­wi­docz­ne za ogro­dze­niem ko­gu­ty z nie zna­ne­go mu świa­ta: wid­mo­wa­tych gło­sów, ta­jem­ni­czo pie­ją­cych z ot­chła­ni. Nie­ustra­szo­ny, od­po­wie­dział im dźwięcz­nym, buń­czucz­nym pia­niem.

– Któ­re­goś dnia wy­fru­nie stąd – wes­tchnę­ła żona wie­śnia­ka.

Zwa­bi­li więc pta­ka ziar­nem, po czym – choć dziel­nie wal­czył, trze­po­cząc skrzy­dła­mi i dra­piąc pa­zu­ra­mi – schwy­ta­li go i omo­ta­li mu nogę sznur­kiem, dla pew­no­ści owi­ja­jąc go wo­kół ostro­gi; dru­gi ko­niec sznur­ka przy­wią­za­li do słu­pa pod­trzy­mu­ją­ce­go sło­mia­ny dach w rogu po­dwó­rza.

Kie­dy go pu­ści­li, ko­gu­tek ru­szył przed sie­bie dziar­skim, peł­nym obu­rze­nia kro­kiem, a gdy już nie mógł iść da­lej, szarp­nął spę­ta­ną nogą i prze­wró­cił się; przez chwi­lę sza­mo­tał się bez­rad­nie na brud­nej zie­mi, bu­dząc po­płoch wśród trzech wy­le­nia­łych kur, po czym wzbi­ja­jąc się nie­zdar­nie, od­zy­skał rów­no­wa­gę i sta­nął za­my­ślo­ny. Wie­śniak z żoną śmia­li się do roz­pu­ku. Mło­dy ko­gu­tek sły­szał ich śmiech i ze smut­kiem po­jął – jak­by od daw­na prze­czu­wał swój los – że jest na uwię­zi.

Prze­stał bie­gać ra­do­śnie, stro­szyć pió­ra, mu­skać je dzio­bem. Cho­dził po­sęp­nie po te­re­nie ogra­ni­czo­nym dłu­go­ścią sznur­ka. Nadal jed­nak po­ły­kał naj­lep­sze ką­ski je­dze­nia i cza­sem, jak daw­niej, od­stę­po­wał wy­bra­ne sma­ko­ły­ki ku­rze cie­szą­cej się w da­nej chwi­li jego wzglę­da­mi. Z po­ryw­czym za­pa­łem rzu­cał się wciąż na każ­dą kurę ze swo­je­go ha­re­mu, któ­ra zbli­ża­ła się, niby przy­pad­kiem, wa­biąc go dys­kret­nie. I wciąż buń­czucz­nie od­po­wia­dał na pia­nie in­nych ko­gu­tów, któ­re z na­dej­ściem po­ran­ka roz­le­ga­ło się do­ko­ła.

Jed­nak­że po­ły­kał te­raz je­dze­nie z ja­kąś po­nu­rą żar­łocz­no­ścią, a w spo­so­bie, w jaki do­pa­dał wy­strzę­pio­ne kury… była zwy­cię­ska za­wzię­tość. Z jego pia­nia zni­kło to dźwięcz­ne, zło­ci­ste brzmie­nie. Był przy­wią­za­ny za nogę i do­brze o tym wie­dział. Sznur znie­wo­lił mu cia­ło, ser­ce i du­szę.

Ale wolę ży­cia miał nie spę­ta­ną. Krę­pu­ją­ce go wię­zy mu­sia­ły pęk­nąć. I tak pew­ne­go ran­ka, kie­dy obu­dził się tuż przed świ­tem i po­czuł na­gły przy­pływ siły, za­trze­po­tał skrzy­dła­mi i wzbił się nad zie­mię. Sznur ze­rwał się. Ptak wy­dał dzi­ki, prze­dziw­ny skrzek i z fur­ko­tem wzniósł się na płot, skąd za­piał gło­śno i prze­raź­li­wie. Tak gło­śno, że wy­rwał ze snu wie­śnia­ka.

Tego sa­me­go ran­ka, o tej sa­mej go­dzi­nie, pe­wien czło­wiek zbu­dził się z dłu­gie­go snu, w któ­rym był po­grą­żo­ny. Obu­dził się zdrę­twia­ły i zzięb­nię­ty w gro­bow­cu wy­ku­tym w ska­le. Kie­dy spał, ból prze­szy­wał jego cia­ło, a te­raz, gdy się zbu­dził, ból nadal nie ustę­po­wał. Nie otwie­rał oczu, ale wie­dział, że nie śpi, że leży skost­nia­ły z zim­na, sztyw­ny, obo­la­ły i zwią­za­ny. Twarz miał przy­kry­tą zim­ną tka­ni­ną, nogi moc­no skrę­po­wa­ne. Tyl­ko ręce miał wol­ne.

