- W empik go
Cztery wesela. Tom 1: szkic fantastyczny - ebook
Cztery wesela. Tom 1: szkic fantastyczny - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
UMIERAJĄCA.
– Czy ja mam jechać po Księdza?
– Niech jedzie ktokolwiek – ty, drugi – co mi do tego – byle prędzej! Proszę i wołam więcej pół godziny, ażeby też który do tej pory się domyślił, że wszystko jedno kto bądź pojedzie – byle prędzej. Wiecie że pan teraz słowa do nikogo nie przemówi, ja chodzę jak odurzony – i jeszcze po sto razy przychodzicie się pytać o jedno!
– Ale bo – panie – bo – to – tego – z resztą – ja pojadę.
– No, to jedźże, a nie czekaj, żebym cię sam wziąwszy za kark na koń wsadził. Właśnie tak samo było, kiedym po doktora posyłał.
– Ja jadę.
– I czegoż stoisz jeszcze? – weź konia i leć na łeb na szyję, choćbyś go miał na śmierć zamęczyć, tai to przecie i mili niema. '
– Tak! mili niema! niema panie mili, ale zła droga, same rostopy, Gniady panie kula trochę i przednie nogi ma tak słabe, że pozawczoraj Maciej to omało,..
– A dajżeż mi pokój! weź sobie jakiego chcesz! weź mojego – a idź i ruszaj.
– Ruszam panie, ale siodło u rymarza, a oklep…
– Weź moje – jedźże – czego stoisz?
– Bo! widzi pan, dziś święto uroczyste – ja kwadransik poczekam – to i słońce zajdzie!
– No! widzę; że się do jutra nie wybierzesz, dajże mi pokój, ja sam pojadę.
– Iij, nie panie, to iuż ja jadę – jadę panie w Imie Boże.
To mówiąc wyszedł służący powoli, skrobiąc się po głowie, a młody Adolf został sam jeden, miotany najokropniejszą niespokojnością. Kto miał kiedykolwiek matkę, kto czuł to przywiązanie syna, silne, nieprzełamane–ten pojmie całą okropność chwili, w której, bliski stracenia jedynej istoty, nieodzyskanej całem życiem; syn, jak dusza konającego waha się między dwóma światami.
Adolf wyszedł z przedpokoju, i zbliżył się do drzwi uchylonych nieco. Przez nie widać było zasłonione firankami okna i łóżko, koło którego siedział lekarz i starzec smutny z głową na ręku opartą. Cichość panowała zupełna, wszedł Adolf, a lekarz i starzec obrócili się ku niemu, on na palcach przybliżył się ku łożu i stanął wryty spójrzawszy na bladą twarz chorej i zapadłe, lecz mocno jaśniejące oczy i pierś wznoszącą się częstym i ciężkim oddechem.
Lekarz ziewnął, splunął i spójrzał na zegarek – potem wstał, zbliżył się do stoliczka, w głowach łoża stojącego nalał kubek lekarstwa i podszedł z nim do chorej. Ujął ją lekko za rękę, podniosł nieco w górę głowę z poduszką, podał napój, ona go chwyciła zwiędłemi palcami, poniosła do ust, wypiła i wstrząsnąwszy się oddała nazad naczynie.
Potem głowa i poduszki opadły znowu. Adolf patrzał, oczy miał kolejno wlepione, to w chorą, to w lekarza, to w ojca, a twarz jego była blada i zachowywała, jeden po wszystkich rysach przeciągnięty i wyklejony na nich wyraz; cichej, wewnętrznej boleści.
Lekarz szeptał cóś po cichu do chorej, dawał jej cóś wąchać z flaszeczki, ruszał ramionami i słuchał jak ona odpowiadała półgłosem, przerywanemi oddechem duszącym słowy, w których dla tego tylko był związek, kto przygotowany i zastosowany do stanu jej duszy i choroby, znał alfabet tego języka, i tajemnice jego, dla zdrowych i szczęśliwych, tak niepojęte, ja k hieroglif dla poprzedników Champolliona.
Adolf patrzał jeszcze – potem ocierając łzy z oczu wyszedł po cichu i siadł w drugim pokoju koło okna, skierował oczy – patrzał–patrzał wiedział tyle, ile widzi trup z wyłupionem okiem–bo dusza jego nie była przy oczach.
Kilka osób przeszło przez pokój, on nic nie widział, na nic nie uważał, cały schował się w siebie. W tem kobieta młoda, ubrana w salopę, kapelusz I chustkę, we drzwiach się ukazała i na palcach, ostrożnie, podeszła ku niemu. Z politowaniem spójrzała i chcąc z gorzkich dumań przebudzić, wzięła go powoli za rękę. – Adolf tem dotknięciem do rzeczywistości wrócony, obrócił się piorunem, spojrzał wielkiemi oczyma, uśmiechnął się niby, i niby ukłonił, ale niedość jeszcze zebrał myśli, aby mógł choć słowo wymówić. – Jak się ma mama twoja? zapytała kobieta.
Adolf milczał.
– Mówiono mi że lepiej?….
