- W empik go
Cztery weekendy i pogrzeb - ebook
Cztery weekendy i pogrzeb - ebook
Alison Mullally, trzydziestolatka po podwójnej mastektomii, przyjeżdża na pogrzeb byłego chłopaka, Sama, i odkrywa, że nikt nie wie, że nie są już razem. Ze względu na rodzinę zmarłego postanawia odegrać rolę pogrążonej w żałobie aktualnej dziewczyny. Ulega namowom i zgadza się uporządkować rzeczy oraz dom byłego. Ma jej w tym pomóc gburowaty przyjaciel Sama, Adam. Początkowo ma im to zająć tylko cztery weekendy, ale pojawia się problem – po prostu Adam nie znosi Alison. Zmuszona do spędzania długich godzin z frustrującym milczkiem Alison postanawia użyć swojego uroku, by ją polubił. Wśród pogmatwanych spraw rodzinnych i licznych, niekiedy dość tragikomicznych perypetii zawiązuje się między nimi nić przyjaźni. Alison musi zmierzyć się z własną niepewnością i zdecydować, czy ma wystarczająco dużo odwagi, by wejść w nową relację.
Czy będzie umiała dać szansę miłości, której zawsze pragnęła, a Adam wreszcie przestanie być mrukiem?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-443-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Zaczynamy od pogrzebu
Okazuje się, że nadal jestem dziewczyną Sama Lewisa. Dowiaduję się o tym na jego pogrzebie.
Mara i ja przyjeżdżamy do kościoła św. Ignacego dwadzieścia minut przed czasem.
– Chlupiesz – informuje mnie Mara półgębkiem.
– Wdepnęłam w kałużę na parkingu.
Odgłosy wody pluskającej w moich butach wybijają miarowy rytm.
Gdy dochodzimy do drzwi wejściowych, chwytam Marę za łokieć, jakbym to ja prowadziła ją w stronę niby-znajomych twarzy przyjaciół i bliskich mojego byłego chłopaka. Ale tak naprawdę to ona mnie trzyma w pionie. Taki jest jej obowiązek jako mojej najlepszej przyjaciółki, chociaż jej ostre, kanciaste rysy i posągowa sylwetka sprawiają, że bardziej nadaje się na zdystansowaną koleżankę z fochem niż na słodką, empatyczną przytulankę.
Dzisiaj jesteśmy jak studium kontrastów. Mara – strzelista i pewnie stąpająca na swoich wysokich obcasach, a ja niska i niezgrabna w moich przesiąkniętych wodą płaskich pantoflach. Kasztanowe włosy ma schludnie upięte we francuski kok, podczas gdy moje długie brązowe loki opadają nieporządnie wokół twarzy, ponieważ mam trzydzieści lat i nadal nie ogarnęłam fryzjerskiego tutorialu na YouTubie.
Mara zdecydowanym ruchem uwalnia się z mojego kurczowego uścisku, by rozpiąć płaszcz i odsłonić nieskazitelnie czarny sweter, jak z reklamy Woolite, oraz parę bezpretensjonalnie eleganckich spodni z szerokimi nogawkami. Ja – jako seryjna morderczyni ciemnych wełnianych ubrań za pomocą pralki – nie mam w szafie nic w kolorze idealnej żałobnej czerni, by włożyć na pogrzeb mężczyzny, który jakiś czas temu uroczo spuścił mnie po brzytwie. Musiałam się zadowolić wyblakłą grafitową sukienką i kardiganem, który plasował się gdzieś pomiędzy groszkowo-zielonym a zwiędłą późnojesienną trawą. Mam nadzieję, że wkrótce spadnie śnieg. Już mam dość jesieni. Już mam dość dzisiejszego dnia.
Drewniane drzwi trzaskają za nami, oznajmiając nasze przybycie. Przypuszczam, że nie ma zwyczaju zabierania osoby towarzyszącej na takie imprezy, ale pogrzeb mojego najaktualniejszego byłego nieco mnie przerasta.
Skanuję otoczenie w poszukiwaniu kogoś, kogo znam. Ściślej mówiąc, robię to w nadziei, że nie rozpoznam nikogo, co oznaczałoby, że trafiłam nie tam, gdzie trzeba.
_Nie, nie. To nie ten twój Sam Lewis_ – ktoś mógłby mnie zapewnić. Inny Sam Lewis. Chociaż i tak „ten mój” nie jest moim Samem Lewisem od sześciu tygodni, jeśli w ogóle kiedykolwiek nim był.
Ale natychmiast rozpoznaję jego przyjaciela Russella, a ulga i rozczarowanie zalewają mnie jednocześnie. To się dzieje naprawdę. Tu i teraz. To nie pomyłka.
Podchodzimy do grupy, z którą stoi Russell, a on wita się z Marą o wiele zbyt poufałym uściskiem jak na fakt, że właśnie ich sobie przedstawiłam. Obserwuję, jak Mara walczy z naturalną chęcią oswobodzenia się i odzyskania dystansu. Russell Rossi jest poszukiwaczem przygód, bezwstydnym flirciarzem tak przekonanym o swojej atrakcyjności, że aż odpychającym. Jest wspaniały jak cholera. Samozwańczy król Przytulas.
Ponieważ Mara kiedyś opisała przybicie piątki ze swoim księgowym jako czynność „niestosownie zażyłą”, rzucam się czym prędzej w objęcia Russella, by uwolnić przyjaciółkę. Ten przywiera do mnie całym ciałem i trwa w tym uścisku jakieś trzy sekundy za długo. Kiedy odzyskuję wolność, przedstawia mnie grupie:
– Alison Mullally, dziewczyna Sama.
– Była dziewczyna – poprawiam Russella.
– No tak, oczywiście, kochanie – stwierdza Russell lekceważąco, po czym wraca do przerwanej konwersacji.
Każde jego słowo jest jak przykre uszczypnięcie. Stoję tam w milczeniu, podczas gdy grupa nadal rozmawia o ludziach, których nie znam, i dzieli się wspomnieniami, których nie mam. Na końcu języka tkwią mi słowa: „Zerwał ze mną sześć tygodni temu”.
Otwieram i zamykam usta raz, drugi, trzeci. Nie mam jak się wtrącić. Z każdą mijającą sekundą moje sprostowanie traci sens i aktualność, bo rozmowa toczy się dalej, tematy się zmieniają. Moja przemożna chęć złożenia wyjaśnień rozpuszcza mi się w ustach jak kwaśna wata cukrowa.
Matka Sama dołącza do naszego kręgu, witając się z każdym za pomocą chłodnego, sztywnego uścisku. Na szczęście nie muszę patrzeć jej w oczy, gdy przyciąga mnie blisko i mruczy do mojego zgniłego swetra tak cicho, że ledwo ją rozumiem.
– Bardzo się cieszę, że byłaś w jego życiu, że zdążył cię poznać, zanim…
Moja rola w tym tragicznym dramacie w końcu zaczyna się klarować.
Na pogrzebach wszyscy występujemy w czasie teraźniejszym w odniesieniu do zmarłych. Judy Lewis jest jego mamą. Rachel jest jego siostrą. A ja raz po raz jestem przedstawiana jako jego dziewczyna. „To Alison, dziewczyna Sama”. Tylko Sam jest w czasie przeszłym.
No więc dla tej grupy jestem dziewczyną Sama. Nikt nie ocenia powagi naszego związku, aby określić, na ile smutku powinnam sobie pozwolić. Mogliśmy być razem dwa tygodnie lub dziesięć lat, choć każda z osób obserwujących Sama na Instagramie bez trudu może się przekonać, że pojawiłam się około czerwca. Nigdy nie zaistniałam na jego TikToku. „Związek nie pasowałby do mojego image’u nomady” – mówił.
Narasta we mnie strach, gdy krążę między termosami z ledwo ciepłą kawą, podsłuchując alternatywne wersje mojego życia miłosnego, schowana za okolicznościowymi kompozycjami kwiatowymi. Większość osi czasu tych opowieści rozgałęzia się na wysokości dorocznego przyjęcia z okazji Święta Pracy¹ wydawanego przez rodzinę Lewisów.
W mojej wersji wydarzeń Sam rzucił mnie trzy dni wcześniej. Natomiast panią Lewis bardzo zasmuciło moje zatrucie pokarmowe. Z kolei Russell był niepocieszony, że musiałam w ważnych sprawach wyjechać z miasta i przegapiłam jego epickie ognisko – najwyższe jak dotąd! Jednocześnie kilka osób jest pewnych, że byłam tam, że mnie tam widziało.
Każda z historii, oprócz mojej, zakłada, że byłam nadal z Samem w Święto Pracy, i wciąż z nim chodziłam, gdy w zeszły wtorek rozbił swój wynajęty samochód w Sedonie podczas wypadu na spontaniczną wspinaczkę. Dlatego na jego pogrzebie jestem dziewczyną Sama Lewisa – być może już na zawsze.
Część mnie zastanawia się, czy kłamstwa Sama oznaczały, że czuł do mnie więcej, niż kiedykolwiek dał po sobie poznać, ale natychmiast odrzucam tę myśl. Bardziej prawdopodobne jest, że jego zdaniem nasze rozstanie nie wymagało specjalnego ogłoszenia. Moje odejście stałoby się oczywiste, gdyby po prostu pojawił się z nową dziewczyną na kolejnym dużym wydarzeniu rodzinno-towarzyskim. Takim jak to dzisiejsze, ale tak się składa, że Sam nie może się na nim aktywnie lansować.
Tłum wlewa się do kościoła, a ja odciągam Marę przez ciężkie podwójne drzwi na korytarz szkoły parafialnej, udekorowany kolorowymi rysunkami Jezusa na krzyżu, które reprezentują różne poziomy kompetencji artystycznych.
Mara potyka się o własne nogi.
– Alison, co do…
– Dlaczego oni wszyscy myślą, że… – nie mogę dokończyć, bo mdłości ściskają mi gardło.
– Dlaczego nikogo nie wyprowadziłaś z błędu? – pyta Mara, opierając swą strzelistą sylwetkę o beżowe szafki na szkolnym korytarzu.
– Próbowałam!
Podaje w wątpliwość moją wymówkę ledwo dostrzegalnym przewróceniem oczami.
– Co chciałabyś, żebym zrobiła? – pytam. – Miałam powiedzieć: „Pani Lewis, widzę, że nieźle pani znosi te przykre okoliczności, więc dodam, że pani syn i ja rozstaliśmy się sześć tygodni temu”?
Mara ze zmarszczonymi brwiami zerka na pulsujący telefon i odrzuca połączenie.
– Przynajmniej to on rzucił ciebie. Mniej winy.
Przygryzam dolną wargę i całym wyrazem twarzy daję znać, że myślę inaczej.
– Obawiam się, że to w jakiś pokrętny sposób tylko pogarsza sprawę.
Telefon Mary znów się uaktywnia, tym razem jakby bardziej gwałtownie. Mara zaczyna wściekle stukać w ekran kciukiem w rytm wypowiadanych słów:
– To dlaczego chciałaś, żebyśmy tu w ogóle przyjechały?
Miotam się w tę i z powrotem u progu drzwi do klasy niejakiej pani Dubicki. Moje buty wciąż robią chlup, chlup.
– Jego mama chciała, żebym tu była… Co nagle nabiera trochę więcej sensu. Próbowaliśmy zostać przyjaciółmi. To znaczy pozostać, on i ja, po… – Gubię się i plączę, a w końcu pytam wkurzona: – Do kogo, cholera, piszesz podczas mojego kryzysu?!
– Do Tego Gościa – mruczy. Mara zarządza kampanią potencjalnego kandydata na burmistrza, którego nazywa wyłącznie „Ten Gość”. Jej zachowanie, gdy pisze SMS-y (sztywne ramiona i rozszerzone nozdrza), ujawnia jej frustrację związaną z tym kandydatem. – A skoro wyraźnie już wszyscy w to wchodzimy… – gestykuluje, tworząc wokół nas obszerny okrąg. – Zdaję relację Chelsea, żebyśmy wszyscy trzymali się jednej wersji. Poza tym ona ma jakieś przemyślenia.
– W co wchodzimy? O czym ty…
Wyrywam swój wyciszony telefon z kieszeni płaszcza i jęczę na widok nieodebranych powiadomień od Chelsea Olsen, kolejnej członkini naszego trio.
– Nie możesz pisać „Al randkuje z Samem” na czacie grupowym bez podania kontekstu – strofuję Marę. – Zobacz, co narobiłaś. Chelsea pyta, czy to „akcja jak z _Kacpra_ z Devonem Sawą”.
Mara ma osobowość oldskulową, z całą tą swoją pewnością siebie i znudzoną wyższością, bo wszystko robiła i wszystko widziała. Natomiast osobowość Chelsea jest zupełnie nowa i świeża. Dla niej wszystko zawsze jest możliwe, więc kiedy Mara wysyła zakodowaną wiadomość o moim koszmarze na jawie, pierwszą myślą Chelsea jest, że naprawdę wdałam się w paranormalny romans z duchem.
– Nie odpowiadaj na to – radzi Mara. – Nigdy nie przyznawaj się do niczego na piśmie. Przechowuj wiadomości, żeby mieć podkładkę. Teraz trzymamy się wersji, że nadal jesteś dziewczyną Sama.
– Nie chcę się trzymać żadnej wersji. Muszę to wszystko wyjaśnić.
Biorę głęboki, regenerujący oddech, ale zaraz ręce mi opadają i osuwam się po szafkach obok Mary.
– Jak mam to zrobić? – pytam nas obie.
– Przeprosiny w wiadomości na Instagramie to klasyka gatunku. Ale myślę, że możesz po prostu powiedzieć jego mamie, że doszło do nieporozumienia.
– Tak. Tak, oczywiście. – Niepokój skręca mi żołądek. – Chyba potrzebuję chwili na decyzję.
Moje spojrzenie wędruje w stronę świecącego oznaczenia nad wyjściem ewakuacyjnym i tabliczki, która ostrzega: UWAGA! WŁĄCZY SIĘ ALARM!
Zanim zdążam rozsądnie przeanalizować wszystkie drogi ewakuacji, otwierają się drzwi i na korytarz wpada piękna blondynka.
– Czy jedna z was to Alison? – pyta nieznajoma. – Russell powiedział, że dziewczyna Sama tu weszła.
Stoi dziwnym trafem jakoś tak idealnie w pojedynczym promieniu słońca wpadającym do ciemnego, prawie pozbawionego okien korytarza, więc skąpana w świetle wygląda jak anioł śmierci. Ale potem jej dzikie oczy strzelają we mnie i bach, zostaję rozpoznana. Żeby cię, Russell.
– Alison? Jestem Rachel, siostra Sama.
Gdy tylko wymawia swoje imię, od razu to widzę. Rachel Lewis jest bardzo podobna do brata, te same oceanicznie niebieskie oczy i loki blond jak plaża. Bez odrobiny makijażu, lśni w prostej, czarnej, bawełnianej sukience. Muszę stłumić niestosowną potrzebę zapytania, jakie zabiegi pielęgnacji skóry stosuje.
Słowa „dziewczyna Sama” dzwonią w mojej głowie jak alarm. Wprost marzyłam o tym, żeby się z czymś takim zderzyć – jeszcze raz przerabiać porzucenie mnie przez mężczyznę, którego wszyscy tu opłakujemy. Przygotowuję się na cios.
– Doszło do nieporozumienia – wyjaśniam, używając strony biernej jak prawdziwy polityk. Mara powinna być ze mnie dumna. – Jestem byłą dziewczyną Sama. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale…
Rachel przerywa mi lekceważącym machnięciem ręką.
– Wszystko wiem. Komu powiedziałaś?
Przestaję analizować każdą z jej niepokojąco samowskich cech i dostrzegam, co właśnie robi Rachel. Przenosi ciężar z nogi na nogę i zerka przez ramię jak nieustraszona reporterka doskonale radząca sobie z coraz bardziej niestabilną rozmówczynią. W tej scenerii wieszaki na płaszcze przedszkolaków stanowią substytut zaciemnionego parkingu.
Mrugam, patrząc na Rachel.
– Co powiedziałam?
– Że się rozstaliście. Proszę, powiedz, że nikomu nie powiedziałaś – błaga z utkwionym we mnie wzrokiem.
Przed udzieleniem odpowiedzi spoglądam na Marę.
– Próbowałam wytłumaczyć Russellowi, ale się nie dało.
– Zaraz, przepraszam. Ty wiesz? – pyta Mara, zmieniając się w „Marę z pracy” jak korporacyjny Animorph.
– Kazał mi usunąć nazwisko Alison z biletu lotniczego do Chile. Oczywiście, że wiem – wyjaśnia Rachel, pochylając się w naszą stronę. – Ale jestem jedyną osobą, która to wie.
Kiedy jeszcze spotykałam się z Samem i pozowałam na dziko impulsywną w obronie swoich różnych praw, Sam obiecał, że „ogarnie” mój lot i zakwaterowanie, jeśli zechcę dołączyć do niego w Chile. „Po prostu powiedz »tak«. Reszta się ułoży” – powtarzał. Myślałam, że to jakiś rodzaj mantry w stylu „wszechświat zapewni nam bezpieczeństwo”, ale najwyraźniej „wszechświat” był jego siostrą stewardesą.
Mara gwałtownie odwraca głowę w moją stronę.
– Bilet lotniczy?
– Sam zaprosił mnie na swoją styczniową podróż do Patagonii – odpowiadam i sztywnieję pod wzrokiem przyjaciółki, która patrzy na mnie, mrużąc oczy.
– I ty się zgodziłaś? – pyta Mara. – Z własnej nieprzymuszonej woli?
Ręce, którymi macha Rachel, przerywają serię naszych znaczących spojrzeń i wzruszeń ramionami.
– Nie mamy czasu – mówi, a jej głos wibruje paniką. – Za kilka minut wygłaszam mowę pogrzebową i muszę wiedzieć, że się zgodzisz.
– Co masz na myśli? Na co ma się zgodzić? – pyta Mara, dziwnie ściągając ramiona.
Rachel bierze mnie za rękę, ściskając ją tak rozpaczliwie, że ból przeszywa mi koniuszki palców.
– Sam nie chciał, żeby mama dowiedziała się, że z tobą zerwał. Naciskała na niego, żeby „spoważniał” i „się ustatkował”, a ty jej się podobasz. Jesteś stabilna.
Ma na myśli „nudna”.
– Pomimo wszystkich jego osiągnięć, jedyne, co teraz ma znaczenie dla rodziców, to to, że w końcu ustatkował się z miłą dziewczyną.
Jej głos pisze „miła dziewczyna” w cudzysłowie. Niezależnie od tego, czy Rachel sprzeciwia się miłym dziewczynom w ogóle, czy przeznacza ten termin specjalnie dla mnie, nikt nie zadaje pytań dodatkowych.
Przechylam głowę na bok, próbując przetworzyć ten dziwny obrót wydarzeń.
– Chcesz, żebym… udawała?
Kiwa głową, jakby wciąż przekonywała samą siebie.
– Chodzi o jeden dzień. Ty i Sam byliście ze sobą tylko przez chwilę, a kiedy mgła żałoby opadnie, zapomną o tobie. Ja… My po prostu pragniemy, żebyś była „jego dziewczyną”, tylko dzisiaj. Proszę.
Połyka to ostatnie słowo, ale i tak je słyszę. Łzy zbierają się w kącikach jej oczu, Rachel powstrzymuje je, mrugając.
Widok udręczonego wyrazu jej twarzy boleśnie zwala ciężki kamień na moją pierś, przygryzam od wewnątrz policzki, żeby powstrzymać się od płaczu.
Myśl o Samie martwiącym się, że jego odważne, nieustraszone życie jakoś nie załatwiło sprawy, rani mnie w sposób, którego nie potrafię wyjaśnić. Chciałabym mu powiedzieć, że je podziwiałam, ale nie mogę. Nie mogę mu już nic powiedzieć ani ja, ani ta zrozpaczona kobieta, która stoi przede mną.
Ale udawanie to coś, co mogę zrobić.
Odrywam dłoń Rachel od mojego ramienia i uśmiecham się do niej, mam nadzieję, że wspierająco.
– Oczywiście. Będę, kim zechcesz.
***
Jeśli chodzi o pogrzeby, ten wibruje wyjątkową energią. Kościół jest zatłoczony tak, jak tylko w Niedzielę Wielkanocną, Wigilię Bożego Narodzenia i podczas pogrzebów młodych ludzi. Mara i ja zostajemy zaprowadzone do ławki z przodu i za późno zdaję sobie sprawę, że mistrz ceremonii zapewnił nam najlepsze miejsca dla żałobników.
Siedzimy w drugim rzędzie, bezpośrednio za najbliższą rodziną, w towarzystwie kuzynów i wieloletnich przyjaciół. Jako odrzucony letni romans nastawiłam się i ubrałam na tylne ławki, aby ukryć się wśród byłych współpracowników i mniej znaczących znajomych ze szkoły średniej. Zamiast tego ląduję z przodu, na pełnym widoku, jako Aktualna Dziewczyna Sama Lewisa (wielkie „A”, wielkie „D”).
Rachel wygłasza swój panegiryk. Zaczyna od dziecięcych opowieści o wspinaniu się na drzewa i złamanych rękach. Od najwcześniejszych żądz podróży Sama i jego pragnień przygody, adrenaliny. Jego skłonności do spontanicznych wakacji i wędrówek po dziczy bez uprzedzania kogokolwiek. Frustrująca za życia cecha brzmi tak uroczo po śmierci. Rozpoznaję mężczyznę, którego Rachel opisuje jako Sama, ale jest jakoś spłaszczony – nieskazitelna suma słodkich historii i zwariowanych anegdot.
Zawsze uważałam, że Sam żyje dokładnie tak, jak trzeba. Był pełen energii i spontaniczny, wciąż chciał wypróbowywać nowe miejscówki, co chwilę ruszał w ekscytującą podróż. W każdym aspekcie życia kierował się zasadą „wszystko albo nic”. Był impulsywny i robił rzeczy, które go przerażały, „żeby się działo”. Jeśli ktoś naprawdę żył, to był to Sam.
Przedstawił mnie swoim rodzicom i po zaledwie kilku randkach zaprosił na dwutygodniową podróż z plecakiem przez Andy Patagońskie, jakby to był zupełnie normalny sposób rozpoczęcia nowego związku.
Myślałam, że bycie z nim sprawi, że w trybie przyspieszonym stanę się żądna przygód, ale w efekcie stałam się jedynie zmęczona. Miałam nadzieję, że w końcu przyzwyczaję się do jego stylu życia, jak alpinista przystosowujący się do zmiany wysokości, ale nie – byłam coraz bardziej wyczerpana i coraz trudniej łapałam oddech. W końcu dał sobie ze mną spokój.
„Czasem mi się zdaje, że ty nie lubisz chodzenia po górach, parasailingu czy wspinaczki skałkowej – powiedział, kiedy ze mną zrywał. – Chciałbym cię poznać, ale ty chyba ciągle udajesz kogoś innego”.
Czuję ciężar tych wszystkich spojrzeń na moich plecach, gdy wypełnia mnie żal, ale mój smutek nie jest taki, na jaki wygląda. Tęsknię za Samem jako moim przyjacielem, za facetem, który płonął mocno i jasno jak słońce, a wszyscy byli bezradni wobec grawitacji, jaką wytwarzał.
Gdy milkną dźwięki wzniosłej pieśni _On Eagle’s Wings_, ożywiam się na widok kolejnego mówcy. Powstrzymuję niestosowny uśmieszek, gdy ksiądz zaprasza na ambonę „Adama Berga, najlepszego przyjaciela Sama”. Najlepszy przyjaciel Sama i jego współlokator ze studiów, mityczny Adam Berg, jest mi znany – i teraz tylko mi – jako Maruda z North Shore. W tym przypadku North Shore oznacza część Duluth, niewielki fragment północnego wybrzeża Jeziora Górnego.
Adam, postać z wielu opowieści Sama, mieszka dwie godziny drogi stąd, właśnie w Duluth, i chociaż uczestniczyłam w niezliczonych czatach grupowych z tym mężczyzną w sprawie zaproszeń na spontaniczne akcje i weekendowe wyjazdy, nigdy się nie spotkaliśmy. Adam zawsze szybko odpowiadał krótkim „Nie mogę” lub „Nie” (moje odpowiedzi też często były odmowami, ale o wiele bardziej rozwlekłymi i przepełnionymi skruchą). W końcu uznałam, że ujrzenie na żywo rzekomego najbliższego przyjaciela Sama jest równie prawdopodobne jak zobaczenie Wielkiej Stopy lub potwora z Loch Ness.
Kiedy Adam zajmuje miejsce mówcy, jestem zaskoczona. W ogóle nie wygląda jak ci pozujący na królów dziczy influencerzy, którymi Sam się otaczał. Nie żeby Adam nie był przystojny – jest – ale reprezentuje inny typ „rozczochranego białego przystojniaka”. Podczas gdy Sam emanował tą luźną, zwiewną atrakcyjnością faceta zsiadającego ze skutera wodnego, Adam jakimś cudem wygląda, jakby nie spał od kilku dni, a jednocześnie jakby dopiero co się obudził. Jego potargane ciemnobrązowe włosy i broda są trochę za długie, jakby przegapił ze trzy wizyty u fryzjera. W połowie Listu do Filipian 4:8 zaczyna walczyć z nakrochmalonym kołnierzykiem koszuli pod swoim grafitowym garniturem, który – mogę się założyć – jest albo pożyczony, albo leżał na dnie szafy od ślubu sprzed wielu lat.
Kończy czytanie i wpatruje się w zatłoczony kościół, a mnie przeszywa wzrokiem jak strzałka ze środkiem uspokajającym. Czuję mrowienie wokół kręgosłupa, ale zanim padnę obezwładniona, jego spojrzenie zmienia się w zagadkową kombinację rozpoznania i zażenowania, jak wyraz twarzy kogoś, kto ukradł miejsce parkingowe nieznajomemu, a pięć minut później dzieli z nim windę.
Zaciska mi się żołądek, ale zanim udaje mi się zinterpretować wyraz twarzy Adama, mój telefon, który na pewno wyciszyłam, ćwierka w kieszeni płaszcza. Milisekunda dekoncentracji wystarcza, by jego wzrok odpłynął. Adam schodzi z mównicy, nie rzucając mi drugiego spojrzenia.
Odwracam się do Mary, by przeprowadzić krótki telepatyczny dialog wzrokowy: _Widziałaś to?_ oraz _Poważnie, o co mu chodzi?_ Ale ona przegląda książeczkę do nabożeństwa, niewzruszona spojrzeniem mitycznego, nieuchwytnego Adama Berga.
Wykorzystuję niezręczną przerwę w ceremonii i budzę telefon. Okazuje się, że ten ćwierk sprzed chwili zabrzmiał w następującej sprawie:
Wiadomość z przyszłości: Wybierz się na wędrówkę w ten weekend z Samem!!! Jesteś gotowa na Chile, bo wspaniale zaliczyłaś szkolenie w październiku!
Wyrywa mi się gardłowy dźwięk, doskonale słyszalny w całym kościele. Czuję ciężar każdej pary oczu żałobników.
„To jest TA dziewczyna” – wyjaśnia ktoś wśród odgłosu chóru współczujących pomruków.
Bo teraz jestem „TĄ dziewczyną”. Sam Lewis jest ze mną nawet po śmierci.
1.
W Stanach Zjednoczonych Święto Pracy obchodzone jest w pierwszy poniedziałek września (przyp. tłum.).ROZDZIAŁ 2. STYPA
2
Stypa
W czasie naszego krótkiego niby-związku Sam miał irytujący zwyczaj zostawiania przypomnień w moim telefonie. Nazywał je „wiadomościami z przyszłości”. To była część filozofii, którą promował na swoim motywacyjnym instagramowym koncie – inspirujące wpisy pod zdjęciami jego ostrego obrysu szczęki na tle zachodu słońca na Kilimandżaro.
Jeśli mimochodem wspomniałam, że czegoś chcę, stawało się to „wiadomością”. Każda była pisana z punktu widzenia mojego przyszłego „ja” i zawierała rzeczy w stylu: _Dzisiaj zaczęłaś trenować do maratonu i dajesz radę!_ lub _Tak się cieszę, że dzisiaj kupiłaś bilet do Chorwacji, bo jesteś tam teraz i widoki zapierają dech w piersiach_.
Z Samem nigdy nie można było śnić na jawie. Wszystko było osiągalne. Wszystko było w zasięgu ręki. Pieniądze, czas i wcześniejsze zobowiązania nigdy nie były wymówką, by nie żyć najlepszym życiem. Nigdy nie rozumiał, dlaczego nie lubię tych wiadomości. Dla niego każda była przypomnieniem o bezgranicznych ludzkich możliwościach. Dla mnie były przypomnieniem, jak bardzo daję ciała.
Musiał załadować całe mnóstwo przypomnień, żeby stworzyć odpowiednio gęste odliczanie do podróży do Patagonii, kiedy się na nią zgodziłam. Po rozstaniu dostałam przypomnienie „100 dni”, ale nie było to aż tak alarmujące jak teraz. Wtedy przyszła po prostu wiadomość od mężczyzny, który mnie nie usunął z grona znajomych. Teraz dostałam przypominajkę od faceta, który nie żyje. Trochę niepokojące.
– Przepraszam za brak poduszeczki na pasie bezpieczeństwa – mówi Mara z siedzenia kierowcy swojego jeepa. Wskazuje brodą mój pozbawiony gadżetu pas. – Wyrzucili ją goście z firmy detailingowej, gdy oddałam samochód do czyszczenia.
Patrzę przez okno na parking klubu żeglarskiego, przyciskając czoło do szyby.
– Nie ma problemu – odpowiadam. I rzeczywiście nie ma. Potrzebowałam poduszki przypiętej do pasa bezpieczeństwa tylko za czasów mojej mastektomii i rekonstrukcji. A potem po prostu była zbyt milutka, żeby ją wyrzucić.
Sześć lat temu, kiedy u mojej mamy zdiagnozowano raka piersi w stadium drugim, reszta mojej rodziny została przebadana pod kątem mutacji genetycznej BRCA1. Moja siostra, Emma, miała negatywny wynik. A ja wyciągnęłam najkrótszą różową słomkę.
Z moimi genami ryzyko, że zachoruję na raka piersi, wynosi osiemdziesiąt pięć procent. To niezobowiązująca diagnoza: „być może”, „ewentualnie”. Te piętnaście procent to jak dostrzeżenie oazy na pustyni – jest nadzieja, ale prawdopodobnie będziesz pić piasek. Lekarz nie potrafił powiedzieć niczego na pewno. Stwierdził, że „być może”, „ewentualnie” jestem skazana na zagładę. Albo byłam.
Około półtora roku temu przełknęłam gorzką pigułkę i poddałam się profilaktycznej podwójnej mastektomii, usuwając tkankę piersi, sutki, czucie – całą sprawę. Sześć miesięcy później przeszłam rekonstrukcję biustu i teraz jestem mniej narażona na rozwój raka piersi niż kobiety bez złowrogiej mutacji genetycznej.
Po serii niezręcznych przygód na jedną noc i nieudanych pierwszych randkach zaczęłam spotykać się z Samem. On zawsze wydawał mi się mniej moim chłopakiem, a bardziej wyższym bytem, do kontaktu z którym można aspirować. A ponadto kimś, kto mógłby mnie zmienić poprzez bliskość – i okazjonalne motywujące powiadomienia w telefonie – w kogoś, kto jest godny uniknięcia „być może”, „ewentualnie” wyroku śmierci. Kogoś godnego czerpania przywilejów wynikających z użycia skrakowanego kodu, co poniekąd uczyniłam.
Mara lekko stuka mnie w ramię.
– To tylko jedno popołudnie, Al. I prawie się już kończy. Musimy jeszcze przetrwać obiad, a potem zaczniesz sobie radzić ze wszystkimi swoimi emocjami w zaciszu gabinetu twojej terapeutki – mówi, najwyraźniej zakładając, że jestem pogrążona w myślach na temat dzisiejszego oszustwa.
Odrzucam jej sugestię słabym machnięciem ręki, ponieważ przestałam widywać się z Denise kilka miesięcy temu.
– Dzięki, że mnie tu dzisiaj przywiozłaś.
– To było mniej dla twojego dobra, a bardziej w interesie bezpieczeństwa obszaru metropolitalnego Twin Cities. Nie pamiętam, kiedy ostatnio sama gdzieś jechałaś. – Spogląda na mnie znad swoich eleganckich okularów przeciwsłonecznych, które są albo drogie i designerskie, albo wyglądają na takie za sprawą tajemnej mocy Mary Montgomery-Kline. – Nie jestem pewna, czy nadal potrafisz prowadzić.
To wierutne kłamstwo. Nie ten fragment o planowaniu przeze mnie życia w taki sposób, by poruszać się pieszo, transportem publicznym i wszelkimi innymi metodami, byle unikać jeżdżenia po mieście moim rozklekotanym subaru. Kłamstwem jest, że obecność Mary służy bardziej komukolwiek innemu niż mnie. Ale ponieważ Mara zawsze czuje głęboki dyskomfort, gdy ktoś posądza ją o zdolność do odczuwania czegokolwiek innego niż bezwzględna ambicja i ewentualnie głód, odpuszczam sobie sprostowanie.
Odchylam osłonę przeciwsłoneczną, żeby sprawdzić w lusterku makijaż, i palcem serdecznym wycieram spod oczu rozmazany tusz do rzęs.
– Okej. Włącz coś fajnego, zanim wejdziemy. Podkręć nas trochę.
– Myślę, że tego typu inicjatywa w pobliżu miejsca wiecznego spoczynku twojego byłego chłopaka jest raczej niestosowna.
Odwraca się w moją stronę, ściska dłońmi moje dłonie, jakbym była jej roztrzęsionym kandydatem przed debatą.
– Dasz sobie z tym radę. Razem damy sobie z tym radę. Jazda!
Ale nie damy sobie z tym rady i podczas stypy wszystko szybko rozpadnie się na kawałki.
W chwili, gdy wchodzimy do sali – jak okiem sięgnąć, wszędzie drewniane panele i paski marynistyczne – ten swoisty event jest już w niewielkim kryzysie. Ponieważ firma cateringowa nie oznaczyła dań bezglutenowych, postanawiam zgłosić się na ochotnika do ich identyfikacji i wyselekcjonowania porcji dla pani Lewis. Chcę to zrobić, by móc schować się w kuchni oraz zająć czymś ręce i głowę.
Niestety, ten gest jedynie umacnia i eksponuje moją pozycję jako „partnera w żałobie”, dokładnie wbrew moim chęciom rozpłynięcia się w powietrzu. W kuchni kelnerzy wymieniają współczujące spojrzenia, których jestem adresatką. Barman proponuje mi szybką uzdrawiającą medytację przeciwżałobną, która polega na umieszczeniu obu rąk między moimi piersiami. Współpracuję w nadziei, że to szybciej zakończy interakcję, ale źle to sobie obliczyłam.
Rodzina i przyjaciele Sama dopadają mnie w minikolejce po jedzenie. Wysłuchuję licznych kondolencji, stojąc między stołami ze stali nierdzewnej, na których przygotowywano potrawy. Większość żałobników należy do dwóch kategorii. Pierwsza: nieznajomi, co do których jestem pewna, że nigdy ich nie spotkałam, ale którzy twierdzą, że oni mnie pamiętają. Druga: niby-znajomi, których nigdy bym nie rozpoznała, bez względu na to, jak długo i intensywnie bym się w nich wpatrywała.
– Jest trochę… dyskomfortowo – mruczy Mara, gdy w końcu zostajemy same. Jej kaligraficzny charakter pisma wygląda nienagannie na etykietach „bezglutenowe”, co tylko podsyca moją furię.
– Wiem – warczę. Przyciskam pióro zbyt mocno i „b” w „bezglutenowe” rozlewa się na całą kartkę. – Ale jeśli zostałabym tam ze wszystkimi bliskimi Sama sekundę dłużej, skóra by ze mnie zeszła i poszła podawać przystawki.
Mara marszczy nos.
– To dość niepokojąca wizja.
Obie podnosimy wzrok, gdy skrzypienie metalowych drzwi anonsuje czyjeś wejście do kuchni.
Młoda kelnerka żonglująca trzema dzbankami kawy nie wchodzi jednak w całości, tylko ukazuje nam w drzwiach swoją przechyloną głowę i tors w granatowym polo.
– Potrzebujemy tacy bezglutenowych tostów francuskich. Celiacy zaczynają się niecierpliwić – informuje i zerka w stronę zatłoczonego pomieszczenia wypełnionego szokująco dużą liczbą żałobników z nietolerancją glutenu. Coś w sposobie, w jaki nas traktuje – nie jak postaci z tragicznego romansu, tylko jak dwie kobiety stojące między nią a grubym napiwkiem – przywraca mi równowagę. A ona tymczasem niecierpliwie wali biodrem w drzwi.
Mara podnosi metalową misę pełną posypanych cukrem kromek i zapewnia:
– Załatwię ten problem. Możesz się dalej chować za sprzętem AGD.
– Wolałabym, żebyś to nazywała „strategicznymi unikami”! – wołam za nią.
Używając swojego ciała jako blokady do drzwi, nasza koleżanka kelnerka przepuszcza Marę w progu, ale zanim sama wróci na salę do gości, widzę, jak jej oczy dostrzegają intruza w moim sanktuarium ze stali nierdzewnej i dużych pojemników z malutkimi śmietankami do kawy.
– Alison! – Słyszę głos pani Lewis wcześniej, niż ją dostrzegam. Głos roziskrzony i słodki, więc przez chwilę spodziewam się zobaczyć kobietę, którą poznałam czwartego lipca. Musująca witalnością, miała na sobie wspaniałą, różowo-turkusową, zwiewną szatę i popychała wózek z koktajlami, które przygotowała na to wydarzenie.
Dziś jest nie do poznania. Jej oczy są tak samo niebieskie jak oczy Sama, ale płaskie i zaczerwienione, otoczone zaschniętymi łzami. Jest blada i wyczerpana, wygląda, jakby zaraz miała się poddać, bo jej kości są zbyt ciężkie, by je ze sobą nosić. Przez kuchenne drzwi wciąga za sobą mężczyznę.
– Tu jesteś – zwraca się do mnie. – Szukałam cię wszędzie. Czy poznałaś już Adama, najlepszego przyjaciela Sama? Adam, to dziewczyna Sama, Alison.
Mężczyzna, któremu mnie przedstawiła, ma wzrok przyklejony do podłogi.
Dziwny wyraz twarzy Adama podczas nabożeństwa znów przemyka mi przez głowę i zaczynam poważnie rozważać możliwość ucieczki, zanim oderwie spojrzenie od podłogi, zanim nasze oczy się spotkają. Ale jest za późno.
Adam unosi wzrok i dopiero wtedy zaskakuje mnie wyglądem. Wyobrażałam sobie, że Maruda z North Shore będzie wysoki i barczysty, niczym jakiś mityczny bohater, ale u góry będzie miał łeb z twarzą pasującą do jego mdłej, lakonicznej, odpychającej osobowości, jaką zaprezentował podczas czatów online.
A czego sobie nie wyobrażałam? Że Adam Berg będzie tym szczególnym typem przystępnego przystojniaka, który każdym mrugnięciem i półuśmiechem zmusza cię do podejścia bliżej. Albo zmuszałby, gdyby jego surowo przystojne rysy twarzy nie zastygły w chmurnym grymasie.
Mimo wszystko jest coś niezaprzeczalnie łagodnego w jego ciemnobrązowych oczach. Nawet teraz, gdy ich spojrzenie jest tak samo nieostre jak u pani Lewis.
Przez chwilę nawet czuję się bezpiecznie, dopóki kolejny grymas nie przemyka przez jego twarz, a te pozornie niegroźne oczy nie prześwidrowują mnie na wylot. Wytrąca mnie to z równowagi. W odruchu obronnym chcę ogłosić, że jestem Aktualną Dziewczyną Sama, ale z tym kłamstwem zabrzmiałabym jak najgorszy tajniak na świecie.
– Nie – odzywam się w końcu. – Nie znamy się. Jestem Alison.
Wdzięczna, że mój mózg wygenerował właściwe słowa we właściwej kolejności, wyciągam rękę do Adama.
Wita się niezgrabnie, jakby zapomniał, czym jest uścisk dłoni. Przy okazji wreszcie dociera do mnie, dlaczego ludzie porównują niektóre dłonie do łap. Jego nie są szczególnie owłosione, ale szorstkie i wielkie, przynajmniej dwa razy większe od moich. Rzuca mi to samo niespokojne spojrzenie, co w kościele, więc przygotowuję się na cios.
– Widziałem twoje zdjęcia z Samem – stwierdza po prostu, a ja czuję ulgę. Tonem głosu nie zdradza niczego poza umiarkowanym zażenowaniem, że zna mnie tylko z Instagrama. Chociaż dyskomfort związany z mediami społecznościowymi jest biegunowo odległy od Sama – który wspólne przygotowywanie kolacji nazwał kiedyś „barterem” – łapię się tej myśli jak boi na wzburzonych wodach.
Nadal nie mogę rozluźnić ciasnego węzła, który usztywnił mi kark i ramiona, kiedy Adam rzucił mi to spojrzenie w kościele. To spojrzenie. Powiedziało mi jasno, że jeśli ktoś ma przejrzeć tę całą farsę, to będzie to Adam Berg.
– Wiele mi o tobie opowiadał, kiedy planował pojechać na Oktoberfest – rzucam, przerywając krępującą ciszę, skoro on nie zamierzał. Nigdy nie dopuszczam do sytuacji, by ktokolwiek smażył się w dyskomforcie ciszy. Odziedziczyłam po matce przymus sprawiania, by inni czuli się swobodnie.
– Myślałam, że był na Oktoberfest – wtrąca pani Lewis.
Adam ściska moją dłoń mocniej, badając mnie przenikliwym spojrzeniem.
Uwalniam się z uścisku.
– Tak. Oczywiście.
Adam zaciska swoją wyrazistą szczękę i oboje czekają na moje wyjaśnienia. Niecałą godzinę po tym, jak zgodziłam się zagrać jego dziewczynę, już znalazłam się na polu minowym konwersacyjnych detali.
Mara wpada przez drzwi.
– Potrzebujemy jeszcze dwóch tac, a ja zastępuję Taylor, bo ma kwadrans przerwy – mówi i dopiero wtedy dostrzega naszą trójkę.
– Załatwione. – Młody kelner z rozwianymi włosami i kolczykami w uszach omija Marę i bierze tacę pełną francuskich tostów.
– Obsługa jest tu doskonała – zwraca się Adam do Mary, podając jej drugi półmisek ze stołu do przygotowywania posiłków.
O Boże. On myśli, że ona tu pracuje, co nie jest absurdalnym przypuszczeniem, biorąc pod uwagę, że ukrywamy się pośród personelu kuchennego.
Mara zastyga na chwilę, bez wątpienia zastanawiając się, jak to rozegrać.
– Dzięki – odpowiada i posyła mi pytające spojrzenie, ale delikatnie potrząsam głową, więc wymyka się przez skrzypiące drzwi.
Pani Lewis i Adam znów skupiają swoją uwagę na mnie. Odchrząkuję. Na razie na tyle wystarcza mi inwencji.
Dlaczego pozwoliłam Marze odejść? Powinnam była związać nasze kostki jakimś sznurkiem, żeby nawet wbrew jej woli mieć ją cały czas u boku, by mnie wspierała w chodzeniu, mówieniu i innych podstawowych czynnościach, jakich oczekuje się od pogrążonej w żałobie dziewczyny. I tak aż do chwili, gdy zaplanujemy drogę ucieczki.
Na dźwięk kolejnego skrzypnięcia metalowych drzwi czuję ulgę, ale to tylko ojciec Sama brnie przez terakotową podłogę w naszym kierunku, a nie Mara-Zbawczyni ani nawet zbłąkany pies, co by miał porwać mięsa ćwierć.
– Walter mówi, że jeśli sprzedamy przed styczniem, unikniemy komplikacji podatkowych – informuje swoją żonę doktor Richard Lewis, trzymając w dłoni włączony telefon.
– Teraz rozmawiałeś z Walterem przez telefon? Teraz? Podczas naszego… – pani Lewis nie kończy zdania, najwyraźniej byłoby to dla niej zbyt bolesne. Jej głos brzmi jak pokrywka na garnku z wrzątkiem.
Pan Lewis, niezrażony, drapie się lewym palcem wskazującym po srebrnych włosach na skroni, i kontynuuje:
– Jeden z przyjaciół Sama jest pośrednikiem w obrocie nieruchomościami i mówi, że jeśli wystawimy to na sprzedaż do pierwszego grudnia, możemy mieć wszystko załatwione jeszcze przed sylwestrem.
– Przed sylwestrem? – powtarza pani Lewis takim tonem, jakby nigdy nie słyszała ani o takiej imprezie, ani takiego imienia.
Zaczyna wygładzać dłońmi swoją czarną sukienkę, wyglądającą na drogą, ale nieidealnie skrojoną. Prawdopodobnie kupiła ją specjalnie na tę okazję. Wizja pani Lewis wędrującej powolnym krokiem i z pustymi, niebieskimi oczami po sklepach Ridgedale Center Nordstrom przecina mi brzuch jak odłamek szkła.
Matka Sama w końcu otrząsa się z szoku i szczebiocze przez przyklejony uśmiech:
– Richard, nie będziemy teraz o tym rozmawiać.
– Judy, ale musimy to przedyskutować. Ty nie wejdziesz do jego mieszkania, a ja mogę zamówić firmę przeprowadzkową, ale jeśli chcemy, żeby zajęli się spakowaniem rzeczy Sama…
– Obcy ludzie nie będą dotykać rzeczy naszego syna – przerywa mu ostrym głosem żona. Chyba go tym zaskoczyła; pan Lewis lekko drży, ściąga okrągłe szylkretowe okulary z nosa i zaczyna czyścić je podszewką marynarki. Wpatruje się w szkła zamglonym wzrokiem.
– Przepraszam, JuJu – mówi, a te słowa przenoszą mnie w czasie. Nagle z powrotem trafiam na ich taras, trzymając Sama za rękę, podczas gdy pan Lewis woła swoją żonę zza grilla. Sądząc po smutnym, słodkim wyrazie jej oczu podejrzewam, że pani Lewis też się tam teraz znalazła. – Wiem, że nie chcesz, ale… to coś, z czym musimy sobie poradzić – tłumaczy, ale brzmi to tak, jakby używając liczby mnogiej, wolał jednak użyć pojedynczej.
Adam chowa ręce w kieszeniach, a hałasy kuchenne sprawiają, że wszyscy wracamy do teraźniejszości. Żaden normalny rodzic nie jest w stanie poradzić sobie z nagłą śmiercią swojego dziecka. Pani Lewis ugina się pod jej miażdżącym ciężarem, a pan Lewis ma nadzieję, że uda mu się uciec do przodu, jakby odhaczanie kolejnych pozycji na liście i dzwonienie do księgowych miało już na zawsze wystarczyć, by uniknąć goniącego go żalu po stracie syna.
Skręcają mi się wnętrzności na myśl o tym, jak to jest cierpieć w ten sposób, a potem zostać z niczym – poza sprawami związanymi ze śmiercią, pogrzebem, wyprzedażą majątku i wszystkim, co jest potrzebne, by ostatecznie uwolnić syna od tego świata.
Patrzę w ich zmęczone niebieskie oczy. Oczy Sama. Jak to jest patrzeć w lustro i widzieć oczy swojego syna, wiedząc, że nigdy więcej się go nie zobaczy? To nienaturalne, żeby przeżywać żałobę po własnym dziecku. Ta niesprawiedliwość tak mocno wciska mi się do płuc, że muszę głęboko odetchnąć.
Otwieram usta, żeby zaczerpnąć powietrza, ale zamiast tego, zanim zdążę rozważyć, na jak kolosalnie zły pomysł wpadłam, słyszę siebie, jak mówię:
– Ja mogę to zrobić.
– Przejrzysz rzeczy Sama? Zrobisz to dla nas? – Ledwo widoczny promień rozświetla twarz pani Lewis. – Spakujesz jego rzeczy i przygotujesz mieszkanie do sprzedaży? – Jej pełna nadziei mina pobudza ośrodek przyjemności w moim mózgu, który zawsze się cieszy, gdy robię coś dobrze, nawet jeśli trochę boli.
– Oczywiście. – Rozciągam to słowo na wiele sylab, jednocześnie desperacko pragnąc, by ktoś się wtrącił i to wszystko odkręcił. – Jakkolwiek mogę państwu pomóc, zrobię to.
Pani Lewis klaszcze w dłonie.
– To wspaniale, Alison. Jestem ci taka wdzięczna. Zawsze wiedziałam, że można na ciebie liczyć. Ciągle powtarzam Samowi, że jesteś dla niego idealna. – Znów używa czasu teraźniejszego. Nie mam sumienia jej poprawiać. Zamiast tego wpatruję się w tajemniczą plamę na ścianie za jej głową.
Adam odchrząkuje.
– Ona nie musi tego… Dam sobie z tym radę, Judy. Wszystko będzie dobrze.
Spoglądam na niego z ukosa.
– Ale ty chyba mieszkasz dwie godziny drogi stąd, prawda?
– Od czego są weekendy? Nie ma problemu – odpowiada i udaje mu się przy tym nie zabrzmieć jak niereformowalny dupek, więc powstrzymuję się od sarkastycznych podziękowań za wyjaśnienie tajemnic kalendarza. – Poza tym jestem pewien, że trzeba tam parę rzeczy ogarnąć, wykonać jakieś drobne prace remontowe, skoro państwo chcą sprzedać mieszkanie do końca roku. Nie ma sensu ciebie tym obarczać.
Technicznie rzecz biorąc, kieruje te słowa do mnie, ale jednak bardziej koncentruje się na śledzeniu reakcji Lewisów.
Co jakiś czas przyłapuję go na rzucaniu mi spojrzeń, ale takich, jakbym była kawałkiem jedzenia w czyichś zębach. Jest na tyle miły, że się nie wgapia, ale też nie może powstrzymać się od nerwowego śledzenia moich ruchów. Świadomość jego subtelnej obserwacji sprawia, że jestem spięta.
Nie podoba mi się pomysł pakowania rzeczy z mieszkania mojego byłego chłopaka, ale jeszcze mniej podoba mi się scedowanie tego zadania na Marudę z North Shore.
– Uwielbiam drobne remonty – zapewniam, mrużąc oczy. To jest oczywiście kłamstwo, ale co tam. – Drobne remonty to mój żywioł.
– Adam, myślałem, że jesteś zbyt zajęty pracą, żeby podjąć się dodatkowych obowiązków – mówi pan Lewis.
Adam się trochę najeża.
– Ależ to drobiazg. Znajdę czas dla Sama.
Nie podoba mi się, że rozmawiamy o Samie, jakby siedział w sąsiednim pokoju i nie został na stałe przeniesiony do naszych wspomnień.
Pani Lewis zaczyna poprawiać palcami swój srebrny naszyjnik.
– Adamie, tym naprawdę powinna się zająć Alison. Ona najlepiej będzie wiedziała, co ma dla nas znaczenie.
Patrzy na mnie w nadziei na potwierdzenie tej tezy, co mnie dość mocno przytłacza.
– Oboje damy sobie z tym radę – zarządzam.
Pani Lewis promienieje, jej mąż kiwa głową – skreślił w myślach kolejną pozycję z listy rzeczy do zrobienia – natomiast Adam łapie się za grzbiet nosa, jakbym skazała go na weekend uwięzienia w zepsutej windzie towarowej.
_Dlaczego taka jestem?_
Ponieważ Sam umarł, a cała jego rodzina pragnie tylko, aby ich syn miał dziewczynę, która będzie gotowa udźwignąć choć małą część ciężaru, który na nich spadł.
Odegranie roli kobiety, której potrzebują w tej chwili, to niezbyt wiele, ale zawsze coś. Nijak nie zrekompensuje im to straty syna, ale dzięki temu ten bardzo trudny moment może będzie nieco znośniejszy. Nie mogę sprawić tej rodzinie zawodu. Na pewno nie dziś, na pewno nie teraz.
I nie wiem, co tam sobie Adam myśli, ale jemu też mogę pomóc.
– Adam i ja zajmiemy się wszystkim.