Zda­wał so­bie spra­wę, że gdy­by chciał, mógł­by się pod­nieść. Ale nie chciał. Po co wra­cać ze świa­ta umar­łych? Na samą myśl o ru­chu po­czuł, jak gdzieś w głę­bi trze­wi zbie­ra mu się na mdło­ści. Smu­ci­ła go ta dziw­na, nie­zro­zu­mia­ła prze­mia­na, jaka się w nim do­ko­na­ła: ten po­wrót do świa­do­mo­ści. Nie pra­gnął tego. Chciał być z dala od wszyst­kich i wszyst­kie­go, tam gdzie nie do­cie­ra­ją wspo­mnie­nia.

Coś jed­nak do nie­go wró­ci­ło, ni­czym list, któ­ry wra­ca do nadaw­cy; wie­dział o tym i le­żał ogar­nię­ty mdło­ścia­mi. Wtem jego ręce drgnę­ły. Pod­nio­sły się zim­ne, cięż­kie, po­ra­nio­ne. Pod­nio­sły się, żeby usu­nąć z twa­rzy tka­ni­nę i roz­luź­nić wię­zy u ra­mion, po czym opa­dły wzdłuż cia­ła, cięż­kie lo­do­wa­te, zdrę­twia­łe, zmę­czo­ne tak mi­ni­mal­nym wy­sił­kiem, nie­chęt­ne do dal­sze­go ru­chu.

Z twa­rzą nie osło­nię­tą i oswo­bo­dzo­ny­mi ra­mio­na­mi znów po­grą­żył się we śnie i le­żał jak mar­twy, spo­czy­wa­jąc w zim­nej ni­co­ści śmier­ci. I pra­wie uda­ło mu się to znów osią­gnąć: wejść w tę zim­ną, to­tal­ną ni­cość by­cia poza świa­tem.

Na­gle jed­nak, kie­dy był jej bli­ski, ręce tra­pio­ne doj­mu­ją­cym bó­lem w nad­garst­kach unio­sły się i ze­rwa­ły wię­zy krę­pu­ją­ce ko­la­na; sto­py po­ru­szy­ły się, lecz tu­łów nadal le­żał zim­ny i nie­ru­cho­my.

Po pew­nym cza­sie unio­sły się po­wie­ki. Oczy uj­rza­ły mrok. Nie­zmien­ny mrok! Choć może do­strze­gły też mały, bla­dy pro­myk na­tręt­ne­go świa­tła, pod­wa­ża­ją­cy wie­ko ciem­no­ści. Męż­czy­zna nie po­tra­fił pod­nieść gło­wy. Po­wie­ki za­mknę­ły mu się. I znów na­stał mrok.

Na­gle po­ru­szył się lek­ko i wiel­ki świat za­wi­ro­wał. Ban­da­że opa­dły. Po­czuł cia­sno­tę ka­mien­nych ścian i za­znał no­wej nie­do­li, jaką jest uwię­zie­nie. Cien­ka nit­ka świa­tła roz­dzie­ra­ła mrok. Z siłą zro­dzo­ną z pro­te­stu męż­czy­zna po­chy­lił się do przo­du i oparł wą­tłe ręce na ścia­nie tuż obok szpa­ry, przez któ­rą wle­wa­ło się świa­tło.

Czuł przy­pływ siły, tak, siły zro­dzo­nej z bun­tu. Wtem roz­legł się huk i fala świa­tła roz­pro­szy­ła ciem­no­ści. Czło­wiek, któ­ry umarł, sie­dział po­chy­lo­ny w gro­bow­cu, zwró­co­ny twa­rzą do za­le­wa­ją­cej go ni­czym po­wódź ja­sno­ści. Blask ra­ził go w oczy, choć le­d­wo na­stał świt. Prze­ni­kli­wa ostrość bu­dzą­ce­go się dnia ozna­cza­ła po­wrót do ży­cia.

