Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cztery weekendy i pogrzeb - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 października 2024
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cztery weekendy i pogrzeb - ebook

Alison Mullally, trzydziestolatka po podwójnej mastektomii, przyjeżdża na pogrzeb byłego chłopaka, Sama, i odkrywa, że nikt nie wie, że nie są już razem. Ze względu na rodzinę zmarłego postanawia odegrać rolę pogrążonej w żałobie aktualnej dziewczyny. Ulega namowom i zgadza się uporządkować rzeczy oraz dom byłego. Ma jej w tym pomóc gburowaty przyjaciel Sama, Adam. Początkowo ma im to zająć tylko cztery weekendy, ale pojawia się problem – po prostu Adam nie znosi Alison. Zmuszona do spędzania długich godzin z frustrującym milczkiem Alison postanawia użyć swojego uroku, by ją polubił. Wśród pogmatwanych spraw rodzinnych i licznych, niekiedy dość tragikomicznych perypetii zawiązuje się między nimi nić przyjaźni. Alison musi zmierzyć się z własną niepewnością i zdecydować, czy ma wystarczająco dużo odwagi, by wejść w nową relację.

Czy będzie umiała dać szansę miłości, której zawsze pragnęła, a Adam wreszcie przestanie być mrukiem?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-443-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1. ZACZYNAMY OD POGRZEBU

1

Zaczy­namy od pogrzebu

Oka­zuje się, że na­dal jestem dziew­czyną Sama Lewisa. Dowia­duję się o tym na jego pogrze­bie.

Mara i ja przy­jeż­dżamy do kościoła św. Igna­cego dwa­dzie­ścia minut przed cza­sem.

– Chlu­piesz – infor­muje mnie Mara pół­gęb­kiem.

– Wdep­nę­łam w kałużę na par­kingu.

Odgłosy wody plu­ska­ją­cej w moich butach wybi­jają mia­rowy rytm.

Gdy docho­dzimy do drzwi wej­ścio­wych, chwy­tam Marę za łokieć, jak­bym to ja pro­wa­dziła ją w stronę niby-zna­jo­mych twa­rzy przy­ja­ciół i bli­skich mojego byłego chło­paka. Ale tak naprawdę to ona mnie trzyma w pio­nie. Taki jest jej obo­wią­zek jako mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, cho­ciaż jej ostre, kan­cia­ste rysy i posą­gowa syl­wetka spra­wiają, że bar­dziej nadaje się na zdy­stan­so­waną kole­żankę z fochem niż na słodką, empa­tyczną przy­tu­lankę.

Dzi­siaj jeste­śmy jak stu­dium kon­tra­stów. Mara – strze­li­sta i pew­nie stą­pa­jąca na swo­ich wyso­kich obca­sach, a ja niska i nie­zgrabna w moich prze­siąk­nię­tych wodą pła­skich pan­to­flach. Kasz­ta­nowe włosy ma schlud­nie upięte we fran­cu­ski kok, pod­czas gdy moje dłu­gie brą­zowe loki opa­dają nie­po­rząd­nie wokół twa­rzy, ponie­waż mam trzy­dzie­ści lat i na­dal nie ogar­nę­łam fry­zjer­skiego tuto­rialu na YouTu­bie.

Mara zde­cy­do­wa­nym ruchem uwal­nia się z mojego kur­czo­wego uści­sku, by roz­piąć płaszcz i odsło­nić nie­ska­zi­tel­nie czarny swe­ter, jak z reklamy Woolite, oraz parę bez­pre­ten­sjo­nal­nie ele­ganc­kich spodni z sze­ro­kimi nogaw­kami. Ja – jako seryjna mor­der­czyni ciem­nych weł­nia­nych ubrań za pomocą pralki – nie mam w sza­fie nic w kolo­rze ide­al­nej żałob­nej czerni, by wło­żyć na pogrzeb męż­czy­zny, który jakiś czas temu uro­czo spu­ścił mnie po brzy­twie. Musia­łam się zado­wo­lić wybla­kłą gra­fi­tową sukienką i kar­di­ga­nem, który pla­so­wał się gdzieś pomię­dzy grosz­kowo-zie­lo­nym a zwię­dłą póź­no­je­sienną trawą. Mam nadzieję, że wkrótce spad­nie śnieg. Już mam dość jesieni. Już mam dość dzi­siej­szego dnia.

Drew­niane drzwi trza­skają za nami, oznaj­mia­jąc nasze przy­by­cie. Przy­pusz­czam, że nie ma zwy­czaju zabie­ra­nia osoby towa­rzy­szą­cej na takie imprezy, ale pogrzeb mojego naj­ak­tu­al­niej­szego byłego nieco mnie prze­ra­sta.

Ska­nuję oto­cze­nie w poszu­ki­wa­niu kogoś, kogo znam. Ści­ślej mówiąc, robię to w nadziei, że nie roz­po­znam nikogo, co ozna­cza­łoby, że tra­fi­łam nie tam, gdzie trzeba.

_Nie, nie. To nie ten twój Sam Lewis_ – ktoś mógłby mnie zapew­nić. Inny Sam Lewis. Cho­ciaż i tak „ten mój” nie jest moim Samem Lewi­sem od sze­ściu tygo­dni, jeśli w ogóle kie­dy­kol­wiek nim był.

Ale natych­miast roz­po­znaję jego przy­ja­ciela Rus­sella, a ulga i roz­cza­ro­wa­nie zale­wają mnie jed­no­cze­śnie. To się dzieje naprawdę. Tu i teraz. To nie pomyłka.

Pod­cho­dzimy do grupy, z którą stoi Rus­sell, a on wita się z Marą o wiele zbyt poufa­łym uści­skiem jak na fakt, że wła­śnie ich sobie przed­sta­wi­łam. Obser­wuję, jak Mara wal­czy z natu­ralną chę­cią oswo­bo­dze­nia się i odzy­ska­nia dystansu. Rus­sell Rossi jest poszu­ki­wa­czem przy­gód, bez­wstyd­nym flir­cia­rzem tak prze­ko­na­nym o swo­jej atrak­cyj­no­ści, że aż odpy­cha­ją­cym. Jest wspa­niały jak cho­lera. Samo­zwań­czy król Przy­tu­las.

Ponie­waż Mara kie­dyś opi­sała przy­bi­cie piątki ze swoim księ­go­wym jako czyn­ność „nie­sto­sow­nie zażyłą”, rzu­cam się czym prę­dzej w obję­cia Rus­sella, by uwol­nić przy­ja­ciółkę. Ten przy­wiera do mnie całym cia­łem i trwa w tym uści­sku jakieś trzy sekundy za długo. Kiedy odzy­skuję wol­ność, przed­sta­wia mnie gru­pie:

– Ali­son Mul­lally, dziew­czyna Sama.

– Była dziew­czyna – popra­wiam Rus­sella.

– No tak, oczy­wi­ście, kocha­nie – stwier­dza Rus­sell lek­ce­wa­żąco, po czym wraca do prze­rwa­nej kon­wer­sa­cji.

Każde jego słowo jest jak przy­kre uszczyp­nię­cie. Stoję tam w mil­cze­niu, pod­czas gdy grupa na­dal roz­ma­wia o ludziach, któ­rych nie znam, i dzieli się wspo­mnie­niami, któ­rych nie mam. Na końcu języka tkwią mi słowa: „Zerwał ze mną sześć tygo­dni temu”.

Otwie­ram i zamy­kam usta raz, drugi, trzeci. Nie mam jak się wtrą­cić. Z każdą mija­jącą sekundą moje spro­sto­wa­nie traci sens i aktu­al­ność, bo roz­mowa toczy się dalej, tematy się zmie­niają. Moja prze­można chęć zło­że­nia wyja­śnień roz­pusz­cza mi się w ustach jak kwa­śna wata cukrowa.

Matka Sama dołą­cza do naszego kręgu, wita­jąc się z każ­dym za pomocą chłod­nego, sztyw­nego uści­sku. Na szczę­ście nie muszę patrzeć jej w oczy, gdy przy­ciąga mnie bli­sko i mru­czy do mojego zgni­łego swe­tra tak cicho, że ledwo ją rozu­miem.

