Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cztery dni w Baden-Baden: nowella Sewera. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cztery dni w Baden-Baden: nowella Sewera. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 193 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

URY­WEK Z PA­MIĘT­NI­KA.

Ba­den-Ba­den, dnia 2. lip­ca 187…

Je­stem aż tu, – nie wiem po co, i naco. Czy żeby to­pić roz­pacz w "ru­le­cie" lub tren­te­qu­aran­te – i zgraw­szy się do nit­ki ocu­cić się z mi­ło­ści, – któ­ra mi po­wo­li, a wy­trwa­le po­że­ra ser­ce i wy­su­sza mózg.

Zda­je mi się, że ru­le­ta naj­lep­szem jest na mi­łość le­kar­stwem. Pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku prze­szu­kaw­szy kie­sze­nie na­wet od ka­mi­zel­ki, – prze­trzą­snąw­szy port­mo­net­kę – rap­tem do­wia­du­je­my się, że je­ste­śmy pa­na­mi dzie­się­ciu, lub dwu­dzie­stu sztuk na­po­le­on­do­rów – i nie wię­cej – a świat taki pięk­ny – uśmiech­nię­ty – uro­czy – mru­ga na nas swem po­wab­nem okiem – tem mi­lej, – im mniej po­sia­da­my go­tów­ki.

Świat taki pięk­ny – go­li­zna taka świę­ta – pra­gnie­my żyć po­wtór­nie całą siłą mło­do­ści, – mi­ło­śna roz­pacz top­nie­je po­chła­nia­jąc w so­bie tę­sk­no­tę, któ­rą ra­dzi na­zy­wa­my cho­ro­bą ser­ca, a w miej­sce niej, bie­rze w po­sia­da­nie nasz umysł smu­tek za ży­ciem i żal. – Smu­tek i żal, cią­gną za sobą cięż­kie­go wa­go­mia­ru roz­wa­gę – i wte­dy po­przy­sią­gł­szy so­bie – pra­cę, i oszczęd­ność – ucie­ka­my wy­le­cze­ni do domu, – aby się znów po­wtór­nie za­ko­chać, – ko­cha­jąc ma­rzyć, ukła­dać wiel­kie pla­ny, – z na­dziei bu­do­wać pa­ła­ce – i nic w koń­cu nie ro­bić….

Taka to już na­sza na­tu­ra sło­wiań­ska, a przedew­szyst­kiem pol­ska…

Na­resz­cie po prze­czy­ta­niu paru tych wier­szy sam sie­bie się py­tam, czy to pa­mięt­nik – czy ka­za­nie? Za­ko­cha­ni lu­bią wy­ga­dy­wać hi­sto­rye na wła­sne uczu­cie i na sie­bie sa­mych, my­śląc, że tym spo­so­bem otrzeź­wią się, gdy tyl­ko się draż­nią. To usi­ło­wa­nie draż­nie­nia i wal­ki zdra­dza­ją go­rącz­kę ser­ca – i wte­dy naj­wię­cej ko­cha­ją.

Je­że­li je­stem w Ba­den-Ba­den i nie gram, to chy­ba po to tyl­ko tu sie­dzę, aby po­ka­zy­wać swą po­nu­rą twarz wśród uśmie­chów i gwał­tem od­da­wać się roz­pa­czy, przy dźwię­kach skocz­nej mu­zy­ki Straus­sa.

Pre­zen­to­wać lu­dziom wła­sną roz­pacz – dziś, sta­je się ko­micz­nem – co do­wo­dzi, że cza­sy ro­man­tycz­ne­go baj­ro­ni­zmu mi­nę­ły, a mimo to, ro­man­tyzm i baj­ro­nizm tak sil­nie wko­rze­ni­ły się w nasz or­ga­nizm; ra­czej są one od­daw­na skła­do­we­mi czę­ścia­mi du­cho­wej na­szej na­tu­ry,

– że wie­dząc o ich ko­micz­nych stro­nach, ra­dzi je­ste­śmy za­cho­wy­wać się po­nu­ro na balu, na ko­me­dyi, w te­atrze – na­resz­cie przy ru­le­cie w oto­cze­niu ty­sią­ca cu­dzo­zie­mek pa­trzą­cych na świat – zło­to i nas, za­łza­wio­ne­mi ocza­mi – słu­cha­ją­cych to­nów wal­ca, zie­wa­jąc. – To tak­że są baj­ro­nist­ki – ale nu­dów i sple­enu, skut­kiem prze­ży­cia się mło­do­ści bez­barw­nej – bra­ku idei i celu ży­cia, bra­ku na­mięt­no­ści, któ­re kon­we­nan­se po­żar­ły.

Baj­ro­nizm z po­cząt­kiem XIX. wie­ku był zroz­pa­czo­ny bra­kiem wiel­kich wra­żeń. – Wszyst­ko mu było za mało, za­le­d­wo uczuł się w swym ży­wio­le w chwi­lach wiel­kich walk i wstrzą­śnień, wiel­kich na­mięt­no­ści, na kla­sycz­nym grun­cie Pe­le­po­ne­zu. Z koń­cem wie­ku ze­sta­rzał się, – cier­pi na prze­ży­cie, bo ni­cze­go nie szu­ka – jak ma­łe­go uży­cia – ma­łych wra­żeń – wiel­kie­go kom­for­tu. Baj­ro­nizm ze­sta­rzał sio, bo siły ludz­ko­ści chwi­lo­wo star­ga­ne, drze­mią w na­dziei ry­chłe­go prze­bu­dze­nia się. Zie­wa­my, pa­trząc za­łza­wio­nem okiem na wszyst­ko małe co nas ota­cza, nie umie­jąc szu­kać rze­czy wiel­kich i wznio­słych. Te nas ośle­pia­ją. – Strasz­ne wy­pad­ki dzie­ją się po za ogól­na na­mięt­no­ścią. Są tyl­ko cie­ka­we.

Smut­no za­ko­cha­ne­mu i to nie­szczę­śli­wie za­ko­cha­ne­mu, wśród pu­stych serc, i zgłod­nia­łych pra­gnie­nia­mi uży­cia dusz!

Więc po­cóż tu przy­je­cha­łem i cze­go chcę od lu­dzi, któ­rym nic nie da­łem – prócz nie­szczę­śli­wej mi­ło­ści, dla jed­ne­go ma­łe­go stwo­rzon­ka – nie umie­ją­ce­go na­wet roz­róż­nić sen­ty­men­ta­li­zmu od szcze­ro­ści uczuć, – praw­dy od kłam­stwa. A może mu to wszyst­ko jed­no, lub na­wet woli to dru­gie?

Dnia 3. lip­ca.

Z uśmie­chem prze­czy­ta­łem dziś wczo­raj­sze no­tat­ki. – Praw­da, spa­ce­ro­wa­łem po­nu­ry cały wie­czór, po­ka­zu­jąc ci­chą roz­pacz moją lu­dziom. Nie mu­sia­ła jed­nak być tak wiel­ką, gdy się w nią stro­iłem na po­kaz…. – Grał Strauss – mu­zy­ka woj­sko­wa w od­po­czyn­kach do­peł­nia­ła go. Szmer roz­mów łą­czył się har­mo­nij­nie z sze­le­stem wód, wy­try­ska­ją­cych z fon­tan­ny.

Dla­cze­go roz­pa­cza­łem w tej chwi­li, gdy w oko­ło mnie było tak uro­czo i roz­kosz­nie?…. Ob­ra­żo­na duma szar­pa­ła mi ser­ce – a mnie się zda­wa­ło, że mi­łość je po­że­ra…. Roz­pa­czać i po kim?…. Po bla­do­nie­bie­skich oczach i bla­do­zło­tych wło­sach, bo bla­dej buzi, i bied­nej głow­nie, dla któ­rej nie eg­zy­stu­je cha­rak­ter męż­czy­zny

– jego ro­zum, cno­ty oby­wa­tel­skie i do­mo­we, – tyl­ko – nie – to nie do uwie­rze­nia – tyl­ko wąsy!

– Bo cóż masz prze­ciw­ko nie­mu, pyta sio cór­ki, mó­wiąc o mnie mat­ka.

– Ależ nic, – od­po­wia­da moja mała – jest bar­dzo po­czci­wy. Nie bar­dzo lu­bię tych bar­dzo po­czci­wych, lecz mo­że­bym go na­wet i z tą po­czci­wo­ścią po­ko­cha­ła, gdy­by…

– Po­cóż te gdy­by – prze­rwa­ła mat­ka.

– Cóż ro­bić moja mamo, gdy jest. Mo­że­bym go i po­ko­cha­ła, gdy­by nie te wąsy! – Gdy­by on miał przy swo­im ma­jąt­ku, wąsy Jó­zia? Bo prze­cież mu­szę go kie­dyś ca­ło­wać, gdy będę jego żoną, a te wąsy od­stra­sza­ją mnie.

– Ale cóż masz prze­ciw­ko jego wą­som? – za­wo­ła­ła mama.

– Są za twar­de! – I nie są to wąsy Jó­zia. Sama mama mó­wi­ła, że nie ma pięk­niej­szych nad wąsy Jó­zio­we.

Nie chcia­łem dłu­żej zo­sta­wać w ukry­ciu i pod­słu­chi­wać na plan­tach kra­kow­skich. Wy­su­ną­łem się więc ci­cho, i na­za­jutrz rano opu­ści­łem Kra­ków, aby ukryć swój wstyd, gniew i po­szar­pa­ne ser­ce w Ba­den-Ba­den.

Umyśl­nie wy­pi­sa­łem ostat­nie zwie­rze­nia mej na­rze­czo­nej, aby módz uśmie­chać się z nich. Lecz za­czy­na cięż­ko mi się ro­bić na ser­cu. Nic nie ma wię­cej mo­ral­nie do­tkli­we­go dla męż­czy­zny, jak gdy się prze­ko­na, że go oszu­ki­wa­no, gdy on był tyle na­iw­ny i wie­rzył – ma­rzył o sło­dy­czy po­ży­cia, a usta, któ­re mia­ły go ca­ło­wać, czy­nić to mia­ły ze wstrę­tem – dla­te­go, że wąsy jego nie są po­dob­ne do wą­sów pierw­sze­go lep­sze­go kra­kow­skie­go lwa.

To okrop­ne mieć ma­ją­tek, i dla kil­ku ty­się­cy gul­de­nów od­bie­rać słod­kie uśmie­chy, ser­decz­ne uści­śnie­nia dło­ni, wy­słu­chi­wać wes­tchnień, aby póź­niej… Ach te wąsy!

Wspo­mnie­nia te prze­su­wa­ły sio w my­ślach mych, słu­cha­jąc mu­zy­ki Straus­sa. Za­pra­gną­łem mi­ło­ści głę­bo­kiej, jak głę­bia mo­rza, czy­stej i ja­snej jak błę­kit nie­ba.

– Aby ją po­sia­dać – szep­ną­łem – trze­ba nie­mieć nic, lub po­sia­dać mi­lio­ny. – Wte­dy będę jej mógł szu­kać.

Od­głos zgar­nia­ne­go grab­ka­mi kru­pie­rów zło­ta – mile za­brzę­czał mi w uszach, schwy­ci­łem ręką pu­la­res..

Dwie ład­niut­kie dzie­wecz­ki prze­cho­dząc za­trzy­ma­ły wzrok na mnie cie­ka­wie i dłu­go – i na­resz­cie usia­dły tuż obok na że­la­znej ko­zet­ce.

– Patrz – szep­nę­ła młod­sza po­ka­zu­jąc ocza­mi na mnie, to je­den tak­że z nie­szczę­śli­wych gra­czy. – Wy­bor­nie się ba­wię ba­da­jąc wy­ra­zy twa­rzy tu­tej­szej pu­blicz­no­ści. – Sa­mych po­nu­rych gra­czy na­ra­cho­wa­łam dzie­więć­dzie­się­ciu czte­rech. Po­nu­rzy na­le­żą do ka­te­go­ryi zgra­nych.

– Żal mi ich – od­po­wie­dzia­ła po­waż­niej star­sza – tyle na­dziei roz­wia­nych – tyle zło­tych ma­rzeń. Bied­ni, mu­szą so­bie dziś po­wie­dzieć, jak przed bra­ma­mi pie­kła: – "Tu nie ma na­dziei. " –

– Po cóż gra­ją? – rze­kła młod­sza z pew­nym ro­dza­jem re­zy­gna­cyi.

– Są lu­dzie, któ­rym się zda­je, że im już nic nie zo­sta­ło na świe­cie, jak gra – i gra­ją. Mo­że­bym i ja sama gra­ła.

– Kie­dyż to? – za­py­ta­ła młod­sza z śmie­chem.

– Kie­dy­bym się za­ko­cha­ła w bied­nym czło­wie­ku….

– Prze­cież je­ste­śmy bo­ga­te – po­chwy­ci­ła sio­stra. – Gra­ła­bym, je­że­li­by nie śmiał po­wie­dzieć mi, że mnie ko­cha – dla­te­go, że je­stem bo­ga­tą. Gra­ła­bym, aby prze­grać swo­je lub wy­grać dla nie­go.

– Nie znaj­dziesz ta­kie­go! – za­wo­ła­ło śmie­jąc się młod­sze dziew­czę.

– Nie wiem – lecz ra­da­bym, od­par­ła baj­ro­nist­ka.

– Patrz – patrz – jaki po­nu­ry, szep­nę­ła do ucha sio­strze, młod­sza, po­ka­zu­jąc głów­ką na mnie.

– Ale za to jaki sym­pa­tycz­ny w tym smut­ku – od­po­wie­dzia­ła star­sza.

Ser­ce mi biło – cze­ka­łem, czy wspo­mną co o mych wą­sach? Nic nie usły­sza­łem i ode­tchną­łem! Tak ode­tchną­łem na pół uszczę­śli­wio­ny. – Pew­ne tchó­rzo­stwo co do wą­sów opa­no­wa­ło mnie, od chwi­li pod­sły­sza­nej roz­mo­wy na kra­kow­skich plan­tach.

Dziew­czyn­ki mó­wi­ły po an­giel­sku, i były pew­ne, że ich nikt nie ro­zu­mie w ob­cym kra­ju.

– Dla mnie są sym­pa­tycz­ni we­se­li – mó­wi­ła młod­sza w dal­szym cią­gu.

– A dla mnie smut­ni – rze­kła star­sza.

Trą­by i pu­zo­ny za­hu­cza­ły, za­głu­sza­jąc roz­mo­wę An­gie­lek. – Rad by­łem z tego, ba­łem się usły­szeć coś wię­cej, a praw­dę mó­wiąc drża­łem o moje wąsy.

Or­kie­stra cią­gle wy­gry­wa­ła for­tis­si­mo, po­zwa­la­jąc mi ob­ser­wo­wać i oce­nić pięk­ność mych to­wa­rzy­szek za­ję­tych roz­mo­wą.

Star­sza, bru­net­ka z ciem­ne­mi ocza­mi! Bia­ła jej pleć pra­wie prze­źro­czy­sta – no­sek mi­ster­nie wy­rzeź­bio­ny i za­ci­śnię­te usta, czy­ni­ły ją po­dob­ną do po­są­gu – tem wię­cej, gdy pew­na po­wa­ga i spo­kój mar­mu­ro­wy ota­czał twa­rzycz­kę kształt­ną… i pro­por­cy­onal­ną, przez to po­dob­ną do an­ty­ku. – Sio­stra jej, blon­dyn­ka, nie­bie­skie oczy, jak bła­wa­ty, usta uśmiech­nię­te, ko­lo­rem i świe­rzo­ścią, za­wsty­dzi­ły­by wi­śnio. Fi­gur­ka zgrub­na, peł­na a wiot­ka, ręce… małe, wą­skie, nóż­ki drob­ne….

W tej chwi­li obie sio­stry po­wsta­ły, gdyż mu­zy­ka przy­ci­chła. Obie jed­ne­go wzro­stu, – pra­wie wy­so­kie, gu­stow­nie ubra­ne, skrom­ne, a ja­kieś ta­kie śmia­łe prze­cho­dzi­ły wśród tłu­mów, jak kró­lo­we. Wszy­scy ustę­po­wa­li im z dro­gi, choć o to nie pro­si­ły.

Pcha­ny ja­kąś ta­jem­ni­czą siłą po­cią­gu – po­sze­dłem za nie­mi, śle­dząc je – póki nie zni­kły w cie­niu nocy.

Od­cho­dząc nie spoj­rza­ły na mnie – w tej chwi­li pew­no nie my­ślą już o bied­nym, zroz­pa­czo­nym – gdy ja, przy­znam się, wzru­szo­ny śle­dzi­łem je, – ma­rząc o bla­dej buzi i czar­nych oczach.

– Je­steś sym­pa­tycz­ny! po­wta­rza­łem so­bie z pew­ną dumą. – I to po­wie­dzia­ła mło­da, pięk­na i bo­ga­ta dziew­czyn­ka, gdy była pew­ną, że je­stem zgra­ny – bied­ny – nie­szczę­śli­wy. Zro­bi­ło mi się lek­ko na ser­cu, i zjadł­szy ko­la­cye z ape­ty­tem od­ro­dzo­ne­go, za­sną­łem, jak śpi ten, co się spo­dzie­wa i ma na­dzie­ję.

Dnia 4. lip­ca.

Dziś rano ob­ser­wo­wa­łem się w lu­strze – i ob­ser­wo­wa­łem swe wąsy ciem­ne, zgrab­nie uło­żo­ne, może tro­chę twar­de, za­wsze ład­ne we­dług opi­nii fry­zy­era.

– Cze­góż od nich chcia­ła moja ubó­stwia­na – za­wo­ła­łem groź­nie i za­my­śli­łem się głę­bo­ko. – Je­że­li wąsy sta­no­wić mia­ły o mym lo­sie i przy­szło­ści – jak­że je­stem nik­czem­ny, żem się po­sta­wił w tak nędz­nych wa­run­kach. – Ko­bie­ta, dla któ­rej wąsy i zby­tecz­na po­czci­wość…. wdzia­łem ka­pe­lusz – za­ru­mie­ni­łem sio ze wsty­du, nad roz­pa­czą moją wczo­raj­szą. My po­tra­fi­my się ru­mie­nić dziś, za wczo­raj­szą mi­łość i roz­pacz. Bo jak­że się tu wsty­dzić? Lecz gdy­by w tej chwi­li sta­nę­ła przedem­ną moja mała i prze­mó­wi­ła słod­ko:

– Pa­nie Wła­dy­sła­wie, jak mamę ko­cham, żem wi­dzia­ła, że pod­słu­chu­jesz, a że to jest bar­dzo brzyd­ko, dla­te­go na­umyśl­nie ga­ni­łam pań­skie wąsy. Pan wiesz, że ja pana bar­dzo la­bie… W tem miej­scu po­dług praw dy­na­mi­ki ser­ca, na­stą­pił­by plącz, ci­chy płacz.

Cóż­bym wte­dy zro­bił? Roz­two­rzył­bym ra­mio­na!

Wy­sze­dłem pe­łen ani­mu­szu i do­brych na­dziei. Nie­ba­wem zna­la­złem się na ma­łym pla­cy­ku, wo­bec kwia­cia­rek, za­du­ma­nych nad sto­sa­mi wspa­nia­łych kwia­tów. Ja­kimś in­stynk­tem wie­dzio­ny, wy­bra­łem czte­ry róż­no­ko­lo­ro­we róże – i nie wie­dząc co z sobą ro­bić, po­sze­dłem do par­ku.

Mgły ucie­ka­ły z ga­zo­nów, od­kry­wa­jąc wzo­rzy­ste dy­wa­ny, za­ha­fto­wa­ne kwia­ta­mi i róż­no­ko­lo­ro­we­mi li­ść­mi. – Przy­ro­da wi­ta­ła słoń­ce uśmie­chem; za­sło­ny spa­da­ły jed­na po dru­giej – zni­kły cie­nie, róż ju­trzen­ki i bia­łe gazy mgły… Słoń­ce ca­ło­wa­ło pro­mie­nia­mi zie­mię, a ta, jak ci­cha nie­wol­ni­ca sta­nę­ła od­kry­ta, ubra­na w zie­leń i kwia­ty. Ci­sza, w któ­rej się moż­na za­ko­chać. Ci­sza to wio­sny, ci­sza po­ran­ku czerw­co­we­go – i ci­sza mi­ło­ści, mó­wią­ca o bu­rzach w po­łu­dnie.

Usia­dłem za­chwy­co­ny na­tu­rą i sztu­ką wspa­nia­łe­go par­ku. Ali­ści ma­lucz­ko z poza grot i wą­wo­zów sztucz­nych skał, – uka­za­ły się ubra­ne bia­ło jak świę­te, dwie po­zna­ne i pod­słu­chi­wa­ne wczo­raj­sze­go wie­czo­ru dzie­wecz­ki. Szły śli­ma­ko­wą ścież­ką, nie wi­dząc mnie ukry­te­go wśród po­wo­jów.

Nad­cho­dzą – mi­ja­ją gro­tę z po­wo­jów – gdy wtem dwie róże jak pta­ki prze­lę­kłe przed ja­strzę­biem, pa­da­ją u nóg ich. Dzie­wecz­ki sta­nę­ły po­dob­ne wy­stra­szo­nym sar­nom, pa­trząc swe­mi wiel­kie­mi oczy­ma na róże i po­wój… Jed­no mgnie­nie oka zwra­ca­ją się – i jed­no mgnie­nie oka, – dru­gie dwie róże prze­ci­na­ją im od­wrót. Nic było punk­tu wyj­ścia. Z jed­nej stro­ny woda, – z dru­giej dy­wa­no­wy kłąb z li­ści… I zno­wu sta­nę­ły… "Jak bia­ła róża kie­dy się roz­wi­ja, Róż po­ka­zu­je z pier­si ode­mknię­tej, Taki ru­mie­niec… "

Prze­szły jak try­um­fa­tor­ki dum­ne – spo­koj­ne – su­ro­we – dep­cąc me róże.

W tej chwi­li z gór­ne­go te­ra­su dały sio sły­szeć ci­che, lecz wy­raź­ne okla­ski.

Tego już było za dużo dla dwóch mło­dych ser­du­szek. Pierz­chły czy­niąc ha­łas bia­łe­mi su­kien­ka­mi.

– Wy­bor­nie, do­sko­na­le! dały się sły­szeć gło­sy. Dwóch rzeź­kich, choć już si­wa­wych Fran­cu­zów, zbli­ża­ło się do mnie.

– Ta­kie ho­no­ry ro­bić da­mom, do­brze i ory­gi­nal­nie po­my­śla­ne, – ode­zwał się star­szy.

– Nie chcia­ły je przy­jąć – rze­kłem.

– Aleś je pan zmu­sił, nie zo­sta­wia­jąc od­wro­tu, to mi się po­do­ba…

– Po­zwól pan uści­snąć so­bie dłoń – prze­rwał star­szy. Je­stem Ksa­we­ry de Mar­chand.

Czy­nię uważ­nym, że de po­wie­dzia­nem było z sil­nym na­ci­skiem. Ukło­ni­łem się, wy­ma­wia­jąc me na­zwi­sko i imię.

– A ja, do­dał młod­szy, ści­ska­jąc mi rów­nież rękę, Lu­dwik Grom­me­let.Śle­dzi­li­śmy całą tę nie­mą ba­ta­lię, rzekł Mar­chand.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie pa­nie Mar­chand, żeś ra­czył…

– De Mar­chand, prze­ry­wa mi. – Je­że­li chcesz być w do­brych ze mną sto­sun­kach, nie za­po­mi­naj o de, bo cho­ciaż je­stem re­pu­bli­ka­ni­nem z za­sa­dy, nic znio­sę, aby mnie znie­wa­ża­no w mem na­zwi­sku.

– Póki cię, mój przy­ja­cie­lu, Gam­be­ta nie po­wie­si za to two­je de, do­dał z re­zy­gna­cją Grom­me­let.

– Bądź spo­koj­ny, ko­cha­ny Grom­me­let, nie będę że­brał od Or­le­anów żad­nej po­mo­cy i sy­ne­ku­ry.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: