- W empik go
Czterech jeźdźców Apokalipsy - ebook
Czterech jeźdźców Apokalipsy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 556 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 1870 roku Marceli Desnoyers miał dziewiętnaście lat. Urodził się w okolicach Paryża. Był jedynakiem i ojciec jego oddany drobnym spekulacjom budowlanym utrzymywał rodzinę w skromnym dobrobycie. Mularz chciał wykierować syna na architekta i Marceli rozpoczął już przygotowawcze studia, gdy ojciec umarł nagle, zostawiając dość zagmatwane interesy. W ciągu paru miesięcy Marceli i jego matka stoczyli się po pochyłości ruiny i byli zmuszeni wyrzec się wygód mieszczańskich i żyć jak prości robotnicy.
Gdy w czternastym roku życia trzeba było obrać jakiś zawód, Marceli został kamieniarzem. To rzemiosło było sztuką i miało związek z uzdolnieniami, jakie w chłopcu rozwinęły jego studia porzucone z konieczności. Matka wyjechała na wieś do krewnych. Marceli czynił szybkie postępy w kamieniarstwie, pomagając swemu pracodawcy we wszystkich ważniejszych robotach, jakich się podejmował na prowincji. Pierwsze wiadomości o wojnie z Prusami zaskoczyły go w Marsylii, gdzie pracował przy dekorowaniu teatru.
Marceli był nieprzyjacielem cesarstwa, jak cała młodzież jego pokolenia. A przy tym zostawał pod wpływem starych robotników, którzy brali udział w republice 48-go i zachowali żywe wspomnienia zamachu stanu z 2 grudnia. Pewnego dnia ujrzał na ulicach Marsylii manifestację publiczną na cześć pokoju, co się równało manifestacji przeciwrządowej. Stany republikańskie w nieubłaganej walce z cesarzem, towarzysze Międzynarodówki, która się właśnie zorganizowała, i wielka ilość Włochów i Hiszpanów, uciekinierów z własnych krajów na skutek wybuchłych tam zamieszek, wszystko to składało ów pochód. Jakiś rozczochrany, suchotniczy student niósł sztandar. „Żądamy pokoju, który łączy wszystkich ludzi” – śpiewali manifestanci. Ale na tej ziemi najszlachetniejsze żądania rzadko kiedy znajdują posłuch, przeznaczenie bowiem bawi się wyszydzaniem i wykoszlawianiem ich. Zaledwie przyjaciele pokoju weszli na Cannebière ze swoim sztandarem i hymnem, gdy zagrodziła im drogę wojna. Poprzedniego dnia wysadzono na ląd kilka batalionów żuawów z Algierii, by szli wzmocnić stojące na granicy wojska, i ci weterani, przyzwyczajeni do kolonialnego życia, zbyt skrupulatnego w zakusach wywrotowych, uznali za właściwe przeciwstawić się manifestacji, jedni z bagnetem, inni 7. odpiętymi pasami. „Niech żyje wojna!” I ulewa ciosów i razów spadła na śpiewających. Marceli mógł widzieć, jak mały student, wzywający pokoju z kapłańską powagą, potoczył się, oplatany swoim sztandarem, pod nogi żuawom. I nie troszczył się już o więcej, ponieważ dosięgło go kilka pchnięć mniej lub więcej bolesnych; musiał uciekać wraz z innymi.
Owego dnia objawił się po raz pierwszy jego charakter uparty, wyniosły, który, podrażniony sprzeciwem, zdolny był chwycić się ostateczności. Wspomnienie otrzymanych razów piekło go jak coś, co domaga się zemsty. "Precz z wojną!" Ponieważ nie mógł zaprotestować w inny sposób, więc opuści kraj. Walka miała być długa i zakończyć się klęską, według wrogów cesarstwa. Dla niego zaś nadchodził czas poborowy. Mech cesarz radzi sobie, jak chce; Desnoyers zrzekł się zaszczytu służenia mu. Wahał się trochę, wspomniawszy matkę. Ale krewni na wsi nie opuszczą jej, on zaś postanowił pracować ze wszystkich sił, by przysyłać jej pieniądze. Kto wie, czy nie czekają go bogactwa po drugiej stronie morza. Żegnaj, Francjo!
Dzięki jego oszczędnościom jeden agent portowy ofiarował mu możność zabrania się bez papierów na trzy parowce. Jeden szedł do Egiptu, drugi do Australii, trzeci do Montevideo i Buenos Aires; który mu się wyda lepszym. Desnoyers, przypomniawszy sobie książki, jakie czytywał, chciał się poradzie wiatru i wybrać wskazany mu przezeń kierunek, jak to czynili różni powieściowi bohaterowie. Ale tego dnia wiatr dął od morza w stronę Francji. Desnoyers chciał także rzucić monetę w górę, by mu wskazała jego przeznaczenie. Na koniec zdecydował się wejść na statek, który wyruszy pierwszy. Dopiero gdy znalazł się ze swoim mizernym tłumoczkiem na pokładzie parowca, mającego już podnieść kotwicę, zapragnął dowiedzieć się o celu podróży: „Na rzekę La Plata”. I przyjął te słowa z gestem fatalisty: „Jazda do Ameryki Południowej!” Podobał mu się ten kraj. Znał go z podróżniczych książek, których ilustracje przedstawiały stada koni bujających po stepach, nagich, strojnych w pióra Indian i gauczosów, wywijających lassami nad głową.
Milioner Desnoyers przypominał sobie zawsze swoją podróż do Ameryki: czterdzieści trzy dni żeglugi na małym rozklekotanym parowcu, który trzeszczał wszystkimi szparami za najlżejszym wstrząśnieniem i cztery razy zatrzymywał się w drodze z powodu uszkodzenia maszyny, zdany na łaskę fali i wiatrów. W Montevideo dowiedział się o klęskach, jakie poniosła jego ojczyzna, i o tym, że cesarstwo już nie istnieje. Ogarnął go wstyd na myśl, że naród sam się rządzi i broni rozpaczliwie za murami Paryża. A on uciekł! W kilka miesięcy potem wypadki Komuny pocieszyły go co do tej ucieczki. Gdyby był został, z pewnością byłby przystał do buntu. I obecnie byłby już rozstrzelany lub żył na galerach w koloniach, jak tylu jego towarzyszy. Pochwalił sobie własne postanowienie i przestał myśleć o sprawach ojczyzny. Konieczność zarobkowania na kawałek chleba w kraju obcym, którego język zaczął poznawać, sprawiła, że zajmował się wyłącznie własną osobą. Niespokojne i awanturnicze życie nowych narodów wciągnęło go w wir najróżnorodniejszych zajęć i najsprzeczniejszych przedsięwzięć. Czuł się silnym z zuchwałością i pewnością siebie, jakich nigdy nie znał w Starym Świecie. – Jestem do wszystkiego – mawiał – niech mi tylko dadzą czas, żebym się wyćwiczył. – Służył nawet wojskowo, on, który uciekł z ojczyzny, żeby nie nosić karabina, i otrzymał ranę w jednej z konnych utarczek pomiędzy „białymi” a „kolorowymi” Wschodniej Riviery.
W Buenos Aires powrócił do zawodu kamieniarza. Miasto zaczęło się przeobrażać, porzucając wygląd dużej wsi. Desnoyers spędził kilka lat, przyozdabiając salony i fasady. Była to egzystencją pracowita, sedenteryjha i umiarkowanie popłatna. Ale pewnego dnia sprzykrzyły mu się te powolne oszczędności, mogące doprowadzić kiedyś w najlepszym razie do skromnego mająteczku. On zaś przybył do Nowego Świata, żeby się zbogacić jak tylu innych. I w dwudziestu sześciu leciech rzucił się znowu w wir awanturniczego życia, porzucając miasta, pragnąc wyrwać pieniądze z wnętrzności drzemiącej przyrody. Przedsięwziął uprawę roli w lasach północnych, ale szarańcza zniszczyła jego pracę w ciągu kilku' godzin. Był handlarzem bydła, obiegając z dwoma tylko pomocnikami stada wołów i mułów, które przeprowadzał z Chili lub Boliwii przez zaśnieżone pustynie Andów. Stracił w tym życiu całą świadomość czasu i przestrzeni, przedsiębiorąc trwające miesiącami wędrówki wskroś nieskończonych równin. Wielokrotnie czuł się bliskim zrobienia wielkiego majątku i tyleż razy tracił go od jednego zamachu w nieszczęśliwej spekulacji. I w jednej z takich chwil ruiny i nieszczęścia, mając już trzydzieści lat, przyjął służbę u bogatego hodowcy bydła Juliana Madariagi.
Znał tego wielkiego milionera z jego zakupów bydła. Był to Hiszpan, który przybył tutaj bardzo młodym, przystosował się chętnie do miejscowych obyczajów i żył jak gauczo, nabywszy olbrzymie posiadłości. Powszechnie nazywano go Galijczyk Madariaga, z powodu jego narodowości, aczkolwiek urodził się w Kastylii. Wieśniacy, dodając przez uszanowanie przydomek do nazwiska, mówili o nim don Madariaga.
– Towarzyszu – rzekł pewnego dnia do Desnoyers'a w przystępie dobrego humoru, co u niego było rzadkością – doświadczyłeś wielu przeciwności. Brak srebra śmierdzi z daleka. Czemu upierasz się przy tym psim życiu? Wierząj mi, gabacho, pozostań tutaj. Ja się starzeję i potrzebuję człowieka.
Gdy Francuz przystał do Madariagi, właściciele najbliższych posiadłości, mieszkający o piętnaście lub dwadzieścia mil od tamtego, zatrzymywali na drogach nowego pomocnika, żeby mu przepowiadać wszelkiego rodzaju nieszczęścia.
– Nie wytrzymasz pan tu długo. Z don Madariagą nikt do ładu nie dojdzie. Straciliśmy rachubę jego zarządców. To jest człowiek, którego albo trzeba zabić, albo porzucić. Niedługo pan stąd zwieje.
Desnoyers przekonał się wkrótce, że było trochę prawdy w tych pogadankach. Madariagą miał charakter wprost nieznośny, ale, polubiwszy Francuza, hamował się jakoś, żeby mu zbytnio nie dokuczać.
– To perła, ten gabacho – mawiał, jak by usprawiedliwiając swoją ustępliwość. – Lubię go, bo jest bardzo rozważny. Podobają mi się tacy ludzie.
Sam Desnoyers nie wiedział dokładnie, na czym polegała ta jego rozwaga, którą się tak jego chlebodawca zachwycał; ale doznawał pewnej dumy, widząc go dokuczliwym w stosunku do wszystkich, nawet do własnej rodziny, podczas gdy, mówiąc do niego, przybierał ton ojcowskiej gderliwości.
Rodzina składała się z żony misi (przekręcone z Missis, pani) Petrony, którą nazywał „Chinką”, i dwóch córek, już dorosłych, które kształciły się na pensji w Buenos Aires, ale, wróciwszy do domu, odzyskiwały w części pierwotne prostactwo. Majątek Madariagi był olbrzymi.
Ód samego przyjazdu do Ameryki osiedlił się na wsi, kiedy biali nie odważali się jeszcze mieszkać poza obrębem miast z obawy dzielnych Indian. Pierwsze pieniądze zarobił jako odważny handlarz, przewożąc towary na wózku z osiedla do osiedla. Zabijał Indian i dwa razy był ranny; spędził czas jakiś w niewoli u nich i w końcu zaprzyjaźnił się z jednym z krajowców. Za to, co zarobił, skupował ziemię, ile się dało, najwięcej ziemi, poświęciwszy się wyłącznie hodowli bydła, które musiał bronić z karabinem w ręku od piratów z prerii. Potem ożenił się ze swoją „Chinką”, młodą Metyską, która chodziła boso, ale od rodziców otrzymała rozległe grunta. Ci żyli w ubóstwie prawie dzikim na swoich posiadłościach, które z trudem w ciągu kilku dni można było zaledwie obejść. Potem, gdy rząd wypędził Indian aż po same granice i zaczął sprzedawać bezpańskie grunta – uważając za czyn patriotyczny, jeżeli kto chciał je nabywać – Madariaga skupował i skupował za marne pieniądze olbrzymie przestrzenie. Nabywać ziemię i zapełniać ją zwierzętami było celem jego życia. Czasem, galopując w towarzystwie Desnoyers'a przez swe niezmierzone pola, nie mógł powstrzymać uczucia dumy.
– Słuchaj no, gabacho. Powiadają, że tam u was są kraje nie większe od moich gruntów. Czy to prawda?
Francuz potwierdził. Posiadłości Madariagi przewyższały obszarami swymi niejedno księstwo. To wprawiło w dobry humor hodowcę.
– W takim razie nie byłoby nic głupiego, gdybym któregoś dnia ogłosił się królem. Przedstaw sobie, gabacho. Don Madariago pierwszy! To tylko bieda, że moja „Chinka” nie chce mnie obdarzyć synem. To jałowa krowa.
Sława jego rozległych posiadłości i jego bogactw w gotowiźnie doszła aż do Buenos Aires. Wszyscy znali Madariagę z nazwiska, chociaż mało kto go widział. Gdy przyjeżdżał do stolicy, nie zwracał niczyjej uwagi swym chłopskim wyglądem, w tych samych getrach, jakich używał w polu, we wzdętej na plecach ponszy (płaszczu) i ze sterczącymi nad nią jak rogi końcami krawata, dręczycielskiej ozdoby, jaką mu narzucały córki, na próżno usiłujące zawiązać go kochającymi rękoma, aby się zbytnio nie buntował.
Pewnego dnia wszedł do gabinetu najbogatszego w'stolicy hurtownika.
– Słyszałem, że pan potrzebuje wołów dla Europy, i przychodzę sprzedać panu coś niecoś.
Hurtownik spojrzał wyniośle na biednego gaucza. Niechby się porozumiał z jednym z jego urzędników; on nie traci czasu na takie drobne zakupy. Ale figlarny uśmiech chłopiny wzbudził jego ciekawość.
– A ileż wołów możecie mi sprzedać, mój poczciwcze?
– Ano, jakieś trzydzieści tysięcy, proszę pana.
Dla potentata było to wystarczającym. Wstał od biurka i obleśnie podał tamtemu krzesło.
– Chyba nie możesz być pan kim innym niż seniorem Madariagą?
– Do usług Boskich i pańskich.
Była to najświetniejsza chwila w jego życiu.
W przedpokojach dyrektorów banku zaledwie wskazywano mu krzesło, wątpiąc, żeby dygnitarz, znajdujący się po drugiej stronie drzwi, raczył go przyjąć. Ale skoro tylko zadźwięczało jego nazwisko, sam dygnitarz biegł otworzyć. A biedny urzędnik baraniał ze zdumienia, usłyszawszy, jak gauczo, wchodząc, mówił w rodzaju powitania:
– Przychodzę, żebyście mi dali trzysta tysięcy pesów. Mam paszy pod dostatkiem i chciałbym dokupić coś niecoś pola, żeby je użyźnić.
Jego charakter nierówny i sprzeczny odnosił się do ludzi zamieszkujących jego ziemię z okropną i dobroduszną tyranią. Jeżeli zjawił się jakiś włóczęga, przepędzał go brutalnie, gdy ten tylko usta otworzył.
– Nie zawracaj głowy, przyjacielu – zwykł był wrzeszczeć, jak gdyby go miał wytłuc – tam pod płotem leży odarta ze skóry owca, ukraj sobie kawałek i zeżryj, ile zechcesz, a potem fora ze dwora.
I odwracał się od niego plecami, dawszy mu jeszcze parę pesów na drogę.
Pewnego dnia rozzłościł się na najemnika, który zbyt powolnie wbijał słupy w jakimś ogrodzeniu. Wszyscy go okradali! Nazajutrz mówił z pobłażliwym uśmiechem o znacznej sumie, jaką miał zapłacić za niewypłacalnego dłużnika, za którego poręczył.
– Biedaczysko! Ciężej mu na świecie niż mnie! Zobaczywszy na drodze kości świeżo ogryzionej owcy, wpadał w niepohamowany gniew. Ale nie o mięso:
– Na głód nie ma przepisów i mięso po to stworzył Bóg; żeby je ludzie jedli. Ale niechby chociaż zostawili skórę!
I rozwodził się nad tą niegodziwością, powtarzając wciąż:
– Brak religii i dobrych obyczajów.