– Bar­dzo się cie­szę, że byłaś w jego życiu, że zdą­żył cię poznać, zanim…

Moja rola w tym tra­gicz­nym dra­ma­cie w końcu zaczyna się kla­ro­wać.

Na pogrze­bach wszy­scy wystę­pu­jemy w cza­sie teraź­niej­szym w odnie­sie­niu do zmar­łych. Judy Lewis jest jego mamą. Rachel jest jego sio­strą. A ja raz po raz jestem przed­sta­wiana jako jego dziew­czyna. „To Ali­son, dziew­czyna Sama”. Tylko Sam jest w cza­sie prze­szłym.

No więc dla tej grupy jestem dziew­czyną Sama. Nikt nie oce­nia powagi naszego związku, aby okre­ślić, na ile smutku powin­nam sobie pozwo­lić. Mogli­śmy być razem dwa tygo­dnie lub dzie­sięć lat, choć każda z osób obser­wu­ją­cych Sama na Insta­gra­mie bez trudu może się prze­ko­nać, że poja­wi­łam się około czerwca. Ni­gdy nie zaist­nia­łam na jego Tik­Toku. „Zwią­zek nie paso­wałby do mojego image’u nomady” – mówił.

Nara­sta we mnie strach, gdy krążę mię­dzy ter­mo­sami z ledwo cie­płą kawą, pod­słu­chu­jąc alter­na­tywne wer­sje mojego życia miło­snego, scho­wana za oko­licz­no­ścio­wymi kom­po­zy­cjami kwia­to­wymi. Więk­szość osi czasu tych opo­wie­ści roz­ga­łę­zia się na wyso­ko­ści dorocz­nego przy­ję­cia z oka­zji Święta Pracy¹ wyda­wa­nego przez rodzinę Lewi­sów.

W mojej wer­sji wyda­rzeń Sam rzu­cił mnie trzy dni wcze­śniej. Nato­miast panią Lewis bar­dzo zasmu­ciło moje zatru­cie pokar­mowe. Z kolei Rus­sell był nie­po­cie­szony, że musia­łam w waż­nych spra­wach wyje­chać z mia­sta i prze­ga­pi­łam jego epic­kie ogni­sko – naj­wyż­sze jak dotąd! Jed­no­cze­śnie kilka osób jest pew­nych, że byłam tam, że mnie tam widziało.

Każda z histo­rii, oprócz mojej, zakłada, że byłam na­dal z Samem w Święto Pracy, i wciąż z nim cho­dzi­łam, gdy w zeszły wto­rek roz­bił swój wyna­jęty samo­chód w Sedo­nie pod­czas wypadu na spon­ta­niczną wspi­naczkę. Dla­tego na jego pogrze­bie jestem dziew­czyną Sama Lewisa – być może już na zawsze.

Część mnie zasta­na­wia się, czy kłam­stwa Sama ozna­czały, że czuł do mnie wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek dał po sobie poznać, ale natych­miast odrzu­cam tę myśl. Bar­dziej praw­do­po­dobne jest, że jego zda­niem nasze roz­sta­nie nie wyma­gało spe­cjal­nego ogło­sze­nia. Moje odej­ście sta­łoby się oczy­wi­ste, gdyby po pro­stu poja­wił się z nową dziew­czyną na kolej­nym dużym wyda­rze­niu rodzinno-towa­rzy­skim. Takim jak to dzi­siej­sze, ale tak się składa, że Sam nie może się na nim aktyw­nie lan­so­wać.

Tłum wlewa się do kościoła, a ja odcią­gam Marę przez cięż­kie podwójne drzwi na kory­tarz szkoły para­fial­nej, ude­ko­ro­wany kolo­ro­wymi rysun­kami Jezusa na krzyżu, które repre­zen­tują różne poziomy kom­pe­ten­cji arty­stycz­nych.

Mara potyka się o wła­sne nogi.

– Ali­son, co do…

– Dla­czego oni wszy­scy myślą, że… – nie mogę dokoń­czyć, bo mdło­ści ści­skają mi gar­dło.

– Dla­czego nikogo nie wypro­wa­dzi­łaś z błędu? – pyta Mara, opie­ra­jąc swą strze­li­stą syl­wetkę o beżowe szafki na szkol­nym kory­ta­rzu.

– Pró­bo­wa­łam!

Podaje w wąt­pli­wość moją wymówkę ledwo dostrze­gal­nym prze­wró­ce­niem oczami.

– Co chcia­ła­byś, żebym zro­biła? – pytam. – Mia­łam powie­dzieć: „Pani Lewis, widzę, że nie­źle pani znosi te przy­kre oko­licz­no­ści, więc dodam, że pani syn i ja roz­sta­li­śmy się sześć tygo­dni temu”?

Mara ze zmarsz­czo­nymi brwiami zerka na pul­su­jący tele­fon i odrzuca połą­cze­nie.

– Przy­naj­mniej to on rzu­cił cie­bie. Mniej winy.

Przy­gry­zam dolną wargę i całym wyra­zem twa­rzy daję znać, że myślę ina­czej.

– Oba­wiam się, że to w jakiś pokrętny spo­sób tylko pogar­sza sprawę.

Tele­fon Mary znów się uak­tyw­nia, tym razem jakby bar­dziej gwał­tow­nie. Mara zaczyna wście­kle stu­kać w ekran kciu­kiem w rytm wypo­wia­da­nych słów:

– To dla­czego chcia­łaś, żeby­śmy tu w ogóle przy­je­chały?

Mio­tam się w tę i z powro­tem u progu drzwi do klasy nie­ja­kiej pani Dubicki. Moje buty wciąż robią chlup, chlup.

– Jego mama chciała, żebym tu była… Co nagle nabiera tro­chę wię­cej sensu. Pró­bo­wa­li­śmy zostać przy­ja­ciółmi. To zna­czy pozo­stać, on i ja, po… – Gubię się i plą­czę, a w końcu pytam wku­rzona: – Do kogo, cho­lera, piszesz pod­czas mojego kry­zysu?!

– Do Tego Gościa – mru­czy. Mara zarzą­dza kam­pa­nią poten­cjal­nego kan­dy­data na bur­mi­strza, któ­rego nazywa wyłącz­nie „Ten Gość”. Jej zacho­wa­nie, gdy pisze SMS-y (sztywne ramiona i roz­sze­rzone noz­drza), ujaw­nia jej fru­stra­cję zwią­zaną z tym kan­dy­da­tem. – A skoro wyraź­nie już wszy­scy w to wcho­dzimy… – gesty­ku­luje, two­rząc wokół nas obszerny okrąg. – Zdaję rela­cję Chel­sea, żeby­śmy wszy­scy trzy­mali się jed­nej wer­sji. Poza tym ona ma jakieś prze­my­śle­nia.

– W co wcho­dzimy? O czym ty…

Wyry­wam swój wyci­szony tele­fon z kie­szeni płasz­cza i jęczę na widok nie­ode­bra­nych powia­do­mień od Chel­sea Olsen, kolej­nej człon­kini naszego trio.

– Nie możesz pisać „Al rand­kuje z Samem” na cza­cie gru­po­wym bez poda­nia kon­tek­stu – stro­fuję Marę. – Zobacz, co naro­bi­łaś. Chel­sea pyta, czy to „akcja jak z _Kac­pra_ z Devo­nem Sawą”.

Mara ma oso­bo­wość old­sku­lową, z całą tą swoją pew­no­ścią sie­bie i znu­dzoną wyż­szo­ścią, bo wszystko robiła i wszystko widziała. Nato­miast oso­bo­wość Chel­sea jest zupeł­nie nowa i świeża. Dla niej wszystko zawsze jest moż­liwe, więc kiedy Mara wysyła zako­do­waną wia­do­mość o moim kosz­ma­rze na jawie, pierw­szą myślą Chel­sea jest, że naprawdę wda­łam się w para­nor­malny romans z duchem.

– Nie odpo­wia­daj na to – radzi Mara. – Ni­gdy nie przy­zna­waj się do niczego na piśmie. Prze­cho­wuj wia­do­mo­ści, żeby mieć pod­kładkę. Teraz trzy­mamy się wer­sji, że na­dal jesteś dziew­czyną Sama.

– Nie chcę się trzy­mać żad­nej wer­sji. Muszę to wszystko wyja­śnić.

Biorę głę­boki, rege­ne­ru­jący oddech, ale zaraz ręce mi opa­dają i osu­wam się po szaf­kach obok Mary.

– Jak mam to zro­bić? – pytam nas obie.

– Prze­pro­siny w wia­do­mo­ści na Insta­gra­mie to kla­syka gatunku. Ale myślę, że możesz po pro­stu powie­dzieć jego mamie, że doszło do nie­po­ro­zu­mie­nia.

– Tak. Tak, oczy­wi­ście. – Nie­po­kój skręca mi żołą­dek. – Chyba potrze­buję chwili na decy­zję.

Moje spoj­rze­nie wędruje w stronę świe­cą­cego ozna­cze­nia nad wyj­ściem ewa­ku­acyj­nym i tabliczki, która ostrzega: UWAGA! WŁĄ­CZY SIĘ ALARM!

Zanim zdą­żam roz­sąd­nie prze­ana­li­zo­wać wszyst­kie drogi ewa­ku­acji, otwie­rają się drzwi i na kory­tarz wpada piękna blon­dynka.

– Czy jedna z was to Ali­son? – pyta nie­zna­joma. – Rus­sell powie­dział, że dziew­czyna Sama tu weszła.

Stoi dziw­nym tra­fem jakoś tak ide­al­nie w poje­dyn­czym pro­mie­niu słońca wpa­da­ją­cym do ciem­nego, pra­wie pozba­wio­nego okien kory­ta­rza, więc ską­pana w świe­tle wygląda jak anioł śmierci. Ale potem jej dzi­kie oczy strze­lają we mnie i bach, zostaję roz­po­znana. Żeby cię, Rus­sell.

– Ali­son? Jestem Rachel, sio­stra Sama.

Gdy tylko wyma­wia swoje imię, od razu to widzę. Rachel Lewis jest bar­dzo podobna do brata, te same oce­anicz­nie nie­bie­skie oczy i loki blond jak plaża. Bez odro­biny maki­jażu, lśni w pro­stej, czar­nej, baweł­nia­nej sukience. Muszę stłu­mić nie­sto­sowną potrzebę zapy­ta­nia, jakie zabiegi pie­lę­gna­cji skóry sto­suje.

Słowa „dziew­czyna Sama” dzwo­nią w mojej gło­wie jak alarm. Wprost marzy­łam o tym, żeby się z czymś takim zde­rzyć – jesz­cze raz prze­ra­biać porzu­ce­nie mnie przez męż­czy­znę, któ­rego wszy­scy tu opła­ku­jemy. Przy­go­to­wuję się na cios.

– Doszło do nie­po­ro­zu­mie­nia – wyja­śniam, uży­wa­jąc strony bier­nej jak praw­dziwy poli­tyk. Mara powinna być ze mnie dumna. – Jestem byłą dziew­czyną Sama. Nie wiem, jak to wyja­śnić, ale…

Rachel prze­rywa mi lek­ce­wa­żą­cym mach­nię­ciem ręką.

– Wszystko wiem. Komu powie­dzia­łaś?

Prze­staję ana­li­zo­wać każdą z jej nie­po­ko­jąco samo­wskich cech i dostrze­gam, co wła­śnie robi Rachel. Prze­nosi cię­żar z nogi na nogę i zerka przez ramię jak nie­ustra­szona repor­terka dosko­nale radząca sobie z coraz bar­dziej nie­sta­bilną roz­mów­czy­nią. W tej sce­ne­rii wie­szaki na płasz­cze przed­szko­la­ków sta­no­wią sub­sty­tut zaciem­nio­nego par­kingu.

Mru­gam, patrząc na Rachel.

– Co powie­dzia­łam?

– Że się roz­sta­li­ście. Pro­szę, powiedz, że nikomu nie powie­dzia­łaś – błaga z utkwio­nym we mnie wzro­kiem.

Przed udzie­le­niem odpo­wie­dzi spo­glą­dam na Marę.

– Pró­bo­wa­łam wytłu­ma­czyć Rus­sel­lowi, ale się nie dało.

– Zaraz, prze­pra­szam. Ty wiesz? – pyta Mara, zmie­nia­jąc się w „Marę z pracy” jak kor­po­ra­cyjny Ani­morph.

– Kazał mi usu­nąć nazwi­sko Ali­son z biletu lot­ni­czego do Chile. Oczy­wi­ście, że wiem – wyja­śnia Rachel, pochy­la­jąc się w naszą stronę. – Ale jestem jedyną osobą, która to wie.

Kiedy jesz­cze spo­ty­ka­łam się z Samem i pozo­wa­łam na dziko impul­sywną w obro­nie swo­ich róż­nych praw, Sam obie­cał, że „ogar­nie” mój lot i zakwa­te­ro­wa­nie, jeśli zechcę dołą­czyć do niego w Chile. „Po pro­stu powiedz »tak«. Reszta się ułoży” – powta­rzał. Myśla­łam, że to jakiś rodzaj man­try w stylu „wszech­świat zapewni nam bez­pie­czeń­stwo”, ale naj­wy­raź­niej „wszech­świat” był jego sio­strą ste­war­desą.

Mara gwał­tow­nie odwraca głowę w moją stronę.

– Bilet lot­ni­czy?

– Sam zapro­sił mnie na swoją stycz­niową podróż do Pata­go­nii – odpo­wia­dam i sztyw­nieję pod wzro­kiem przy­ja­ciółki, która patrzy na mnie, mru­żąc oczy.

– I ty się zgo­dzi­łaś? – pyta Mara. – Z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli?

Ręce, któ­rymi macha Rachel, prze­ry­wają serię naszych zna­czą­cych spoj­rzeń i wzru­szeń ramio­nami.

– Nie mamy czasu – mówi, a jej głos wibruje paniką. – Za kilka minut wygła­szam mowę pogrze­bową i muszę wie­dzieć, że się zgo­dzisz.

– Co masz na myśli? Na co ma się zgo­dzić? – pyta Mara, dziw­nie ścią­ga­jąc ramiona.

Rachel bie­rze mnie za rękę, ści­ska­jąc ją tak roz­pacz­li­wie, że ból prze­szywa mi koniuszki pal­ców.

– Sam nie chciał, żeby mama dowie­działa się, że z tobą zerwał. Naci­skała na niego, żeby „spo­waż­niał” i „się ustat­ko­wał”, a ty jej się podo­basz. Jesteś sta­bilna.

Ma na myśli „nudna”.

– Pomimo wszyst­kich jego osią­gnięć, jedyne, co teraz ma zna­cze­nie dla rodzi­ców, to to, że w końcu ustat­ko­wał się z miłą dziew­czyną.

Jej głos pisze „miła dziew­czyna” w cudzy­sło­wie. Nie­za­leż­nie od tego, czy Rachel sprze­ci­wia się miłym dziew­czy­nom w ogóle, czy prze­zna­cza ten ter­min spe­cjal­nie dla mnie, nikt nie zadaje pytań dodat­ko­wych.

Prze­chy­lam głowę na bok, pró­bu­jąc prze­two­rzyć ten dziwny obrót wyda­rzeń.

– Chcesz, żebym… uda­wała?

Kiwa głową, jakby wciąż prze­ko­ny­wała samą sie­bie.

– Cho­dzi o jeden dzień. Ty i Sam byli­ście ze sobą tylko przez chwilę, a kiedy mgła żałoby opad­nie, zapo­mną o tobie. Ja… My po pro­stu pra­gniemy, żebyś była „jego dziew­czyną”, tylko dzi­siaj. Pro­szę.

Połyka to ostat­nie słowo, ale i tak je sły­szę. Łzy zbie­rają się w kąci­kach jej oczu, Rachel powstrzy­muje je, mru­ga­jąc.

Widok udrę­czo­nego wyrazu jej twa­rzy bole­śnie zwala ciężki kamień na moją pierś, przy­gry­zam od wewnątrz policzki, żeby powstrzy­mać się od pła­czu.

Myśl o Samie mar­twią­cym się, że jego odważne, nie­ustra­szone życie jakoś nie zała­twiło sprawy, rani mnie w spo­sób, któ­rego nie potra­fię wyja­śnić. Chcia­ła­bym mu powie­dzieć, że je podzi­wia­łam, ale nie mogę. Nie mogę mu już nic powie­dzieć ani ja, ani ta zroz­pa­czona kobieta, która stoi przede mną.

Ale uda­wa­nie to coś, co mogę zro­bić.

Odry­wam dłoń Rachel od mojego ramie­nia i uśmie­cham się do niej, mam nadzieję, że wspie­ra­jąco.

– Oczy­wi­ście. Będę, kim zechcesz.

***

Jeśli cho­dzi o pogrzeby, ten wibruje wyjąt­kową ener­gią. Kościół jest zatło­czony tak, jak tylko w Nie­dzielę Wiel­ka­nocną, Wigi­lię Bożego Naro­dze­nia i pod­czas pogrze­bów mło­dych ludzi. Mara i ja zosta­jemy zapro­wa­dzone do ławki z przodu i za późno zdaję sobie sprawę, że mistrz cere­mo­nii zapew­nił nam naj­lep­sze miej­sca dla żałob­ni­ków.

Sie­dzimy w dru­gim rzę­dzie, bez­po­śred­nio za naj­bliż­szą rodziną, w towa­rzy­stwie kuzy­nów i wie­lo­let­nich przy­ja­ciół. Jako odrzu­cony letni romans nasta­wi­łam się i ubra­łam na tylne ławki, aby ukryć się wśród byłych współ­pra­cow­ni­ków i mniej zna­czą­cych zna­jo­mych ze szkoły śred­niej. Zamiast tego ląduję z przodu, na peł­nym widoku, jako Aktu­alna Dziew­czyna Sama Lewisa (wiel­kie „A”, wiel­kie „D”).

Rachel wygła­sza swój pane­gi­ryk. Zaczyna od dzie­cię­cych opo­wie­ści o wspi­na­niu się na drzewa i zła­ma­nych rękach. Od naj­wcze­śniej­szych żądz podróży Sama i jego pra­gnień przy­gody, adre­na­liny. Jego skłon­no­ści do spon­ta­nicz­nych waka­cji i wędró­wek po dzi­czy bez uprze­dza­nia kogo­kol­wiek. Fru­stru­jąca za życia cecha brzmi tak uro­czo po śmierci. Roz­po­znaję męż­czy­znę, któ­rego Rachel opi­suje jako Sama, ale jest jakoś spłasz­czony – nie­ska­zi­telna suma słod­kich histo­rii i zwa­rio­wa­nych aneg­dot.

Zawsze uwa­ża­łam, że Sam żyje dokład­nie tak, jak trzeba. Był pełen ener­gii i spon­ta­niczny, wciąż chciał wypró­bo­wy­wać nowe miej­scówki, co chwilę ruszał w eks­cy­tu­jącą podróż. W każ­dym aspek­cie życia kie­ro­wał się zasadą „wszystko albo nic”. Był impul­sywny i robił rze­czy, które go prze­ra­żały, „żeby się działo”. Jeśli ktoś naprawdę żył, to był to Sam.

Przed­sta­wił mnie swoim rodzi­com i po zale­d­wie kilku rand­kach zapro­sił na dwu­ty­go­dniową podróż z ple­ca­kiem przez Andy Pata­goń­skie, jakby to był zupeł­nie nor­malny spo­sób roz­po­czę­cia nowego związku.

Myśla­łam, że bycie z nim sprawi, że w try­bie przy­spie­szo­nym stanę się żądna przy­gód, ale w efek­cie sta­łam się jedy­nie zmę­czona. Mia­łam nadzieję, że w końcu przy­zwy­czaję się do jego stylu życia, jak alpi­ni­sta przy­sto­so­wu­jący się do zmiany wyso­ko­ści, ale nie – byłam coraz bar­dziej wyczer­pana i coraz trud­niej łapa­łam oddech. W końcu dał sobie ze mną spo­kój.

„Cza­sem mi się zdaje, że ty nie lubisz cho­dze­nia po górach, para­sa­ilingu czy wspi­naczki skał­ko­wej – powie­dział, kiedy ze mną zry­wał. – Chciał­bym cię poznać, ale ty chyba cią­gle uda­jesz kogoś innego”.

Czuję cię­żar tych wszyst­kich spoj­rzeń na moich ple­cach, gdy wypeł­nia mnie żal, ale mój smu­tek nie jest taki, na jaki wygląda. Tęsk­nię za Samem jako moim przy­ja­cie­lem, za face­tem, który pło­nął mocno i jasno jak słońce, a wszy­scy byli bez­radni wobec gra­wi­ta­cji, jaką wytwa­rzał.

Gdy milkną dźwięki wznio­słej pie­śni _On Eagle’s Wings_, oży­wiam się na widok kolej­nego mówcy. Powstrzy­muję nie­sto­sowny uśmie­szek, gdy ksiądz zapra­sza na ambonę „Adama Berga, naj­lep­szego przy­ja­ciela Sama”. Naj­lep­szy przy­ja­ciel Sama i jego współ­lo­ka­tor ze stu­diów, mityczny Adam Berg, jest mi znany – i teraz tylko mi – jako Maruda z North Shore. W tym przy­padku North Shore ozna­cza część Duluth, nie­wielki frag­ment pół­noc­nego wybrzeża Jeziora Gór­nego.

Adam, postać z wielu opo­wie­ści Sama, mieszka dwie godziny drogi stąd, wła­śnie w Duluth, i cho­ciaż uczest­ni­czy­łam w nie­zli­czo­nych cza­tach gru­po­wych z tym męż­czy­zną w spra­wie zapro­szeń na spon­ta­niczne akcje i week­en­dowe wyjazdy, ni­gdy się nie spo­tka­li­śmy. Adam zawsze szybko odpo­wia­dał krót­kim „Nie mogę” lub „Nie” (moje odpo­wie­dzi też czę­sto były odmo­wami, ale o wiele bar­dziej roz­wle­kłymi i prze­peł­nio­nymi skru­chą). W końcu uzna­łam, że ujrze­nie na żywo rze­ko­mego naj­bliż­szego przy­ja­ciela Sama jest rów­nie praw­do­po­dobne jak zoba­cze­nie Wiel­kiej Stopy lub potwora z Loch Ness.

Kiedy Adam zaj­muje miej­sce mówcy, jestem zasko­czona. W ogóle nie wygląda jak ci pozu­jący na kró­lów dzi­czy influ­en­ce­rzy, któ­rymi Sam się ota­czał. Nie żeby Adam nie był przy­stojny – jest – ale repre­zen­tuje inny typ „roz­czo­chra­nego bia­łego przy­stoj­niaka”. Pod­czas gdy Sam ema­no­wał tą luźną, zwiewną atrak­cyj­no­ścią faceta zsia­da­ją­cego ze sku­tera wod­nego, Adam jakimś cudem wygląda, jakby nie spał od kilku dni, a jed­no­cze­śnie jakby dopiero co się obu­dził. Jego potar­gane ciem­no­brą­zowe włosy i broda są tro­chę za dłu­gie, jakby prze­ga­pił ze trzy wizyty u fry­zjera. W poło­wie Listu do Fili­pian 4:8 zaczyna wal­czyć z nakroch­ma­lo­nym koł­nie­rzy­kiem koszuli pod swoim gra­fi­to­wym gar­ni­tu­rem, który – mogę się zało­żyć – jest albo poży­czony, albo leżał na dnie szafy od ślubu sprzed wielu lat.

Koń­czy czy­ta­nie i wpa­truje się w zatło­czony kościół, a mnie prze­szywa wzro­kiem jak strzałka ze środ­kiem uspo­ka­ja­ją­cym. Czuję mro­wie­nie wokół krę­go­słupa, ale zanim padnę obez­wład­niona, jego spoj­rze­nie zmie­nia się w zagad­kową kom­bi­na­cję roz­po­zna­nia i zaże­no­wa­nia, jak wyraz twa­rzy kogoś, kto ukradł miej­sce par­kin­gowe nie­zna­jo­memu, a pięć minut póź­niej dzieli z nim windę.

Zaci­ska mi się żołą­dek, ale zanim udaje mi się zin­ter­pre­to­wać wyraz twa­rzy Adama, mój tele­fon, który na pewno wyci­szy­łam, ćwierka w kie­szeni płasz­cza. Mili­se­kunda dekon­cen­tra­cji wystar­cza, by jego wzrok odpły­nął. Adam scho­dzi z mów­nicy, nie rzu­ca­jąc mi dru­giego spoj­rze­nia.

Odwra­cam się do Mary, by prze­pro­wa­dzić krótki tele­pa­tyczny dia­log wzro­kowy: _Widzia­łaś to?_ oraz _Poważ­nie, o co mu cho­dzi?_ Ale ona prze­gląda ksią­żeczkę do nabo­żeń­stwa, nie­wzru­szona spoj­rze­niem mitycz­nego, nie­uchwyt­nego Adama Berga.

Wyko­rzy­stuję nie­zręczną prze­rwę w cere­mo­nii i budzę tele­fon. Oka­zuje się, że ten ćwierk sprzed chwili zabrzmiał w nastę­pu­ją­cej spra­wie:

Wia­do­mość z przy­szło­ści: Wybierz się na wędrówkę w ten week­end z Samem!!! Jesteś gotowa na Chile, bo wspa­niale zali­czy­łaś szko­le­nie w paź­dzier­niku!

Wyrywa mi się gar­dłowy dźwięk, dosko­nale sły­szalny w całym kościele. Czuję cię­żar każ­dej pary oczu żałob­ni­ków.

„To jest TA dziew­czyna” – wyja­śnia ktoś wśród odgłosu chóru współ­czu­ją­cych pomru­ków.

Bo teraz jestem „TĄ dziew­czyną”. Sam Lewis jest ze mną nawet po śmierci.

1.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych Święto Pracy obcho­dzone jest w pierw­szy ponie­dzia­łek wrze­śnia (przyp. tłum.).ROZDZIAŁ 2. STYPA

2

Stypa

W cza­sie naszego krót­kiego niby-związku Sam miał iry­tu­jący zwy­czaj zosta­wia­nia przy­po­mnień w moim tele­fo­nie. Nazy­wał je „wia­do­mo­ściami z przy­szło­ści”. To była część filo­zo­fii, którą pro­mo­wał na swoim moty­wa­cyj­nym insta­gra­mo­wym kon­cie – inspi­ru­jące wpisy pod zdję­ciami jego ostrego obrysu szczęki na tle zachodu słońca na Kili­man­dżaro.

Jeśli mimo­cho­dem wspo­mnia­łam, że cze­goś chcę, sta­wało się to „wia­do­mo­ścią”. Każda była pisana z punktu widze­nia mojego przy­szłego „ja” i zawie­rała rze­czy w stylu: _Dzi­siaj zaczę­łaś tre­no­wać do mara­tonu i dajesz radę!_ lub _Tak się cie­szę, że dzi­siaj kupi­łaś bilet do Chor­wa­cji, bo jesteś tam teraz i widoki zapie­rają dech w pier­siach_.

Z Samem ni­gdy nie można było śnić na jawie. Wszystko było osią­galne. Wszystko było w zasięgu ręki. Pie­nią­dze, czas i wcze­śniej­sze zobo­wią­za­nia ni­gdy nie były wymówką, by nie żyć naj­lep­szym życiem. Ni­gdy nie rozu­miał, dla­czego nie lubię tych wia­do­mo­ści. Dla niego każda była przy­po­mnie­niem o bez­gra­nicz­nych ludz­kich moż­li­wo­ściach. Dla mnie były przy­po­mnie­niem, jak bar­dzo daję ciała.

Musiał zała­do­wać całe mnó­stwo przy­po­mnień, żeby stwo­rzyć odpo­wied­nio gęste odli­cza­nie do podróży do Pata­go­nii, kiedy się na nią zgo­dzi­łam. Po roz­sta­niu dosta­łam przy­po­mnie­nie „100 dni”, ale nie było to aż tak alar­mu­jące jak teraz. Wtedy przy­szła po pro­stu wia­do­mość od męż­czy­zny, który mnie nie usu­nął z grona zna­jo­mych. Teraz dosta­łam przy­po­mi­najkę od faceta, który nie żyje. Tro­chę nie­po­ko­jące.

– Prze­pra­szam za brak podu­szeczki na pasie bez­pie­czeń­stwa – mówi Mara z sie­dze­nia kie­rowcy swo­jego jeepa. Wska­zuje brodą mój pozba­wiony gadżetu pas. – Wyrzu­cili ją goście z firmy deta­ilin­go­wej, gdy odda­łam samo­chód do czysz­cze­nia.

Patrzę przez okno na par­king klubu żeglar­skiego, przy­ci­ska­jąc czoło do szyby.

– Nie ma pro­blemu – odpo­wia­dam. I rze­czy­wi­ście nie ma. Potrze­bo­wa­łam poduszki przy­pię­tej do pasa bez­pie­czeń­stwa tylko za cza­sów mojej mastek­to­mii i rekon­struk­cji. A potem po pro­stu była zbyt milutka, żeby ją wyrzu­cić.

Sześć lat temu, kiedy u mojej mamy zdia­gno­zo­wano raka piersi w sta­dium dru­gim, reszta mojej rodziny została prze­ba­dana pod kątem muta­cji gene­tycz­nej BRCA1. Moja sio­stra, Emma, miała nega­tywny wynik. A ja wycią­gnę­łam naj­krót­szą różową słomkę.

Z moimi genami ryzyko, że zacho­ruję na raka piersi, wynosi osiem­dzie­siąt pięć pro­cent. To nie­zo­bo­wią­zu­jąca dia­gnoza: „być może”, „ewen­tu­al­nie”. Te pięt­na­ście pro­cent to jak dostrze­że­nie oazy na pustyni – jest nadzieja, ale praw­do­po­dob­nie będziesz pić pia­sek. Lekarz nie potra­fił powie­dzieć niczego na pewno. Stwier­dził, że „być może”, „ewen­tu­al­nie” jestem ska­zana na zagładę. Albo byłam.

Około pół­tora roku temu prze­łknę­łam gorzką pigułkę i pod­da­łam się pro­fi­lak­tycz­nej podwój­nej mastek­to­mii, usu­wa­jąc tkankę piersi, sutki, czu­cie – całą sprawę. Sześć mie­sięcy póź­niej prze­szłam rekon­struk­cję biu­stu i teraz jestem mniej nara­żona na roz­wój raka piersi niż kobiety bez zło­wro­giej muta­cji gene­tycz­nej.

Po serii nie­zręcz­nych przy­gód na jedną noc i nie­uda­nych pierw­szych rand­kach zaczę­łam spo­ty­kać się z Samem. On zawsze wyda­wał mi się mniej moim chło­pa­kiem, a bar­dziej wyż­szym bytem, do kon­taktu z któ­rym można aspi­ro­wać. A ponadto kimś, kto mógłby mnie zmie­nić poprzez bli­skość – i oka­zjo­nalne moty­wu­jące powia­do­mie­nia w tele­fo­nie – w kogoś, kto jest godny unik­nię­cia „być może”, „ewen­tu­al­nie” wyroku śmierci. Kogoś god­nego czer­pa­nia przy­wi­le­jów wyni­ka­ją­cych z uży­cia skra­ko­wa­nego kodu, co ponie­kąd uczy­ni­łam.

Mara lekko stuka mnie w ramię.

– To tylko jedno popo­łu­dnie, Al. I pra­wie się już koń­czy. Musimy jesz­cze prze­trwać obiad, a potem zaczniesz sobie radzić ze wszyst­kimi swo­imi emo­cjami w zaci­szu gabi­netu two­jej tera­peutki – mówi, naj­wy­raź­niej zakła­da­jąc, że jestem pogrą­żona w myślach na temat dzi­siej­szego oszu­stwa.

Odrzu­cam jej suge­stię sła­bym mach­nię­ciem ręki, ponie­waż prze­sta­łam widy­wać się z Denise kilka mie­sięcy temu.

– Dzięki, że mnie tu dzi­siaj przy­wio­złaś.

– To było mniej dla two­jego dobra, a bar­dziej w inte­re­sie bez­pie­czeń­stwa obszaru metro­po­li­tal­nego Twin Cities. Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio sama gdzieś jecha­łaś. – Spo­gląda na mnie znad swo­ich ele­ganc­kich oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, które są albo dro­gie i desi­gner­skie, albo wyglą­dają na takie za sprawą tajem­nej mocy Mary Mont­go­mery-Kline. – Nie jestem pewna, czy na­dal potra­fisz pro­wa­dzić.

To wie­rutne kłam­stwo. Nie ten frag­ment o pla­no­wa­niu przeze mnie życia w taki spo­sób, by poru­szać się pie­szo, trans­por­tem publicz­nym i wszel­kimi innymi meto­dami, byle uni­kać jeż­dże­nia po mie­ście moim roz­kle­ko­ta­nym sub­aru. Kłam­stwem jest, że obec­ność Mary służy bar­dziej komu­kol­wiek innemu niż mnie. Ale ponie­waż Mara zawsze czuje głę­boki dys­kom­fort, gdy ktoś posą­dza ją o zdol­ność do odczu­wa­nia cze­go­kol­wiek innego niż bez­względna ambi­cja i ewen­tu­al­nie głód, odpusz­czam sobie spro­sto­wa­nie.

Odchy­lam osłonę prze­ciw­sło­neczną, żeby spraw­dzić w lusterku maki­jaż, i pal­cem ser­decz­nym wycie­ram spod oczu roz­ma­zany tusz do rzęs.

– Okej. Włącz coś faj­nego, zanim wej­dziemy. Pod­kręć nas tro­chę.

– Myślę, że tego typu ini­cja­tywa w pobliżu miej­sca wiecz­nego spo­czynku two­jego byłego chło­paka jest raczej nie­sto­sowna.

Odwraca się w moją stronę, ści­ska dłońmi moje dło­nie, jak­bym była jej roz­trzę­sio­nym kan­dy­da­tem przed debatą.

– Dasz sobie z tym radę. Razem damy sobie z tym radę. Jazda!

Ale nie damy sobie z tym rady i pod­czas stypy wszystko szybko roz­pad­nie się na kawałki.

W chwili, gdy wcho­dzimy do sali – jak okiem się­gnąć, wszę­dzie drew­niane panele i paski mary­ni­styczne – ten swo­isty event jest już w nie­wiel­kim kry­zy­sie. Ponie­waż firma cate­rin­gowa nie ozna­czyła dań bez­glu­te­no­wych, posta­na­wiam zgło­sić się na ochot­nika do ich iden­ty­fi­ka­cji i wyse­lek­cjo­no­wa­nia por­cji dla pani Lewis. Chcę to zro­bić, by móc scho­wać się w kuchni oraz zająć czymś ręce i głowę.

Nie­stety, ten gest jedy­nie umac­nia i eks­po­nuje moją pozy­cję jako „part­nera w żało­bie”, dokład­nie wbrew moim chę­ciom roz­pły­nię­cia się w powie­trzu. W kuchni kel­ne­rzy wymie­niają współ­czu­jące spoj­rze­nia, któ­rych jestem adre­satką. Bar­man pro­po­nuje mi szybką uzdra­wia­jącą medy­ta­cję prze­ciw­ża­łobną, która polega na umiesz­cze­niu obu rąk mię­dzy moimi pier­siami. Współ­pra­cuję w nadziei, że to szyb­ciej zakoń­czy inte­rak­cję, ale źle to sobie obli­czy­łam.

Rodzina i przy­ja­ciele Sama dopa­dają mnie w mini­ko­lejce po jedze­nie. Wysłu­chuję licz­nych kon­do­len­cji, sto­jąc mię­dzy sto­łami ze stali nie­rdzew­nej, na któ­rych przy­go­to­wy­wano potrawy. Więk­szość żałob­ni­ków należy do dwóch kate­go­rii. Pierw­sza: nie­zna­jomi, co do któ­rych jestem pewna, że ni­gdy ich nie spo­tka­łam, ale któ­rzy twier­dzą, że oni mnie pamię­tają. Druga: niby-zna­jomi, któ­rych ni­gdy bym nie roz­po­znała, bez względu na to, jak długo i inten­syw­nie bym się w nich wpa­try­wała.

– Jest tro­chę… dys­kom­for­towo – mru­czy Mara, gdy w końcu zosta­jemy same. Jej kali­gra­ficzny cha­rak­ter pisma wygląda nie­na­gan­nie na ety­kie­tach „bez­glu­te­nowe”, co tylko pod­syca moją furię.

– Wiem – war­czę. Przy­ci­skam pióro zbyt mocno i „b” w „bez­glu­te­nowe” roz­lewa się na całą kartkę. – Ale jeśli zosta­ła­bym tam ze wszyst­kimi bli­skimi Sama sekundę dłu­żej, skóra by ze mnie zeszła i poszła poda­wać przy­stawki.

Mara marsz­czy nos.

– To dość nie­po­ko­jąca wizja.

Obie pod­no­simy wzrok, gdy skrzy­pie­nie meta­lo­wych drzwi anon­suje czy­jeś wej­ście do kuchni.

Młoda kel­nerka żon­glu­jąca trzema dzban­kami kawy nie wcho­dzi jed­nak w cało­ści, tylko uka­zuje nam w drzwiach swoją prze­chy­loną głowę i tors w gra­na­to­wym polo.

– Potrze­bu­jemy tacy bez­glu­te­no­wych tostów fran­cu­skich. Celiacy zaczy­nają się nie­cier­pli­wić – infor­muje i zerka w stronę zatło­czo­nego pomiesz­cze­nia wypeł­nio­nego szo­ku­jąco dużą liczbą żałob­ni­ków z nie­to­le­ran­cją glu­tenu. Coś w spo­so­bie, w jaki nas trak­tuje – nie jak postaci z tra­gicz­nego romansu, tylko jak dwie kobiety sto­jące mię­dzy nią a gru­bym napiw­kiem – przy­wraca mi rów­no­wagę. A ona tym­cza­sem nie­cier­pli­wie wali bio­drem w drzwi.

Mara pod­nosi meta­lową misę pełną posy­pa­nych cukrem kro­mek i zapew­nia:

– Zała­twię ten pro­blem. Możesz się dalej cho­wać za sprzę­tem AGD.

– Wola­ła­bym, żebyś to nazy­wała „stra­te­gicz­nymi uni­kami”! – wołam za nią.

Uży­wa­jąc swo­jego ciała jako blo­kady do drzwi, nasza kole­żanka kel­nerka prze­pusz­cza Marę w progu, ale zanim sama wróci na salę do gości, widzę, jak jej oczy dostrze­gają intruza w moim sank­tu­arium ze stali nie­rdzew­nej i dużych pojem­ni­ków z malut­kimi śmie­tan­kami do kawy.

– Ali­son! – Sły­szę głos pani Lewis wcze­śniej, niż ją dostrze­gam. Głos roz­iskrzony i słodki, więc przez chwilę spo­dzie­wam się zoba­czyć kobietę, którą pozna­łam czwar­tego lipca. Musu­jąca wital­no­ścią, miała na sobie wspa­niałą, różowo-tur­ku­sową, zwiewną szatę i popy­chała wózek z kok­taj­lami, które przy­go­to­wała na to wyda­rze­nie.

Dziś jest nie do pozna­nia. Jej oczy są tak samo nie­bie­skie jak oczy Sama, ale pła­skie i zaczer­wie­nione, oto­czone zaschnię­tymi łzami. Jest blada i wyczer­pana, wygląda, jakby zaraz miała się pod­dać, bo jej kości są zbyt cięż­kie, by je ze sobą nosić. Przez kuchenne drzwi wciąga za sobą męż­czy­znę.

– Tu jesteś – zwraca się do mnie. – Szu­ka­łam cię wszę­dzie. Czy pozna­łaś już Adama, naj­lep­szego przy­ja­ciela Sama? Adam, to dziew­czyna Sama, Ali­son.

Męż­czy­zna, któ­remu mnie przed­sta­wiła, ma wzrok przy­kle­jony do pod­łogi.

Dziwny wyraz twa­rzy Adama pod­czas nabo­żeń­stwa znów prze­myka mi przez głowę i zaczy­nam poważ­nie roz­wa­żać moż­li­wość ucieczki, zanim ode­rwie spoj­rze­nie od pod­łogi, zanim nasze oczy się spo­tkają. Ale jest za późno.

Adam unosi wzrok i dopiero wtedy zaska­kuje mnie wyglą­dem. Wyobra­ża­łam sobie, że Maruda z North Shore będzie wysoki i bar­czy­sty, niczym jakiś mityczny boha­ter, ale u góry będzie miał łeb z twa­rzą pasu­jącą do jego mdłej, lako­nicz­nej, odpy­cha­ją­cej oso­bo­wo­ści, jaką zapre­zen­to­wał pod­czas cza­tów online.

A czego sobie nie wyobra­ża­łam? Że Adam Berg będzie tym szcze­gól­nym typem przy­stęp­nego przy­stoj­niaka, który każ­dym mru­gnię­ciem i pół­u­śmie­chem zmu­sza cię do podej­ścia bli­żej. Albo zmu­szałby, gdyby jego surowo przy­stojne rysy twa­rzy nie zasty­gły w chmur­nym gry­ma­sie.

Mimo wszystko jest coś nie­za­prze­czal­nie łagod­nego w jego ciem­no­brą­zo­wych oczach. Nawet teraz, gdy ich spoj­rze­nie jest tak samo nie­ostre jak u pani Lewis.

Przez chwilę nawet czuję się bez­piecz­nie, dopóki kolejny gry­mas nie prze­myka przez jego twarz, a te pozor­nie nie­groźne oczy nie prze­świ­dro­wują mnie na wylot. Wytrąca mnie to z rów­no­wagi. W odru­chu obron­nym chcę ogło­sić, że jestem Aktu­alną Dziew­czyną Sama, ale z tym kłam­stwem zabrzmia­ła­bym jak naj­gor­szy taj­niak na świe­cie.

– Nie – odzy­wam się w końcu. – Nie znamy się. Jestem Ali­son.

Wdzięczna, że mój mózg wyge­ne­ro­wał wła­ściwe słowa we wła­ściwej kolej­no­ści, wycią­gam rękę do Adama.

Wita się nie­zgrab­nie, jakby zapo­mniał, czym jest uścisk dłoni. Przy oka­zji wresz­cie dociera do mnie, dla­czego ludzie porów­nują nie­które dło­nie do łap. Jego nie są szcze­gól­nie owło­sione, ale szorst­kie i wiel­kie, przy­naj­mniej dwa razy więk­sze od moich. Rzuca mi to samo nie­spo­kojne spoj­rze­nie, co w kościele, więc przy­go­to­wuję się na cios.

– Widzia­łem twoje zdję­cia z Samem – stwier­dza po pro­stu, a ja czuję ulgę. Tonem głosu nie zdra­dza niczego poza umiar­ko­wa­nym zaże­no­wa­niem, że zna mnie tylko z Insta­grama. Cho­ciaż dys­kom­fort zwią­zany z mediami spo­łecz­no­ścio­wymi jest bie­gu­nowo odle­gły od Sama – który wspólne przy­go­to­wy­wa­nie kola­cji nazwał kie­dyś „bar­te­rem” – łapię się tej myśli jak boi na wzbu­rzo­nych wodach.

Na­dal nie mogę roz­luź­nić cia­snego węzła, który usztyw­nił mi kark i ramiona, kiedy Adam rzu­cił mi to spoj­rze­nie w kościele. To spoj­rze­nie. Powie­działo mi jasno, że jeśli ktoś ma przej­rzeć tę całą farsę, to będzie to Adam Berg.

– Wiele mi o tobie opo­wia­dał, kiedy pla­no­wał poje­chać na Okto­ber­fest – rzu­cam, prze­ry­wa­jąc krę­pu­jącą ciszę, skoro on nie zamie­rzał. Ni­gdy nie dopusz­czam do sytu­acji, by kto­kol­wiek sma­żył się w dys­kom­for­cie ciszy. Odzie­dzi­czy­łam po matce przy­mus spra­wia­nia, by inni czuli się swo­bod­nie.

– Myśla­łam, że był na Okto­ber­fest – wtrąca pani Lewis.

Adam ści­ska moją dłoń moc­niej, bada­jąc mnie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

Uwal­niam się z uści­sku.

– Tak. Oczy­wi­ście.

Adam zaci­ska swoją wyra­zi­stą szczękę i oboje cze­kają na moje wyja­śnie­nia. Nie­całą godzinę po tym, jak zgo­dzi­łam się zagrać jego dziew­czynę, już zna­la­złam się na polu mino­wym kon­wer­sa­cyj­nych detali.

Mara wpada przez drzwi.

– Potrze­bu­jemy jesz­cze dwóch tac, a ja zastę­puję Tay­lor, bo ma kwa­drans prze­rwy – mówi i dopiero wtedy dostrzega naszą trójkę.

– Zała­twione. – Młody kel­ner z roz­wia­nymi wło­sami i kol­czy­kami w uszach omija Marę i bie­rze tacę pełną fran­cu­skich tostów.

– Obsługa jest tu dosko­nała – zwraca się Adam do Mary, poda­jąc jej drugi pół­mi­sek ze stołu do przy­go­to­wy­wa­nia posił­ków.

O Boże. On myśli, że ona tu pra­cuje, co nie jest absur­dal­nym przy­pusz­cze­niem, bio­rąc pod uwagę, że ukry­wamy się pośród per­so­nelu kuchen­nego.

Mara zastyga na chwilę, bez wąt­pie­nia zasta­na­wia­jąc się, jak to roze­grać.

– Dzięki – odpo­wiada i posyła mi pyta­jące spoj­rze­nie, ale deli­kat­nie potrzą­sam głową, więc wymyka się przez skrzy­piące drzwi.

Pani Lewis i Adam znów sku­piają swoją uwagę na mnie. Odchrzą­kuję. Na razie na tyle wystar­cza mi inwen­cji.

Dla­czego pozwo­li­łam Marze odejść? Powin­nam była zwią­zać nasze kostki jakimś sznur­kiem, żeby nawet wbrew jej woli mieć ją cały czas u boku, by mnie wspie­rała w cho­dze­niu, mówie­niu i innych pod­sta­wo­wych czyn­no­ściach, jakich ocze­kuje się od pogrą­żo­nej w żało­bie dziew­czyny. I tak aż do chwili, gdy zapla­nu­jemy drogę ucieczki.

Na dźwięk kolej­nego skrzyp­nię­cia meta­lo­wych drzwi czuję ulgę, ale to tylko ojciec Sama brnie przez tera­ko­tową pod­łogę w naszym kie­runku, a nie Mara-Zbaw­czyni ani nawet zbłą­kany pies, co by miał porwać mięsa ćwierć.

– Wal­ter mówi, że jeśli sprze­damy przed stycz­niem, unik­niemy kom­pli­ka­cji podat­ko­wych – infor­muje swoją żonę dok­tor Richard Lewis, trzy­ma­jąc w dłoni włą­czony tele­fon.

– Teraz roz­ma­wia­łeś z Wal­te­rem przez tele­fon? Teraz? Pod­czas naszego… – pani Lewis nie koń­czy zda­nia, naj­wy­raź­niej byłoby to dla niej zbyt bole­sne. Jej głos brzmi jak pokrywka na garnku z wrząt­kiem.

Pan Lewis, nie­zra­żony, dra­pie się lewym pal­cem wska­zu­ją­cym po srebr­nych wło­sach na skroni, i kon­ty­nu­uje:

– Jeden z przy­ja­ciół Sama jest pośred­ni­kiem w obro­cie nie­ru­cho­mo­ściami i mówi, że jeśli wysta­wimy to na sprze­daż do pierw­szego grud­nia, możemy mieć wszystko zała­twione jesz­cze przed syl­we­strem.

– Przed syl­we­strem? – powta­rza pani Lewis takim tonem, jakby ni­gdy nie sły­szała ani o takiej impre­zie, ani takiego imie­nia.

Zaczyna wygła­dzać dłońmi swoją czarną sukienkę, wyglą­da­jącą na drogą, ale nie­ide­al­nie skro­joną. Praw­do­po­dob­nie kupiła ją spe­cjal­nie na tę oka­zję. Wizja pani Lewis wędru­ją­cej powol­nym kro­kiem i z pustymi, nie­bie­skimi oczami po skle­pach Rid­ge­dale Cen­ter Nord­strom prze­cina mi brzuch jak odła­mek szkła.

Matka Sama w końcu otrząsa się z szoku i szcze­bio­cze przez przy­kle­jony uśmiech:

– Richard, nie będziemy teraz o tym roz­ma­wiać.

– Judy, ale musimy to prze­dys­ku­to­wać. Ty nie wej­dziesz do jego miesz­ka­nia, a ja mogę zamó­wić firmę prze­pro­wadz­kową, ale jeśli chcemy, żeby zajęli się spa­ko­wa­niem rze­czy Sama…

– Obcy ludzie nie będą doty­kać rze­czy naszego syna – prze­rywa mu ostrym gło­sem żona. Chyba go tym zasko­czyła; pan Lewis lekko drży, ściąga okrą­głe szyl­kre­towe oku­lary z nosa i zaczyna czy­ścić je pod­szewką mary­narki. Wpa­truje się w szkła zamglo­nym wzro­kiem.

– Prze­pra­szam, JuJu – mówi, a te słowa prze­no­szą mnie w cza­sie. Nagle z powro­tem tra­fiam na ich taras, trzy­ma­jąc Sama za rękę, pod­czas gdy pan Lewis woła swoją żonę zza grilla. Sądząc po smut­nym, słod­kim wyra­zie jej oczu podej­rze­wam, że pani Lewis też się tam teraz zna­la­zła. – Wiem, że nie chcesz, ale… to coś, z czym musimy sobie pora­dzić – tłu­ma­czy, ale brzmi to tak, jakby uży­wa­jąc liczby mno­giej, wolał jed­nak użyć poje­dyn­czej.

Adam chowa ręce w kie­sze­niach, a hałasy kuchenne spra­wiają, że wszy­scy wra­camy do teraź­niej­szo­ści. Żaden nor­malny rodzic nie jest w sta­nie pora­dzić sobie z nagłą śmier­cią swo­jego dziecka. Pani Lewis ugina się pod jej miaż­dżą­cym cię­ża­rem, a pan Lewis ma nadzieję, że uda mu się uciec do przodu, jakby odha­cza­nie kolej­nych pozy­cji na liście i dzwo­nie­nie do księ­go­wych miało już na zawsze wystar­czyć, by unik­nąć gonią­cego go żalu po stra­cie syna.

Skrę­cają mi się wnętrz­no­ści na myśl o tym, jak to jest cier­pieć w ten spo­sób, a potem zostać z niczym – poza spra­wami zwią­za­nymi ze śmier­cią, pogrze­bem, wyprze­dażą majątku i wszyst­kim, co jest potrzebne, by osta­tecz­nie uwol­nić syna od tego świata.

Patrzę w ich zmę­czone nie­bie­skie oczy. Oczy Sama. Jak to jest patrzeć w lustro i widzieć oczy swo­jego syna, wie­dząc, że ni­gdy wię­cej się go nie zoba­czy? To nie­na­tu­ralne, żeby prze­ży­wać żałobę po wła­snym dziecku. Ta nie­spra­wie­dli­wość tak mocno wci­ska mi się do płuc, że muszę głę­boko ode­tchnąć.

Otwie­ram usta, żeby zaczerp­nąć powie­trza, ale zamiast tego, zanim zdążę roz­wa­żyć, na jak kolo­sal­nie zły pomysł wpa­dłam, sły­szę sie­bie, jak mówię:

– Ja mogę to zro­bić.

– Przej­rzysz rze­czy Sama? Zro­bisz to dla nas? – Ledwo widoczny pro­mień roz­świe­tla twarz pani Lewis. – Spa­ku­jesz jego rze­czy i przy­go­tu­jesz miesz­ka­nie do sprze­daży? – Jej pełna nadziei mina pobu­dza ośro­dek przy­jem­no­ści w moim mózgu, który zawsze się cie­szy, gdy robię coś dobrze, nawet jeśli tro­chę boli.

– Oczy­wi­ście. – Roz­cią­gam to słowo na wiele sylab, jed­no­cze­śnie despe­racko pra­gnąc, by ktoś się wtrą­cił i to wszystko odkrę­cił. – Jak­kol­wiek mogę pań­stwu pomóc, zro­bię to.

Pani Lewis klasz­cze w dło­nie.

– To wspa­niale, Ali­son. Jestem ci taka wdzięczna. Zawsze wie­dzia­łam, że można na cie­bie liczyć. Cią­gle powta­rzam Samowi, że jesteś dla niego ide­alna. – Znów używa czasu teraź­niej­szego. Nie mam sumie­nia jej popra­wiać. Zamiast tego wpa­truję się w tajem­ni­czą plamę na ścia­nie za jej głową.

Adam odchrzą­kuje.

– Ona nie musi tego… Dam sobie z tym radę, Judy. Wszystko będzie dobrze.

Spo­glą­dam na niego z ukosa.

– Ale ty chyba miesz­kasz dwie godziny drogi stąd, prawda?

– Od czego są week­endy? Nie ma pro­blemu – odpo­wiada i udaje mu się przy tym nie zabrzmieć jak nie­re­for­mo­walny dupek, więc powstrzy­muję się od sar­ka­stycz­nych podzię­ko­wań za wyja­śnie­nie tajem­nic kalen­da­rza. – Poza tym jestem pewien, że trzeba tam parę rze­czy ogar­nąć, wyko­nać jakieś drobne prace remon­towe, skoro pań­stwo chcą sprze­dać miesz­ka­nie do końca roku. Nie ma sensu cie­bie tym obar­czać.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, kie­ruje te słowa do mnie, ale jed­nak bar­dziej kon­cen­truje się na śle­dze­niu reak­cji Lewi­sów.

Co jakiś czas przy­ła­puję go na rzu­ca­niu mi spoj­rzeń, ale takich, jak­bym była kawał­kiem jedze­nia w czy­ichś zębach. Jest na tyle miły, że się nie wga­pia, ale też nie może powstrzy­mać się od ner­wo­wego śle­dze­nia moich ruchów. Świa­do­mość jego sub­tel­nej obser­wa­cji spra­wia, że jestem spięta.

Nie podoba mi się pomysł pako­wa­nia rze­czy z miesz­ka­nia mojego byłego chło­paka, ale jesz­cze mniej podoba mi się sce­do­wa­nie tego zada­nia na Marudę z North Shore.

– Uwiel­biam drobne remonty – zapew­niam, mru­żąc oczy. To jest oczy­wi­ście kłam­stwo, ale co tam. – Drobne remonty to mój żywioł.

– Adam, myśla­łem, że jesteś zbyt zajęty pracą, żeby pod­jąć się dodat­ko­wych obo­wiąz­ków – mówi pan Lewis.

Adam się tro­chę najeża.

– Ależ to dro­biazg. Znajdę czas dla Sama.

Nie podoba mi się, że roz­ma­wiamy o Samie, jakby sie­dział w sąsied­nim pokoju i nie został na stałe prze­nie­siony do naszych wspo­mnień.

Pani Lewis zaczyna popra­wiać pal­cami swój srebrny naszyj­nik.

– Ada­mie, tym naprawdę powinna się zająć Ali­son. Ona naj­le­piej będzie wie­działa, co ma dla nas zna­cze­nie.

Patrzy na mnie w nadziei na potwier­dze­nie tej tezy, co mnie dość mocno przy­tła­cza.

– Oboje damy sobie z tym radę – zarzą­dzam.

Pani Lewis pro­mie­nieje, jej mąż kiwa głową – skre­ślił w myślach kolejną pozy­cję z listy rze­czy do zro­bie­nia – nato­miast Adam łapie się za grzbiet nosa, jak­bym ska­zała go na week­end uwię­zie­nia w zepsu­tej win­dzie towa­ro­wej.

_Dla­czego taka jestem?_

Ponie­waż Sam umarł, a cała jego rodzina pra­gnie tylko, aby ich syn miał dziew­czynę, która będzie gotowa udźwi­gnąć choć małą część cię­żaru, który na nich spadł.

Ode­gra­nie roli kobiety, któ­rej potrze­bują w tej chwili, to nie­zbyt wiele, ale zawsze coś. Nijak nie zre­kom­pen­suje im to straty syna, ale dzięki temu ten bar­dzo trudny moment może będzie nieco zno­śniej­szy. Nie mogę spra­wić tej rodzi­nie zawodu. Na pewno nie dziś, na pewno nie teraz.

I nie wiem, co tam sobie Adam myśli, ale jemu też mogę pomóc.

– Adam i ja zaj­miemy się wszyst­kim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: