- W empik go
Cztery dni w Baden-Baden: nowella Sewera. - ebook
Cztery dni w Baden-Baden: nowella Sewera. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 193 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baden-Baden, dnia 2. lipca 187…
Jestem aż tu, – nie wiem po co, i naco. Czy żeby topić rozpacz w "rulecie" lub trentequarante – i zgrawszy się do nitki ocucić się z miłości, – która mi powoli, a wytrwale pożera serce i wysusza mózg.
Zdaje mi się, że ruleta najlepszem jest na miłość lekarstwem. Pewnego pięknego poranku przeszukawszy kieszenie nawet od kamizelki, – przetrząsnąwszy portmonetkę – raptem dowiadujemy się, że jesteśmy panami dziesięciu, lub dwudziestu sztuk napoleondorów – i nie więcej – a świat taki piękny – uśmiechnięty – uroczy – mruga na nas swem powabnem okiem – tem milej, – im mniej posiadamy gotówki.
Świat taki piękny – golizna taka święta – pragniemy żyć powtórnie całą siłą młodości, – miłośna rozpacz topnieje pochłaniając w sobie tęsknotę, którą radzi nazywamy chorobą serca, a w miejsce niej, bierze w posiadanie nasz umysł smutek za życiem i żal. – Smutek i żal, ciągną za sobą ciężkiego wagomiaru rozwagę – i wtedy poprzysiągłszy sobie – pracę, i oszczędność – uciekamy wyleczeni do domu, – aby się znów powtórnie zakochać, – kochając marzyć, układać wielkie plany, – z nadziei budować pałace – i nic w końcu nie robić….
Taka to już nasza natura słowiańska, a przedewszystkiem polska…
Nareszcie po przeczytaniu paru tych wierszy sam siebie się pytam, czy to pamiętnik – czy kazanie? Zakochani lubią wygadywać historye na własne uczucie i na siebie samych, myśląc, że tym sposobem otrzeźwią się, gdy tylko się drażnią. To usiłowanie drażnienia i walki zdradzają gorączkę serca – i wtedy najwięcej kochają.
Jeżeli jestem w Baden-Baden i nie gram, to chyba po to tylko tu siedzę, aby pokazywać swą ponurą twarz wśród uśmiechów i gwałtem oddawać się rozpaczy, przy dźwiękach skocznej muzyki Straussa.
Prezentować ludziom własną rozpacz – dziś, staje się komicznem – co dowodzi, że czasy romantycznego bajronizmu minęły, a mimo to, romantyzm i bajronizm tak silnie wkorzeniły się w nasz organizm; raczej są one oddawna składowemi częściami duchowej naszej natury,
– że wiedząc o ich komicznych stronach, radzi jesteśmy zachowywać się ponuro na balu, na komedyi, w teatrze – nareszcie przy rulecie w otoczeniu tysiąca cudzoziemek patrzących na świat – złoto i nas, załzawionemi oczami – słuchających tonów walca, ziewając. – To także są bajronistki – ale nudów i spleenu, skutkiem przeżycia się młodości bezbarwnej – braku idei i celu życia, braku namiętności, które konwenanse pożarły.
Bajronizm z początkiem XIX. wieku był zrozpaczony brakiem wielkich wrażeń. – Wszystko mu było za mało, zaledwo uczuł się w swym żywiole w chwilach wielkich walk i wstrząśnień, wielkich namiętności, na klasycznym gruncie Peleponezu. Z końcem wieku zestarzał się, – cierpi na przeżycie, bo niczego nie szuka – jak małego użycia – małych wrażeń – wielkiego komfortu. Bajronizm zestarzał sio, bo siły ludzkości chwilowo stargane, drzemią w nadziei rychłego przebudzenia się. Ziewamy, patrząc załzawionem okiem na wszystko małe co nas otacza, nie umiejąc szukać rzeczy wielkich i wzniosłych. Te nas oślepiają. – Straszne wypadki dzieją się po za ogólna namiętnością. Są tylko ciekawe.
Smutno zakochanemu i to nieszczęśliwie zakochanemu, wśród pustych serc, i zgłodniałych pragnieniami użycia dusz!
Więc pocóż tu przyjechałem i czego chcę od ludzi, którym nic nie dałem – prócz nieszczęśliwej miłości, dla jednego małego stworzonka – nie umiejącego nawet rozróżnić sentymentalizmu od szczerości uczuć, – prawdy od kłamstwa. A może mu to wszystko jedno, lub nawet woli to drugie?
Dnia 3. lipca.
Z uśmiechem przeczytałem dziś wczorajsze notatki. – Prawda, spacerowałem ponury cały wieczór, pokazując cichą rozpacz moją ludziom. Nie musiała jednak być tak wielką, gdy się w nią stroiłem na pokaz…. – Grał Strauss – muzyka wojskowa w odpoczynkach dopełniała go. Szmer rozmów łączył się harmonijnie z szelestem wód, wytryskających z fontanny.
Dlaczego rozpaczałem w tej chwili, gdy w około mnie było tak uroczo i rozkosznie?…. Obrażona duma szarpała mi serce – a mnie się zdawało, że miłość je pożera…. Rozpaczać i po kim?…. Po bladoniebieskich oczach i bladozłotych włosach, bo bladej buzi, i biednej głownie, dla której nie egzystuje charakter mężczyzny
– jego rozum, cnoty obywatelskie i domowe, – tylko – nie – to nie do uwierzenia – tylko wąsy!
– Bo cóż masz przeciwko niemu, pyta sio córki, mówiąc o mnie matka.
– Ależ nic, – odpowiada moja mała – jest bardzo poczciwy. Nie bardzo lubię tych bardzo poczciwych, lecz możebym go nawet i z tą poczciwością pokochała, gdyby…
– Pocóż te gdyby – przerwała matka.
– Cóż robić moja mamo, gdy jest. Możebym go i pokochała, gdyby nie te wąsy! – Gdyby on miał przy swoim majątku, wąsy Józia? Bo przecież muszę go kiedyś całować, gdy będę jego żoną, a te wąsy odstraszają mnie.
– Ale cóż masz przeciwko jego wąsom? – zawołała mama.
– Są za twarde! – I nie są to wąsy Józia. Sama mama mówiła, że nie ma piękniejszych nad wąsy Józiowe.
Nie chciałem dłużej zostawać w ukryciu i podsłuchiwać na plantach krakowskich. Wysunąłem się więc cicho, i nazajutrz rano opuściłem Kraków, aby ukryć swój wstyd, gniew i poszarpane serce w Baden-Baden.
Umyślnie wypisałem ostatnie zwierzenia mej narzeczonej, aby módz uśmiechać się z nich. Lecz zaczyna ciężko mi się robić na sercu. Nic nie ma więcej moralnie dotkliwego dla mężczyzny, jak gdy się przekona, że go oszukiwano, gdy on był tyle naiwny i wierzył – marzył o słodyczy pożycia, a usta, które miały go całować, czynić to miały ze wstrętem – dlatego, że wąsy jego nie są podobne do wąsów pierwszego lepszego krakowskiego lwa.
To okropne mieć majątek, i dla kilku tysięcy guldenów odbierać słodkie uśmiechy, serdeczne uściśnienia dłoni, wysłuchiwać westchnień, aby później… Ach te wąsy!
Wspomnienia te przesuwały sio w myślach mych, słuchając muzyki Straussa. Zapragnąłem miłości głębokiej, jak głębia morza, czystej i jasnej jak błękit nieba.
– Aby ją posiadać – szepnąłem – trzeba niemieć nic, lub posiadać miliony. – Wtedy będę jej mógł szukać.
Odgłos zgarnianego grabkami krupierów złota – mile zabrzęczał mi w uszach, schwyciłem ręką pulares..
Dwie ładniutkie dzieweczki przechodząc zatrzymały wzrok na mnie ciekawie i długo – i nareszcie usiadły tuż obok na żelaznej kozetce.
– Patrz – szepnęła młodsza pokazując oczami na mnie, to jeden także z nieszczęśliwych graczy. – Wybornie się bawię badając wyrazy twarzy tutejszej publiczności. – Samych ponurych graczy narachowałam dziewięćdziesięciu czterech. Ponurzy należą do kategoryi zgranych.
– Żal mi ich – odpowiedziała poważniej starsza – tyle nadziei rozwianych – tyle złotych marzeń. Biedni, muszą sobie dziś powiedzieć, jak przed bramami piekła: – "Tu nie ma nadziei. " –
– Po cóż grają? – rzekła młodsza z pewnym rodzajem rezygnacyi.
– Są ludzie, którym się zdaje, że im już nic nie zostało na świecie, jak gra – i grają. Możebym i ja sama grała.
– Kiedyż to? – zapytała młodsza z śmiechem.
– Kiedybym się zakochała w biednym człowieku….
– Przecież jesteśmy bogate – pochwyciła siostra. – Grałabym, jeżeliby nie śmiał powiedzieć mi, że mnie kocha – dlatego, że jestem bogatą. Grałabym, aby przegrać swoje lub wygrać dla niego.
– Nie znajdziesz takiego! – zawołało śmiejąc się młodsze dziewczę.
– Nie wiem – lecz radabym, odparła bajronistka.
– Patrz – patrz – jaki ponury, szepnęła do ucha siostrze, młodsza, pokazując główką na mnie.
– Ale za to jaki sympatyczny w tym smutku – odpowiedziała starsza.
Serce mi biło – czekałem, czy wspomną co o mych wąsach? Nic nie usłyszałem i odetchnąłem! Tak odetchnąłem na pół uszczęśliwiony. – Pewne tchórzostwo co do wąsów opanowało mnie, od chwili podsłyszanej rozmowy na krakowskich plantach.
Dziewczynki mówiły po angielsku, i były pewne, że ich nikt nie rozumie w obcym kraju.
– Dla mnie są sympatyczni weseli – mówiła młodsza w dalszym ciągu.
– A dla mnie smutni – rzekła starsza.
Trąby i puzony zahuczały, zagłuszając rozmowę Angielek. – Rad byłem z tego, bałem się usłyszeć coś więcej, a prawdę mówiąc drżałem o moje wąsy.
Orkiestra ciągle wygrywała fortissimo, pozwalając mi obserwować i ocenić piękność mych towarzyszek zajętych rozmową.
Starsza, brunetka z ciemnemi oczami! Biała jej pleć prawie przeźroczysta – nosek misternie wyrzeźbiony i zaciśnięte usta, czyniły ją podobną do posągu – tem więcej, gdy pewna powaga i spokój marmurowy otaczał twarzyczkę kształtną… i proporcyonalną, przez to podobną do antyku. – Siostra jej, blondynka, niebieskie oczy, jak bławaty, usta uśmiechnięte, kolorem i świerzością, zawstydziłyby wiśnio. Figurka zgrubna, pełna a wiotka, ręce… małe, wąskie, nóżki drobne….
W tej chwili obie siostry powstały, gdyż muzyka przycichła. Obie jednego wzrostu, – prawie wysokie, gustownie ubrane, skromne, a jakieś takie śmiałe przechodziły wśród tłumów, jak królowe. Wszyscy ustępowali im z drogi, choć o to nie prosiły.
Pchany jakąś tajemniczą siłą pociągu – poszedłem za niemi, śledząc je – póki nie znikły w cieniu nocy.
Odchodząc nie spojrzały na mnie – w tej chwili pewno nie myślą już o biednym, zrozpaczonym – gdy ja, przyznam się, wzruszony śledziłem je, – marząc o bladej buzi i czarnych oczach.
– Jesteś sympatyczny! powtarzałem sobie z pewną dumą. – I to powiedziała młoda, piękna i bogata dziewczynka, gdy była pewną, że jestem zgrany – biedny – nieszczęśliwy. Zrobiło mi się lekko na sercu, i zjadłszy kolacye z apetytem odrodzonego, zasnąłem, jak śpi ten, co się spodziewa i ma nadzieję.
Dnia 4. lipca.
Dziś rano obserwowałem się w lustrze – i obserwowałem swe wąsy ciemne, zgrabnie ułożone, może trochę twarde, zawsze ładne według opinii fryzyera.
– Czegóż od nich chciała moja ubóstwiana – zawołałem groźnie i zamyśliłem się głęboko. – Jeżeli wąsy stanowić miały o mym losie i przyszłości – jakże jestem nikczemny, żem się postawił w tak nędznych warunkach. – Kobieta, dla której wąsy i zbyteczna poczciwość…. wdziałem kapelusz – zarumieniłem sio ze wstydu, nad rozpaczą moją wczorajszą. My potrafimy się rumienić dziś, za wczorajszą miłość i rozpacz. Bo jakże się tu wstydzić? Lecz gdyby w tej chwili stanęła przedemną moja mała i przemówiła słodko:
– Panie Władysławie, jak mamę kocham, żem widziała, że podsłuchujesz, a że to jest bardzo brzydko, dlatego naumyślnie ganiłam pańskie wąsy. Pan wiesz, że ja pana bardzo labie… W tem miejscu podług praw dynamiki serca, nastąpiłby plącz, cichy płacz.
Cóżbym wtedy zrobił? Roztworzyłbym ramiona!
Wyszedłem pełen animuszu i dobrych nadziei. Niebawem znalazłem się na małym placyku, wobec kwiaciarek, zadumanych nad stosami wspaniałych kwiatów. Jakimś instynktem wiedziony, wybrałem cztery różnokolorowe róże – i nie wiedząc co z sobą robić, poszedłem do parku.
Mgły uciekały z gazonów, odkrywając wzorzyste dywany, zahaftowane kwiatami i różnokolorowemi liśćmi. – Przyroda witała słońce uśmiechem; zasłony spadały jedna po drugiej – znikły cienie, róż jutrzenki i białe gazy mgły… Słońce całowało promieniami ziemię, a ta, jak cicha niewolnica stanęła odkryta, ubrana w zieleń i kwiaty. Cisza, w której się można zakochać. Cisza to wiosny, cisza poranku czerwcowego – i cisza miłości, mówiąca o burzach w południe.
Usiadłem zachwycony naturą i sztuką wspaniałego parku. Aliści maluczko z poza grot i wąwozów sztucznych skał, – ukazały się ubrane biało jak święte, dwie poznane i podsłuchiwane wczorajszego wieczoru dzieweczki. Szły ślimakową ścieżką, nie widząc mnie ukrytego wśród powojów.
Nadchodzą – mijają grotę z powojów – gdy wtem dwie róże jak ptaki przelękłe przed jastrzębiem, padają u nóg ich. Dzieweczki stanęły podobne wystraszonym sarnom, patrząc swemi wielkiemi oczyma na róże i powój… Jedno mgnienie oka zwracają się – i jedno mgnienie oka, – drugie dwie róże przecinają im odwrót. Nic było punktu wyjścia. Z jednej strony woda, – z drugiej dywanowy kłąb z liści… I znowu stanęły… "Jak biała róża kiedy się rozwija, Róż pokazuje z piersi odemkniętej, Taki rumieniec… "
Przeszły jak tryumfatorki dumne – spokojne – surowe – depcąc me róże.
W tej chwili z górnego terasu dały sio słyszeć ciche, lecz wyraźne oklaski.
Tego już było za dużo dla dwóch młodych serduszek. Pierzchły czyniąc hałas białemi sukienkami.
– Wybornie, doskonale! dały się słyszeć głosy. Dwóch rzeźkich, choć już siwawych Francuzów, zbliżało się do mnie.
– Takie honory robić damom, dobrze i oryginalnie pomyślane, – odezwał się starszy.
– Nie chciały je przyjąć – rzekłem.
– Aleś je pan zmusił, nie zostawiając odwrotu, to mi się podoba…
– Pozwól pan uścisnąć sobie dłoń – przerwał starszy. Jestem Ksawery de Marchand.
Czynię uważnym, że de powiedzianem było z silnym naciskiem. Ukłoniłem się, wymawiając me nazwisko i imię.
– A ja, dodał młodszy, ściskając mi również rękę, Ludwik Grommelet.Śledziliśmy całą tę niemą batalię, rzekł Marchand.
– Bardzo mi przyjemnie panie Marchand, żeś raczył…
– De Marchand, przerywa mi. – Jeżeli chcesz być w dobrych ze mną stosunkach, nie zapominaj o de, bo chociaż jestem republikaninem z zasady, nic zniosę, aby mnie znieważano w mem nazwisku.
– Póki cię, mój przyjacielu, Gambeta nie powiesi za to twoje de, dodał z rezygnacją Grommelet.
– Bądź spokojny, kochany Grommelet, nie będę żebrał od Orleanów żadnej pomocy i synekury.