Adolf westchnął.
– Przyjechałam umyślnie, –może was rozerwę trochę – mówiono mi, że papa twóy i ty Panie Adolfie, bez przyczyny, nadto rozpaczacie.
–- Jakto b ez przyczyny?
– Czyż można tak prędko tracić nadzieję?
Adolf chwycił ją za rękę, w oczach jego, smutny jakiś zapał błysnął, na twarzy rozlało się dwoiste, walczące nieokreślone uczucie.
–- Jam dawno stracił nadzieję!- rzekł po chwili – żadna mi się nie sprawdziła I oczy jego, gdy to mówił wlepione były, w niebieskie oczy-kobiety, jakby w nich niemej szukał odpowiedzi. Ona zdawała się być zmięszana, zmieszana jak ten kogo złapano z romansem, zamiast kantyczek w kościele – nie rzekło ani słowa, wyrwała z lekka rękę i poszła ku drzwiom pokoju chorej, a za nią: pociągnął się, powolny, smutny, wzrok Adolfa.
Cicho było – jak weszła nikt się nie ruszył – po chwili tylko głos stłumiony, jakby z niezasypanego jeszcze wychodzący grobu odezwał się.
– To ty, Matyldo?
– Ja – odpowiedziała przybyła. Polem zmięszał się razem głos kobie – ty, z głosem starca i lekarza, ale nic nie można było zrozumieć, jak w muzyce, w której każdy gra co innego, i wszyscy się tłumią. Potem głos chorej znowu.
– Gzy dawno tutaj?
– Tylkom co przybyła.
– Bóg ci zapłać – moja droga, żeś o mnie przed śmiercią nawet moją, nie zapomniała, ja o tobie po śmierci nie zapomnę.
Otworzyły się drzwi przedpokoju, Adolf podniósł głowę, widział ale zapytał dla tego – Kto tam?
– To ja! – przebąknął dziecinny głos i wszedł żwawo mały chłopczyna, od lat sześciu, spotniały, czerwony, zmęczony, z łukiem w ręku.
– Cichoż Jasiu! wiesz że mama chora – mówiłem tyle razy, żebyś tu nie chodził.
A czyż ja będę ciągle siedział na ganku – kiedy ja mówiłem Karolinie, że jej kazali mnie bawić, a ona nie chciała, pokazała mi język i poszła z Tomaszem do officyny.
– Więc baw się sam.
– A kiedy ja nie chcę!… To mówiąc chłopczyna nieukontentowany łuk w ręku obracał, potem spojrzał w okno podniosłszy się na palcach i zawołał.
– Któś przyjechał – i wybiegł trzasnąwszy drzwiami, a Adolf wyszedł za nim; lecz na progu Ksiądz go spotkał.
– Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków, Amen.
I Ksiądz sapiąc i przewracając gębą jakby miał całą litaniją między zębami, postąpił z głupowatą miną na środek pokoju.
– A matka jak się ma – słyszałem że słaba? hę? – rzekł wytrzeszczając oczy na Adolfa – hę?
– Zle się ma! źle! odpowiedział Adolf – życzyła sobie odbyć spowiedź – ale nie wiem, może śpi teraz.
– Tak! może i śpi! odpowiedział Ksiądz ciągle gryząc litaniją czy powietrze i suwając się z miną obojętną po pokoju – umhu! tak! tak!….
Siadł nareście – a Adolf poszedł do pokoju chorej. Zastał wszystkich przy łożu – lekarz dawał jej napój jakiś, starzec patrzał na twarz jej bladą i gorzko, gorzko płakał, bo musiał łzy i boleść połykać, aby ich chora nie widziała. Krzywił się, wstrzymywał, tłumił łkania, ucierał się chustką i wzdychał piersiami tylko, bojąc się ustami puścić westchnienia nawet.
Adolf wszedł, mrugnął na przybyłą kobietę, wywiódł ją, do drugiego pokoju i oznajmił o przybyciu Księdza – ona poszła pytać lekarza i dowiedzieć się, czy można będzie wpuścić przewielebnego. Tym czasem Adolf mając polecenie bawienia Księdza, stanął na przeciw niego i patrzał, nareście domyśliwszy się, że żadna rozmowa nie może się utrzymać, a Ksiądz znudzić się może, kazał mu dla zabawki przynieść wina i ciasta; a ten sposób zabawy nieomylnym jest, kiedy go użyć chcemy, z tymi których gęba to tylko umie powtórzyć, czego się papuzim sposobem wyuczyła, dla kawałka chleba.
Weszła Matylda, poproszono Księdza do chorej, on otarł usta, strząsnął z sukni okruchy ciasta, dokończył lampeczki wina i biorąc pod pachę, mądrość swoję brewijarz, zbliżył się ku drzwiom, i stanął w pokoju chorej. Ona podniosła głowę, starzec jej mąż spojrzał, brwi zmarszczył niechętny i odwrócił głowę, lekarz skrzywiwszy się, postawił lekarstwo na stole, zawinął rękawki sukni i wymknął się z pokoju.
Chora prosiła Księdza, aby siedział, on też usiadł; wszyscy wyszli i starzec nawet niechętnie wywlokł się powoli. Chora została sam na sam z Księdzem,
Wszyscy zgromadzili się w przedpokoju, i milczeli, bojąc się przerywać przedgrobowe dumania starca, które latać musiały po przyszłości, mogiłach i niebie, bo wyrosły z myśli o umierającym.II.
SPOWIEDŹ.
– Czy wyszli? spytała chora podnosząc z trudnością głowę nad poduszki. Ojcze, czyśmy sami?,
– Niema nikogo.
– Ja umrę, umrę – chcę umrzeć i czuję że umrę. Ojcze – ale jeszcze nim umrę z całego życia pragnę się wprzód wyspowiadać.
I tu, po zwykłych uprzednich formułach, chora spowiadać się poczęła. Wyznania jej na wieki w piersiach kapłana zamarły. Fałszywych więc nie robiąc domysłów, do dalszej pójdziemy powieści.
Po spowiedzi chora czuła się gorzej a gorzej – lekarz powątpiewał o życiu, starzec z głową spuszczoną siedział u łóżka znowu, przy nim stał syn i Matylda.
Noc nadchodziła, słudzy pocichu przechodzili po domu; w pokoju chorej panowało to uroczyste milczenie, poprzednik śmierci, prowadzące duszę do wysokich krain pokoju; a myśli przytomnych zawieszono nad grobem zdawały się oczekiwać od chorej popędu – czy za nią miały iść do nieba, czy z nią pozostać na ziemi. Lekarz tylko zimny, trawiący boleść cudzą tak łatwo, jak najlżejszą potrawę, z zimną krwią, z zimnem sercem patrzał na ostatni oddech umierającej i liczył w myśli ile dostać może, za trzy nocy bezsenne. Chora usnęła spokojniejsza; starzec nie chciał odejść od jej łoża; z zwieszoną głową, pełną wspomnień ubiegłego życia, wpatrywał się w jej twarz bladą, jęczał przywalony boleścią; a obok niego lekarz zażywał tabakę, ucierał nos i głęboko dumał o kursie złota.
Adolf znużony całodziennym trudem, poszedł do sali, siadł na kanapie i dumał także, – za nim weszła Matylda i zrzucając chustkę poszła do zwierciadła, poprawiła rozrzucone włosy i zbliżyła się ku niemu. Oboje byli smutni, oboje milczeli, Adolf spoglądał na zamknięte fortepiano stojące u okna, potem na nią, potem na sufit – nareście wziął ją za rękę.
– Tak się to Matyldo – rzekł – zmienia wszystko, tu tak smutno – a dawniej tak było wesoło!
– Zwyczajnie jak na świecie–odpowiedziała kobieta z westchnieniem, rzucając wzrok przelotem na zwierciadło. Smutki mijają, musi i radość mijać – Mama zdaje się mieć lepiej!
Adolf milczał.
– Czy pamiętasz?– ozwał się po chwili – w tej sali zobaczyliśmy się raz pierwszy.
I westchnęli oboje – i mimowolnie zbliżyli się ku sobie – wieczór był ciemny – cicho w około. Adolf poczuł jej serce, tuż o cal tylko od swego, uczuł jak jej ręka drgała w jego dłoni; przyłożył twarz, do jej twarzy-westchnął jak by chciał spróbować, czy obie dusze, do jednego są nastrojone tonu – i ona westchnęła. Dwa westchnienia zgodziły się harmonijnie – była to tylko próba-Adolf zbliżył usta i pocałował raz pierwszy.
Wpadł służący ze świecą – matka Adolfa umarła!III.
KUGLARZE.
Na progu stali słudzy czarno ubrani z trumną na ramionach – starzec w niemej rospaczy patrzył na drzewo, okrywające "posag wzniesiony znikłej duszy" * ). Dalej w ganku stał lekarz zażywając tabakę i wpatrując się zamyślony w tabakierkę; jeszcze dalej Adolf – on płakał jednem okiem, a drugiem patrzał na Matyldę. Na dziedzińcu byt wóz żałobny, na który niesiono trumnę, stała włość cała ze świecami i trzech księży rozmawiających obojętnie.
– Trzeci to już, chwała Bogu, tak bogaty pogrzeb, – odezwał się jeden -
*) Richter.
z nich przerzucając arkusze, z których miał czytać mowę pogrzebową.
– Tak! przerwał drugi – nu! a jak się tobie udało wczorajsze polowanie ?
– Zabiłem cóś tam! co? czas śpiewać – a co? nie znalazłeś w brewijarzu? – a jaki masz brewijarz? u mnie jest zakładka! Trumnę mocno postawcie, bo to kawał drogi. Mówią że tego roku będzie dużo kaczek! myśliwy jestem, to się cieszę! a co? znalazłeś – pagina 124 – a co tam ? jeszcze? – Oj. ' muszę sobie sprawić watowany płaszcz, zimno czasami w tym, bo to wiatrem panie podszyty.