Po­wo­li, ostroż­nie, jak cięż­ko ran­ne zwie­rzę, wy­czoł­gał się ze skal­nej jamy. Prze­siąk­nię­te won­no­ścia­mi ban­da­że i ca­łun, któ­rym był okry­ty, zsu­nę­ły się na zie­mię. Wspar­ty o ska­łę przy­siadł, pra­gnąc zna­leźć za­po­mnie­nie. Kie­dy jed­nak spoj­rzał na swo­je sto­py, oka­le­czo­ne i pod­da­ne okrut­nym tor­tu­rom, na chu­de nogi i na zie­mię, po któ­rej mia­ły już nig­dy nie stą­pać, prze­szył go tak nie­wy­obra­żal­ny ból – ból, jaki to­wa­rzy­szy utra­cie wszel­kich złu­dzeń – że pod jego wpły­wem wy­cią­gnął po­ra­nio­ną dłoń, przy­trzy­mał się wy­stę­pu gro­bow­ca i wstał.

Po­wrót do ży­cia! Po­wrót do ży­cia po tym wszyst­kim, co się sta­ło! Pod no­ga­mi spo­strzegł lnia­ne ban­da­że: po­chy­lił się, pod­niósł je z zie­mi, po czym sta­ran­nie zło­żył i umie­ścił z po­wro­tem w skal­nym gro­bow­cu. Na­stęp­nie za­rzu­cił na ra­mio­na na­sy­co­ny won­no­ścia­mi ca­łun, owi­nął się nim i ru­szył przed sie­bie, w bla­dość zim­ne­go po­ran­ka.

Był sa­mot­ny jak nig­dy przed­tem, po­nie­waż jed­nak miał za sobą śmierć, sa­mot­ność nie mo­gła go już do­tknąć.

Prze­po­jo­ny bez­mier­nym smut­kiem, smut­kiem z po­wo­du utra­ty złu­dzeń, męż­czy­zna szedł ska­li­stym zbo­czem, przy każ­dym kro­ku wzdry­ga­jąc się z bólu. Mi­nął śpią­cych na sto­ku żoł­nie­rzy, któ­rzy owi­nię­ci weł­nia­ny­mi płasz­cza­mi le­że­li pod krza­ka­mi dzi­kie­go waw­rzy­nu. Bosy, mil­czą­cy, o po­ra­nio­nych no­gach, okry­ty bia­łym, lnia­nym ca­łu­nem, przy­glą­dał im się przez chwi­lę. Pa­trzył na ich od­ra­ża­ją­ce, bez­wład­ne ciel­ska i cięż­kie koń­czy­ny i w pe­wien spo­sób współ­czuł im. W oba­wie, żeby się nie zbu­dzi­li, po­spiesz­nie skrę­cił w stro­nę dro­gi.

Nie ma­jąc do­kąd się udać, opu­ścił po­ło­żo­ne na wzgó­rzach mia­sto. Po­wo­li się od nie­go od­da­lał; mi­jał drze­wa oliw­ne, pod któ­ry­mi ro­sły zio­ła, buj­na tra­wa, a tak­że fio­le­to­we ane­mo­ny, o po­chy­lo­nych lek­ko w chło­dzie po­ran­ka kie­li­chach. Był to świat, jaki pa­mię­tał, świat przy­ro­dy to­ną­cy w zie­le­ni, urze­ka­ją­cy tę­sk­nym na­wo­ły­wa­niem sło­wi­ka ukry­te­go w krza­kach przy stru­my­ku, świat dni i nocy, któ­ry nig­dy nie umie­ra, a w któ­rym on umarł.

Szedł przed sie­bie na po­ka­le­czo­nych no­gach, świa­dom, że nie na­le­ży ani do tego świa­ta, ani do tam­te­go, z któ­re­go po­wró­cił. Ani mar­twy, ani żywy, z otwar­ty­mi ocza­mi, lecz nie wi­dzą­cy, od­da­lał się wol­no od gra­nic mia­sta, du­ma­jąc nad tym, do­kąd i po co tak wę­dru­je; coś jed­nak pcha­ło go na­przód – ja­kieś nie­ja­sne, choć głę­bo­kie; uczu­cie za­wo­du, ja­kaś sil­na we­wnętrz­na po­trze­ba, z któ­rej na­wet nie zda­wał so­bie spra­wy.

Kie­dy idąc tak, pół­przy­tom­ny, mi­jał ka­mien­ny mur ota­cza­ją­cy gaj oliw­ny, w po­bli­żu roz­le­gło się dzi­kie, prze­raź­li­we pia­nie, któ­re wy­rwa­ło go z odrę­twie­nia i prze­ję­ło dresz­czem; miał nie­mal wra­że­nie, jak­by ra­ził go pio­run. Na zwi­sa­ją­cej nad dro­gą ga­łę­zi sie­dział czar­no-ogni­sty ko­gut ze wspa­nia­łym, czer­wo­nym grze­bie­niem, przez gaj zaś, po­ło­żo­ny nie­co na wznie­sie­niu, biegł wie­śniak w sza­rej, weł­nia­nej ko­szu­li. Na­gle zie­leń za­trzę­sła się i po­ma­rań­czo­wy ptak trze­po­cząc lśnią­cy­mi skrzy­dła­mi ze­sko­czył na zie­mię.

– Złap go, pa­nie! – za­wo­łał wie­śniak. – Złap mo­je­go ko­gu­ta!

Męż­czy­zna, do któ­re­go skie­ro­wa­ne były te sło­wa, uśmiech­nął się lek­ko pod no­sem i sze­ro­ko roz­po­starł ra­mio­na, bia­łym ca­łu­nem za­gra­dza­jąc dro­gę ucie­ki­nie­ro­wi. Ko­gut z pi­skiem i fur­ko­tem od­sko­czył w tył, wie­śniak rzu­cił się w przód, roz­legł się strasz­li­wy trze­pot pta­sich skrzy­deł, po­sy­pa­ły się pió­ra i po chwi­li wie­śniak trzy­mał moc­no pod pa­chą ma­łe­go zbie­ga, któ­ry ner­wo­wo wy­cią­gał szy­ję, wy­trzesz­cza­jąc okrą­głe oczka.

– Uciekł mi – wy­ja­śnił spo­co­ny wie­śniak, lewą ręką gła­dząc uspo­ka­ja­ją­co pta­ka. Mó­wiąc to, spoj­rzał na męż­czy­znę otu­lo­ne­go w bia­ły ka­wał lnu i na­gle do­znał szo­ku, Stał jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny, wpa­tru­jąc się w tru­pio bla­de ob­li­cze czło­wie­ka, któ­ry umarł. Roz­po­znał tę tru­pio bla­dą, nie­ru­cho­mą twarz, czar­ną bro­dę, sze­ro­ko otwar­te, po­nu­re, czar­ne oczy, z któ­rych uszło ży­cie, i gład­kie czo­ło po­kry­te ra­na­mi! A po­nie­waż był pro­stym, mało roz­gar­nię­tym wie­śnia­kiem, ze zdu­mie­nia opa­dła mu szczę­ka, jak dziec­ku, któ­re nie wie, jak się za­cho­wać.

– Nie lę­kaj się – po­wie­dział czło­wiek w ca­łu­nie. – Nie je­stem du­chem. Zdję­li mnie za wcze­śnie, więc po­wsta­łem. Ale je­śli mnie od­naj­dą, wszyst­ko po­wtó­rzą od nowa…

W jego gło­sie sły­chać było nutę daw­ne­go roz­go­ry­cze­nia. Lu­dzie! Zwłasz­cza ci, co dzier­żą wła­dzę! Tyl­ko jed­no po­tra­fią! Mar­twym, obo­jęt­nym wzro­kiem po­pa­trzył w roz­iskrzo­ne, ru­chli­we oczy wie­śnia­ka. Wie­śniak stru­chlał, śmier­tel­na obo­jęt­ność i dziw­na, zim­na sta­now­czość mó­wią­ce­go obez­wład­ni­ły go i za­dał to jed­no py­ta­nie, któ­re­go naj­bar­dziej pra­gnął unik­nąć:

– Czy chcesz, pa­nie, ukryć się w mo­jej cha­cie?

– Chęt­nie tam wy­pocz­nę. Ale je­śli ko­mu­kol­wiek zdra­dzisz, gdzie je­stem, wiesz, co cię cze­ka. Pój­dziesz pod sąd.

– Nie zdra­dzę! Ni­ko­mu nic nie po­wiem! Po­śpiesz­my się, pa­nie!

Ro­zej­rzał się lę­kli­wie, po­sęp­nie za­sta­na­wia­jąc się nad tym, dla­cze­go z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli na­ra­ża się na nie­bez­pie­czeń­stwo. Czło­wiek z po­ka­le­czo­ny­mi no­ga­mi wszedł po wznie­sie­niu do gaju oliw­ne­go i ru­szył za stro­ska­nym wie­śnia­kiem, któ­ry prze­dzie­rał się szyb­ko przez po­ra­sta­ją­cą gaj zie­lo­ną psze­ni­cę. Pod sto­pa­mi, któ­re umar­ły, czuł chłod­ną szorst­kość mło­dych kło­sów; było w nich ży­cie. W po­bli­żu skał wi­dział zaś je­dwa­bi­ste, po­kry­te sre­brzy­stym mesz­kiem ane­mo­ny, któ­rych czer­wo­ne kie­li­chy lek­ko opa­da­ły w dół. One rów­nież na­le­ża­ły do świa­ta ży­wych. A on w swo­im świe­cie był sam, cał­ko­wi­cie sam. Wszyst­ko, co go ota­cza­ło, sta­no­wi­ło cząst­kę świa­ta, któ­ry nig­dy nie umarł, świa­ta, któ­ry po­rzu­cił, a ra­czej zo­stał zmu­szo­ny do po­rzu­ce­nia. Stra­cił wszel­kie złu­dze­nia i je­dy­ne, co te­raz czuł, to wiel­ką przy­pra­wia­ją­cą o mdło­ści pust­kę.

Do­tar­li do gli­nia­nej cha­ty; wie­śniak, zre­zy­gno­wa­ny, prze­pu­ścił go­ścia przo­dem.

– Wejdź, pa­nie! Wejdź! Nikt nas nie wi­dział. Czło­wiek w bia­łym ca­łu­nie wszedł do izby, wno­sząc z sobą dziw­ny za­pach won­no­ści, i sta­nął na twar­dym, ubi­tym kle­pi­sku. Wie­śniak za­mknął drzwi, po czym ru­szył ko­ry­ta­rzem na po­dwó­rze – ogro­dzo­ne wy­so­kim pło­tem przed zło­dzie­ja­mi – gdzie trzy­mał osła. Wciąż nę­ka­ny nie­po­ko­jem, po­now­nie przy­wią­zał ko­gu­ta za nogę. Czło­wiek o tru­pio bla­dej twa­rzy usiadł na ma­cie przy pa­le­ni­sku; był zmę­czo­ny i pół­przy­tom­ny, lecz mimo to sły­szał, jak wie­śniak szep­tem roz­ma­wia z żoną, któ­ra z da­chu ob­ser­wo­wa­ła po­wrót męża.

Wkrót­ce obo­je we­szli do izby i ko­bie­ta za­kry­ła twarz. Na­la­ła wody do dzba­na, a na drew­nia­nej mi­sie po­ło­ży­ła chleb oraz garść su­szo­nych

– Jedz, pa­nie – po­wie­dział wie­śniak. – Jedz. Nikt nas nie wi­dział.

Gość nie miał ape­ty­tu. Po­nie­waż jed­nak znów był w świe­cie ży­wych, umo­czył w wo­dzie ka­wa­łek chle­ba i wło­żył go do ust. Ale wszyst­ko w nim umar­ło: na­wet głód i łak­nie­nie. Wró­cił z za­świa­tów wbrew wła­snej woli, bez chę­ci do ży­cia, je­dy­nie z wszech­po­tęż­nym uczu­ciem pust­ki i roz­cza­ro­wa­nia w ser­cu. Ale gdzieś głę­bo­ko pod war­stwą roz­cza­ro­wa­nia, głę­biej, niż się­ga świa­do­mość, tkwi­ła w nim siła i sta­now­czość, któ­rej też zresz­tą nie pra­gnął.

Wie­śniak z żoną sta­li w drzwiach ob­ser­wu­jąc go. Z prze­ra­że­niem pa­trzy­li na oka­le­czo­ne, chu­de i bia­łe jak per­ga­min ręce oraz nogi przy­by­sza, na drob­ne rany na jego mar­twym czo­le. Z prze­ra­że­niem wdy­cha­li dusz­ny, won­ny za­pach, bi­ją­cy od cia­ła. Wi­dzie­li też de­li­kat­ne, śnież­no­bia­łe, dość kosz­tow­ne płót­no, w któ­re był spo­wi­ty. Może to w isto­cie mar­twy król z da­le­kiej kra­iny gro­zy? – roz­my­śla­li. Przy­bysz sie­dział zmar­z­nię­ty i od­le­gły my­śla­mi, jak­by nadal po­zo­sta­wał w kra­inie śmier­ci, a jego kru­che, nie­mal prze­zro­czy­ste cia­ło ni­czym eg­zo­tycz­na ro­śli­na wy­dzie­la­ło oso­bli­wą, aro­ma­tycz­ną woń.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: