Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czterech jeźdźców Apokalipsy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czterech jeźdźców Apokalipsy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 556 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ II CEN­TAUR MA­DA­RIA­GA

W 1870 roku Mar­ce­li De­snoy­ers miał dzie­więt­na­ście lat. Uro­dził się w oko­li­cach Pa­ry­ża. Był je­dy­na­kiem i oj­ciec jego od­da­ny drob­nym spe­ku­la­cjom bu­dow­la­nym utrzy­my­wał ro­dzi­nę w skrom­nym do­bro­by­cie. Mu­larz chciał wy­kie­ro­wać syna na ar­chi­tek­ta i Mar­ce­li roz­po­czął już przy­go­to­waw­cze stu­dia, gdy oj­ciec umarł na­gle, zo­sta­wia­jąc dość za­gma­twa­ne in­te­re­sy. W cią­gu paru mie­się­cy Mar­ce­li i jego mat­ka sto­czy­li się po po­chy­ło­ści ru­iny i byli zmu­sze­ni wy­rzec się wy­gód miesz­czań­skich i żyć jak pro­ści ro­bot­ni­cy.

Gdy w czter­na­stym roku ży­cia trze­ba było obrać ja­kiś za­wód, Mar­ce­li zo­stał ka­mie­nia­rzem. To rze­mio­sło było sztu­ką i mia­ło zwią­zek z uzdol­nie­nia­mi, ja­kie w chłop­cu roz­wi­nę­ły jego stu­dia po­rzu­co­ne z ko­niecz­no­ści. Mat­ka wy­je­cha­ła na wieś do krew­nych. Mar­ce­li czy­nił szyb­kie po­stę­py w ka­mie­niar­stwie, po­ma­ga­jąc swe­mu pra­co­daw­cy we wszyst­kich waż­niej­szych ro­bo­tach, ja­kich się po­dej­mo­wał na pro­win­cji. Pierw­sze wia­do­mo­ści o woj­nie z Pru­sa­mi za­sko­czy­ły go w Mar­sy­lii, gdzie pra­co­wał przy de­ko­ro­wa­niu te­atru.

Mar­ce­li był nie­przy­ja­cie­lem ce­sar­stwa, jak cała mło­dzież jego po­ko­le­nia. A przy tym zo­sta­wał pod wpły­wem sta­rych ro­bot­ni­ków, któ­rzy bra­li udział w re­pu­bli­ce 48-go i za­cho­wa­li żywe wspo­mnie­nia za­ma­chu sta­nu z 2 grud­nia. Pew­ne­go dnia uj­rzał na uli­cach Mar­sy­lii ma­ni­fe­sta­cję pu­blicz­ną na cześć po­ko­ju, co się rów­na­ło ma­ni­fe­sta­cji prze­ciw­rzą­do­wej. Sta­ny re­pu­bli­kań­skie w nie­ubła­ga­nej wal­ce z ce­sa­rzem, to­wa­rzy­sze Mię­dzy­na­ro­dów­ki, któ­ra się wła­śnie zor­ga­ni­zo­wa­ła, i wiel­ka ilość Wło­chów i Hisz­pa­nów, ucie­ki­nie­rów z wła­snych kra­jów na sku­tek wy­bu­chłych tam za­mie­szek, wszyst­ko to skła­da­ło ów po­chód. Ja­kiś roz­czo­chra­ny, su­chot­ni­czy stu­dent niósł sztan­dar. „Żą­da­my po­ko­ju, któ­ry łą­czy wszyst­kich lu­dzi” – śpie­wa­li ma­ni­fe­stan­ci. Ale na tej zie­mi naj­szla­chet­niej­sze żą­da­nia rzad­ko kie­dy znaj­du­ją po­słuch, prze­zna­cze­nie bo­wiem bawi się wy­szy­dza­niem i wy­kosz­la­wia­niem ich. Za­le­d­wie przy­ja­cie­le po­ko­ju we­szli na Can­ne­bi­ère ze swo­im sztan­da­rem i hym­nem, gdy za­gro­dzi­ła im dro­gę woj­na. Po­przed­nie­go dnia wy­sa­dzo­no na ląd kil­ka ba­ta­lio­nów żu­awów z Al­gie­rii, by szli wzmoc­nić sto­ją­ce na gra­ni­cy woj­ska, i ci we­te­ra­ni, przy­zwy­cza­je­ni do ko­lo­nial­ne­go ży­cia, zbyt skru­pu­lat­ne­go w za­ku­sach wy­wro­to­wych, uzna­li za wła­ści­we prze­ciw­sta­wić się ma­ni­fe­sta­cji, jed­ni z ba­gne­tem, inni 7. od­pię­ty­mi pa­sa­mi. „Niech żyje woj­na!” I ule­wa cio­sów i ra­zów spa­dła na śpie­wa­ją­cych. Mar­ce­li mógł wi­dzieć, jak mały stu­dent, wzy­wa­ją­cy po­ko­ju z ka­płań­ską po­wa­gą, po­to­czył się, opla­ta­ny swo­im sztan­da­rem, pod nogi żu­awom. I nie trosz­czył się już o wię­cej, po­nie­waż do­się­gło go kil­ka pchnięć mniej lub wię­cej bo­le­snych; mu­siał ucie­kać wraz z in­ny­mi.

Owe­go dnia ob­ja­wił się po raz pierw­szy jego cha­rak­ter upar­ty, wy­nio­sły, któ­ry, po­draż­nio­ny sprze­ci­wem, zdol­ny był chwy­cić się osta­tecz­no­ści. Wspo­mnie­nie otrzy­ma­nych ra­zów pie­kło go jak coś, co do­ma­ga się ze­msty. "Precz z woj­ną!" Po­nie­waż nie mógł za­pro­te­sto­wać w inny spo­sób, więc opu­ści kraj. Wal­ka mia­ła być dłu­ga i za­koń­czyć się klę­ską, we­dług wro­gów ce­sar­stwa. Dla nie­go zaś nad­cho­dził czas po­bo­ro­wy. Mech ce­sarz ra­dzi so­bie, jak chce; De­snoy­ers zrzekł się za­szczy­tu słu­że­nia mu. Wa­hał się tro­chę, wspo­mniaw­szy mat­kę. Ale krew­ni na wsi nie opusz­czą jej, on zaś po­sta­no­wił pra­co­wać ze wszyst­kich sił, by przy­sy­łać jej pie­nią­dze. Kto wie, czy nie cze­ka­ją go bo­gac­twa po dru­giej stro­nie mo­rza. Że­gnaj, Fran­cjo!

Dzię­ki jego oszczęd­no­ściom je­den agent por­to­wy ofia­ro­wał mu moż­ność za­bra­nia się bez pa­pie­rów na trzy pa­row­ce. Je­den szedł do Egip­tu, dru­gi do Au­stra­lii, trze­ci do Mon­te­vi­deo i Bu­enos Aires; któ­ry mu się wyda lep­szym. De­snoy­ers, przy­po­mniaw­szy so­bie książ­ki, ja­kie czy­ty­wał, chciał się po­ra­dzie wia­tru i wy­brać wska­za­ny mu prze­zeń kie­ru­nek, jak to czy­ni­li róż­ni po­wie­ścio­wi bo­ha­te­ro­wie. Ale tego dnia wiatr dął od mo­rza w stro­nę Fran­cji. De­snoy­ers chciał tak­że rzu­cić mo­ne­tę w górę, by mu wska­za­ła jego prze­zna­cze­nie. Na ko­niec zde­cy­do­wał się wejść na sta­tek, któ­ry wy­ru­szy pierw­szy. Do­pie­ro gdy zna­lazł się ze swo­im mi­zer­nym tłu­mocz­kiem na po­kła­dzie pa­row­ca, ma­ją­ce­go już pod­nieść ko­twi­cę, za­pra­gnął do­wie­dzieć się o celu po­dró­ży: „Na rze­kę La Pla­ta”. I przy­jął te sło­wa z ge­stem fa­ta­li­sty: „Jaz­da do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej!” Po­do­bał mu się ten kraj. Znał go z po­dróż­ni­czych ksią­żek, któ­rych ilu­stra­cje przed­sta­wia­ły sta­da koni bu­ja­ją­cych po ste­pach, na­gich, stroj­nych w pió­ra In­dian i gau­czo­sów, wy­wi­ja­ją­cych las­sa­mi nad gło­wą.

Mi­lio­ner De­snoy­ers przy­po­mi­nał so­bie za­wsze swo­ją po­dróż do Ame­ry­ki: czter­dzie­ści trzy dni że­glu­gi na ma­łym roz­kle­ko­ta­nym pa­row­cu, któ­ry trzesz­czał wszyst­ki­mi szpa­ra­mi za naj­lżej­szym wstrzą­śnie­niem i czte­ry razy za­trzy­my­wał się w dro­dze z po­wo­du uszko­dze­nia ma­szy­ny, zda­ny na ła­skę fali i wia­trów. W Mon­te­vi­deo do­wie­dział się o klę­skach, ja­kie po­nio­sła jego oj­czy­zna, i o tym, że ce­sar­stwo już nie ist­nie­je. Ogar­nął go wstyd na myśl, że na­ród sam się rzą­dzi i bro­ni roz­pacz­li­wie za mu­ra­mi Pa­ry­ża. A on uciekł! W kil­ka mie­się­cy po­tem wy­pad­ki Ko­mu­ny po­cie­szy­ły go co do tej uciecz­ki. Gdy­by był zo­stał, z pew­no­ścią był­by przy­stał do bun­tu. I obec­nie był­by już roz­strze­la­ny lub żył na ga­le­rach w ko­lo­niach, jak tylu jego to­wa­rzy­szy. Po­chwa­lił so­bie wła­sne po­sta­no­wie­nie i prze­stał my­śleć o spra­wach oj­czy­zny. Ko­niecz­ność za­rob­ko­wa­nia na ka­wa­łek chle­ba w kra­ju ob­cym, któ­re­go ję­zyk za­czął po­zna­wać, spra­wi­ła, że zaj­mo­wał się wy­łącz­nie wła­sną oso­bą. Nie­spo­koj­ne i awan­tur­ni­cze ży­cie no­wych na­ro­dów wcią­gnę­ło go w wir naj­róż­no­rod­niej­szych za­jęć i naj­sprzecz­niej­szych przed­się­wzięć. Czuł się sil­nym z zu­chwa­ło­ścią i pew­no­ścią sie­bie, ja­kich nig­dy nie znał w Sta­rym Świe­cie. – Je­stem do wszyst­kie­go – ma­wiał – niech mi tyl­ko da­dzą czas, że­bym się wy­ćwi­czył. – Słu­żył na­wet woj­sko­wo, on, któ­ry uciekł z oj­czy­zny, żeby nie no­sić ka­ra­bi­na, i otrzy­mał ranę w jed­nej z kon­nych utar­czek po­mię­dzy „bia­ły­mi” a „ko­lo­ro­wy­mi” Wschod­niej Ri­vie­ry.

W Bu­enos Aires po­wró­cił do za­wo­du ka­mie­nia­rza. Mia­sto za­czę­ło się prze­obra­żać, po­rzu­ca­jąc wy­gląd du­żej wsi. De­snoy­ers spę­dził kil­ka lat, przy­ozda­bia­jąc sa­lo­ny i fa­sa­dy. Była to eg­zy­sten­cją pra­co­wi­ta, se­den­te­ryj­ha i umiar­ko­wa­nie po­płat­na. Ale pew­ne­go dnia sprzy­krzy­ły mu się te po­wol­ne oszczęd­no­ści, mo­gą­ce do­pro­wa­dzić kie­dyś w naj­lep­szym ra­zie do skrom­ne­go ma­ją­tecz­ku. On zaś przy­był do No­we­go Świa­ta, żeby się zbo­ga­cić jak tylu in­nych. I w dwu­dzie­stu sze­ściu le­ciech rzu­cił się zno­wu w wir awan­tur­ni­cze­go ży­cia, po­rzu­ca­jąc mia­sta, pra­gnąc wy­rwać pie­nią­dze z wnętrz­no­ści drze­mią­cej przy­ro­dy. Przed­się­wziął upra­wę roli w la­sach pół­noc­nych, ale sza­rań­cza znisz­czy­ła jego pra­cę w cią­gu kil­ku' go­dzin. Był han­dla­rzem by­dła, obie­ga­jąc z dwo­ma tyl­ko po­moc­ni­ka­mi sta­da wo­łów i mu­łów, któ­re prze­pro­wa­dzał z Chi­li lub Bo­li­wii przez za­śnie­żo­ne pu­sty­nie An­dów. Stra­cił w tym ży­ciu całą świa­do­mość cza­su i prze­strze­ni, przed­się­bio­rąc trwa­ją­ce mie­sią­ca­mi wę­drów­ki wskroś nie­skoń­czo­nych rów­nin. Wie­lo­krot­nie czuł się bli­skim zro­bie­nia wiel­kie­go ma­jąt­ku i ty­leż razy tra­cił go od jed­ne­go za­ma­chu w nie­szczę­śli­wej spe­ku­la­cji. I w jed­nej z ta­kich chwil ru­iny i nie­szczę­ścia, ma­jąc już trzy­dzie­ści lat, przy­jął służ­bę u bo­ga­te­go ho­dow­cy by­dła Ju­lia­na Ma­da­ria­gi.

Znał tego wiel­kie­go mi­lio­ne­ra z jego za­ku­pów by­dła. Był to Hisz­pan, któ­ry przy­był tu­taj bar­dzo mło­dym, przy­sto­so­wał się chęt­nie do miej­sco­wych oby­cza­jów i żył jak gau­czo, na­byw­szy ol­brzy­mie po­sia­dło­ści. Po­wszech­nie na­zy­wa­no go Ga­lij­czyk Ma­da­ria­ga, z po­wo­du jego na­ro­do­wo­ści, acz­kol­wiek uro­dził się w Ka­sty­lii. Wie­śnia­cy, do­da­jąc przez usza­no­wa­nie przy­do­mek do na­zwi­ska, mó­wi­li o nim don Ma­da­ria­ga.

– To­wa­rzy­szu – rzekł pew­ne­go dnia do De­snoy­ers'a w przy­stę­pie do­bre­go hu­mo­ru, co u nie­go było rzad­ko­ścią – do­świad­czy­łeś wie­lu prze­ciw­no­ści. Brak sre­bra śmier­dzi z da­le­ka. Cze­mu upie­rasz się przy tym psim ży­ciu? Wie­rząj mi, ga­ba­cho, po­zo­stań tu­taj. Ja się sta­rze­ję i po­trze­bu­ję czło­wie­ka.

Gdy Fran­cuz przy­stał do Ma­da­ria­gi, wła­ści­cie­le naj­bliż­szych po­sia­dło­ści, miesz­ka­ją­cy o pięt­na­ście lub dwa­dzie­ścia mil od tam­te­go, za­trzy­my­wa­li na dro­gach no­we­go po­moc­ni­ka, żeby mu prze­po­wia­dać wszel­kie­go ro­dza­ju nie­szczę­ścia.

– Nie wy­trzy­masz pan tu dłu­go. Z don Ma­da­ria­gą nikt do ładu nie doj­dzie. Stra­ci­li­śmy ra­chu­bę jego za­rząd­ców. To jest czło­wiek, któ­re­go albo trze­ba za­bić, albo po­rzu­cić. Nie­dłu­go pan stąd zwie­je.

De­snoy­ers prze­ko­nał się wkrót­ce, że było tro­chę praw­dy w tych po­ga­dan­kach. Ma­da­ria­gą miał cha­rak­ter wprost nie­zno­śny, ale, po­lu­biw­szy Fran­cu­za, ha­mo­wał się ja­koś, żeby mu zbyt­nio nie do­ku­czać.

– To per­ła, ten ga­ba­cho – ma­wiał, jak by uspra­wie­dli­wia­jąc swo­ją ustę­pli­wość. – Lu­bię go, bo jest bar­dzo roz­waż­ny. Po­do­ba­ją mi się tacy lu­dzie.

Sam De­snoy­ers nie wie­dział do­kład­nie, na czym po­le­ga­ła ta jego roz­wa­ga, któ­rą się tak jego chle­bo­daw­ca za­chwy­cał; ale do­zna­wał pew­nej dumy, wi­dząc go do­kucz­li­wym w sto­sun­ku do wszyst­kich, na­wet do wła­snej ro­dzi­ny, pod­czas gdy, mó­wiąc do nie­go, przy­bie­rał ton oj­cow­skiej gder­li­wo­ści.

Ro­dzi­na skła­da­ła się z żony misi (prze­krę­co­ne z Mis­sis, pani) Pe­tro­ny, któ­rą na­zy­wał „Chin­ką”, i dwóch có­rek, już do­ro­słych, któ­re kształ­ci­ły się na pen­sji w Bu­enos Aires, ale, wró­ciw­szy do domu, od­zy­ski­wa­ły w czę­ści pier­wot­ne pro­stac­two. Ma­ją­tek Ma­da­ria­gi był ol­brzy­mi.

Ód sa­me­go przy­jaz­du do Ame­ry­ki osie­dlił się na wsi, kie­dy bia­li nie od­wa­ża­li się jesz­cze miesz­kać poza ob­rę­bem miast z oba­wy dziel­nych In­dian. Pierw­sze pie­nią­dze za­ro­bił jako od­waż­ny han­dlarz, prze­wo­żąc to­wa­ry na wóz­ku z osie­dla do osie­dla. Za­bi­jał In­dian i dwa razy był ran­ny; spę­dził czas ja­kiś w nie­wo­li u nich i w koń­cu za­przy­jaź­nił się z jed­nym z kra­jow­ców. Za to, co za­ro­bił, sku­po­wał zie­mię, ile się dało, naj­wię­cej zie­mi, po­świę­ciw­szy się wy­łącz­nie ho­dow­li by­dła, któ­re mu­siał bro­nić z ka­ra­bi­nem w ręku od pi­ra­tów z pre­rii. Po­tem oże­nił się ze swo­ją „Chin­ką”, mło­dą Me­ty­ską, któ­ra cho­dzi­ła boso, ale od ro­dzi­ców otrzy­ma­ła roz­le­głe grun­ta. Ci żyli w ubó­stwie pra­wie dzi­kim na swo­ich po­sia­dło­ściach, któ­re z tru­dem w cią­gu kil­ku dni moż­na było za­le­d­wie obejść. Po­tem, gdy rząd wy­pę­dził In­dian aż po same gra­ni­ce i za­czął sprze­da­wać bez­pań­skie grun­ta – uwa­ża­jąc za czyn pa­trio­tycz­ny, je­że­li kto chciał je na­by­wać – Ma­da­ria­ga sku­po­wał i sku­po­wał za mar­ne pie­nią­dze ol­brzy­mie prze­strze­nie. Na­by­wać zie­mię i za­peł­niać ją zwie­rzę­ta­mi było ce­lem jego ży­cia. Cza­sem, ga­lo­pu­jąc w to­wa­rzy­stwie De­snoy­ers'a przez swe nie­zmie­rzo­ne pola, nie mógł po­wstrzy­mać uczu­cia dumy.

– Słu­chaj no, ga­ba­cho. Po­wia­da­ją, że tam u was są kra­je nie więk­sze od mo­ich grun­tów. Czy to praw­da?

Fran­cuz po­twier­dził. Po­sia­dło­ści Ma­da­ria­gi prze­wyż­sza­ły ob­sza­ra­mi swy­mi nie­jed­no księ­stwo. To wpra­wi­ło w do­bry hu­mor ho­dow­cę.

– W ta­kim ra­zie nie by­ło­by nic głu­pie­go, gdy­bym któ­re­goś dnia ogło­sił się kró­lem. Przed­staw so­bie, ga­ba­cho. Don Ma­da­ria­go pierw­szy! To tyl­ko bie­da, że moja „Chin­ka” nie chce mnie ob­da­rzyć sy­nem. To ja­ło­wa kro­wa.

Sła­wa jego roz­le­głych po­sia­dło­ści i jego bo­gactw w go­to­wiź­nie do­szła aż do Bu­enos Aires. Wszy­scy zna­li Ma­da­ria­gę z na­zwi­ska, cho­ciaż mało kto go wi­dział. Gdy przy­jeż­dżał do sto­li­cy, nie zwra­cał ni­czy­jej uwa­gi swym chłop­skim wy­glą­dem, w tych sa­mych ge­trach, ja­kich uży­wał w polu, we wzdę­tej na ple­cach pon­szy (płasz­czu) i ze ster­czą­cy­mi nad nią jak rogi koń­ca­mi kra­wa­ta, drę­czy­ciel­skiej ozdo­by, jaką mu na­rzu­ca­ły cór­ki, na próż­no usi­łu­ją­ce za­wią­zać go ko­cha­ją­cy­mi rę­ko­ma, aby się zbyt­nio nie bun­to­wał.

Pew­ne­go dnia wszedł do ga­bi­ne­tu naj­bo­gat­sze­go w'sto­li­cy hur­tow­ni­ka.

– Sły­sza­łem, że pan po­trze­bu­je wo­łów dla Eu­ro­py, i przy­cho­dzę sprze­dać panu coś nie­coś.

Hur­tow­nik spoj­rzał wy­nio­śle na bied­ne­go gau­cza. Nie­chby się po­ro­zu­miał z jed­nym z jego urzęd­ni­ków; on nie tra­ci cza­su na ta­kie drob­ne za­ku­py. Ale fi­glar­ny uśmiech chło­pi­ny wzbu­dził jego cie­ka­wość.

– A ileż wo­łów mo­że­cie mi sprze­dać, mój po­czciw­cze?

– Ano, ja­kieś trzy­dzie­ści ty­się­cy, pro­szę pana.

Dla po­ten­ta­ta było to wy­star­cza­ją­cym. Wstał od biur­ka i ob­le­śnie po­dał tam­te­mu krze­sło.

– Chy­ba nie mo­żesz być pan kim in­nym niż se­nio­rem Ma­da­ria­gą?

– Do usług Bo­skich i pań­skich.

Była to naj­świet­niej­sza chwi­la w jego ży­ciu.

W przed­po­ko­jach dy­rek­to­rów ban­ku za­le­d­wie wska­zy­wa­no mu krze­sło, wąt­piąc, żeby dy­gni­tarz, znaj­du­ją­cy się po dru­giej stro­nie drzwi, ra­czył go przy­jąć. Ale sko­ro tyl­ko za­dźwię­cza­ło jego na­zwi­sko, sam dy­gni­tarz biegł otwo­rzyć. A bied­ny urzęd­nik ba­ra­niał ze zdu­mie­nia, usły­szaw­szy, jak gau­czo, wcho­dząc, mó­wił w ro­dza­ju po­wi­ta­nia:

– Przy­cho­dzę, że­by­ście mi dali trzy­sta ty­się­cy pe­sów. Mam pa­szy pod do­stat­kiem i chciał­bym do­ku­pić coś nie­coś pola, żeby je użyź­nić.

Jego cha­rak­ter nie­rów­ny i sprzecz­ny od­no­sił się do lu­dzi za­miesz­ku­ją­cych jego zie­mię z okrop­ną i do­bro­dusz­ną ty­ra­nią. Je­że­li zja­wił się ja­kiś włó­czę­ga, prze­pę­dzał go bru­tal­nie, gdy ten tyl­ko usta otwo­rzył.

– Nie za­wra­caj gło­wy, przy­ja­cie­lu – zwykł był wrzesz­czeć, jak gdy­by go miał wy­tłuc – tam pod pło­tem leży odar­ta ze skó­ry owca, ukraj so­bie ka­wa­łek i ze­żryj, ile ze­chcesz, a po­tem fora ze dwo­ra.

I od­wra­cał się od nie­go ple­ca­mi, daw­szy mu jesz­cze parę pe­sów na dro­gę.

Pew­ne­go dnia roz­zło­ścił się na na­jem­ni­ka, któ­ry zbyt po­wol­nie wbi­jał słu­py w ja­kimś ogro­dze­niu. Wszy­scy go okra­da­li! Na­za­jutrz mó­wił z po­błaż­li­wym uśmie­chem o znacz­nej su­mie, jaką miał za­pła­cić za nie­wy­pła­cal­ne­go dłuż­ni­ka, za któ­re­go po­rę­czył.

– Bie­da­czy­sko! Cię­żej mu na świe­cie niż mnie! Zo­ba­czyw­szy na dro­dze ko­ści świe­żo ogry­zio­nej owcy, wpa­dał w nie­po­ha­mo­wa­ny gniew. Ale nie o mię­so:

– Na głód nie ma prze­pi­sów i mię­so po to stwo­rzył Bóg; żeby je lu­dzie je­dli. Ale nie­chby cho­ciaż zo­sta­wi­li skó­rę!

I roz­wo­dził się nad tą nie­go­dzi­wo­ścią, po­wta­rza­jąc wciąż:

– Brak re­li­gii i do­brych oby­cza­jów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: