Czulsza niż dotyk - ebook
Czulsza niż dotyk - ebook
Ona pragnie czuć, on nienawidzi czuć.
Gorące lato, Mazury. Do małego domu nad jeziorem przyjeżdża Marieta, młoda rzeźbiarka. Wypełnia zalecenie ekscentrycznego terapeuty, żeby w odosobnieniu spędzić sto jeden dni. Dziewczyna stara się zapomnieć o przeszłości i o swojej największej miłości – sztuce. Jej spokój już pierwszego dnia przerywa pojawienie się labradora i jego aroganckiego właściciela – jak się okazuje – lokatora sąsiedniego domu.
Maks, podobnie jak Marieta, szuka ukojenia. I nie jest zainteresowany zawieraniem nowych znajomości, zwłaszcza z samotnymi kobietami. A jednak, dziwnym zbiegiem okoliczności, tych dwoje co rusz wpada na siebie.
Gra wzajemnego przyciągania i odpychania trwa, wokół roznosi się zapach surfinii, czas odmierzają zachody słońca i piękne fotografie. Każdy z bohaterów ma jednak bolesne tajemnice. Kiedy przeszłość powraca, nic nie jest już takie proste.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-895-9 |
Rozmiar pliku: | 803 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ze wszystkich ludzi na świecie ona była tą, która pragnęła czuć, a on tym, który nienawidził czuć
1. WITAJ, NIEZNAJOMY
Miejsce niespodziewanie bliskie sercu
Marieta znała na pamięć krzykliwe ulice francuskiej dzielnicy Montmartre i rozkołysane krajobrazy greckich wysp. Potrafiła zanucić romantyczne akordy lizbońskiego fado i rozpoznać smak toskańskiego wina, ale o Krainie Wielkich Jezior Mazurskich wiedziała tyle, że są niezłym miejscem do uprawiania windsurfingu.
Dochodziła dziesiąta i odgłosy uliczne cichły powoli. Ostatni wyelegantowani biznesmeni znikali w monumentalnych budynkach przy placu Bankowym. To był jeden z tych wczesnych dni lata, kiedy człowiek z utęsknieniem czeka na słońce i nie przeszkadza mu upał rozgrzewający uliczny asfalt jak patelnię. Miasto jakby nie widziało, że ciemnowłosa dziewczyna z zaróżowionymi policzkami, siedząca na walizce i uparcie wpatrująca się w niebo, kombinowała właśnie, jak się wykręcić od wyjazdu na Mazury. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy zdecydowała, że nigdzie nie jedzie, przed pomnikiem Słowackiego zaparkował samochód. Poderwała się i szarpnęła uchwyty skórzanej torby. Zabrzęczało złote, owalne zamknięcie z glinianym brelokiem w kształcie ludzkiej dłoni. Młoda kobieta sprawiała wrażenie kruchej, a torba, choć stara i mocno zużyta, wyglądała na naprawdę ciężką. Marieta ostrożnie pokonała kilka kamiennych stopni i podeszła do uśmiechniętej blondynki, która wysunęła głowę z okna samochodu.
— Nikola? — zapytała.
— Tak. A ty pewnie jesteś Mari?
Marieta skinęła głową i się uśmiechnęła. Po chwili nieznajoma pomogła jej upchnąć bagaże w mocno przeładowanym babskimi akcesoriami bagażniku, a potem wpakowała Marietę na tylne siedzenie samochodu. Tak oto, właściwie sama nie wiedząc kiedy, wyruszyła w kierunku Mikołajek w towarzystwie trzech studentek. Nowe znajome postanowiły tego lata zaszaleć, chociaż Marieta nie mogła zrozumieć, dlaczego po to wyjeżdżają z dużego miasta.
— Uwielbiam surferów, są niesamowicie seksowni! Mam nadzieję, że któryś z nich zatrzyma się w Gołębiewskim jak my — zaszczebiotała Nikola, na powrót wychylając głowę przez okno. — Mikołajki, pobudka! Nadchodzimy! Yeah!
Wiatr rozwiał jej długie włosy, wcześniej spięte w niedbały kok na czubku głowy.
— A ty? — zapytała Nikola. — Gdzie się zatrzymałaś? Też w Gołębiewskim?
— Nie. Wynajęłam dom nad jeziorem. W Jorze Wielkiej.
Nikola rzuciła okiem na strój sąsiadki — niby niedbały, ale starannie przemyślany: kombinezon w kolorze khaki, proste skórzane sandały i niewielka torebka vintage wyszukana w lumpeksie.
— Rozumiem.
Marieta znów uśmiechnęła się do siebie i odwróciła głowę. Nie obchodziło jej, jak postrzegają ją ludzie, czy dobrze dobrała torebkę do butów i takie tam bzdury. W końcu nie pchała się na Mazury, żeby szpanować albo szukać przyjaciół, chciała spokoju, a może przy okazji uda się zawrzeć jakąś fajną znajomość. Ulżyło jej, że dalszą drogę przebyły w milczeniu. Marieta odpłynęła myślami: przecież jeszcze całkiem niedawno to ona mówiła innym, gdzie i w czym warto się wybrać, zdobywała wejściówki na zamknięte, podziemne imprezy przesiąknięte dymem papierosowym i undergroundową muzą. Pamiętała, jak się wtedy czuła — wtajemniczona, inna niż wszyscy, taka, co to w głębokim poważaniu ma normalsów. Zazwyczaj wracała z nocnych eskapad nad ranem, zamykała się w urządzonej na tyłach domu murowanej, obrośniętej bluszczem piwnicy, jak lubili nazywać jej pracownię rodzice — i tworzyła, tak to przynajmniej nazywała… Zdarzało się, że spędzała noce u przyjaciół lub nowo poznanych ludzi, chociaż te spotkania, podlane zbyt dużą ilością alkoholu, zostawiały raczej niesmak i szybko chciało się o nich zapomnieć. Dziwne tylko, że to właśnie one działały na wyobraźnię, sprawiały, że martwa pracownia zaczynała żyć, oddychać, zachęcały do działania. Ale to teraz nieważne, przed nią nowe miejsce. Może nowa ja?
Po kilku godzinach jazdy, kiedy Mariecie wydawało się, że zaraz eksploduje, że nie zniesie ani minuty dłużej w ciasnym samochodzie, dotarły do Mikołajek.
Wysiadła z auta i wyciągnęła bagaże. Obce dziewczyny odjechały i w końcu została sama.
Rozmasowała obolałe biodro, które po długiej jeździe przypomniało o sobie. Na całe szczęście po chwili ból ustąpił. Jednak techniki masażu, których nauczyła się podczas wielomiesięcznej rehabilitacji, nie poszły na marne. Rozejrzała się. Na pierwszy rzut oka Mikołajki nie wyglądały na tak małe, jak by się wydawało. Tylko wszystko było tu jakby uśpione. Przez moment poczuła jakiś niepokój. Na szczęście otrząsnęła się szybko: przecież jest w gwarnym miasteczku pełnym turystów, gdzie wszędzie gra muzyka, królują szanty, a ludzie śmieją się i piją piwo bez umiaru. Nawet jeśli za kilka dni Mikołajki opanują Hunowie, czyli miłośnicy sportów wodnych, ma to gdzieś.
Zaburczało jej w brzuchu. No tak, od rana nic nie jadła. Akurat stała obok piekarni, zostawiła więc bagaże przed wejściem, bo kto normalny targałby je po schodach, i weszła do środka. Kupiła wodę i ciepłą bułeczkę, którą zjadła od razu, a po krótkim namyśle poprosiła też o zapakowanie kilku na wynos. Kto wie, co zastanie w opuszczonej mazurskiej chacie? Wrzuciła zakupy do torby i ruszyła na postój taksówek. Przyjrzała się uważnie samochodom, w końcu zdecydowała się zaczepić jednego z młodych kierowców.
— Ile do Jory?
— Pięćdziesiąt.
Skrzywiła się.
— Nie da rady taniej? Sezon się jeszcze nie zaczął… no i przyjechałam tutaj na dłużej. Pewnie będę jeszcze korzystała z pana pomocy…
Mężczyzna obrzucił ją szybkim spojrzeniem.
— Dobra, czterdzieści.
— Zgoda!
Uporała się z bagażami, wsiadła do samochodu, a potem przymknęła oczy. Potrzebowała samotności. Podróż była jednak krótka i oczywiście nie zdążyła uporządkować myśli. Miała ochotę pomarudzić trochę z wysiadaniem z taksówki, ale wyglądałoby, że chce kusić kierowcę, który już parę razy zerkał na nią w lusterko. O nie, kochasiu, wysiadam. Zapłaciła, potem wspólnie wyciągnęli bagaże — jeden wielki karton i zdezelowaną torbę na kółkach, w której mieściło się całe życie Mariety. Ustawili wszystko przy furtce, mężczyzna podziękował, wsiadł do auta i odjechał. Nad żwirową drogą uniosły się tumany kurzu. Marieta westchnęła.
— A więc jestem — powiedziała uroczyście. Nawet nie podejrzewała, że właśnie w tej chwili w jej życiu zaczyna się nowy rozdział.
Przez moment stała bez ruchu. Zanosiło się, że spędzi tu kilka miesięcy, i nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć. Nie miała żadnych przeczuć, zresztą nie wierzyła w takie bzdury; będzie, co ma być, wiadomo. Na pewno jest tu inaczej niż w Warszawie. Ku własnemu zdziwieniu poczuła lekki dreszczyk emocji. A może…? Zresztą. Otrząsnęła się i spojrzała przed siebie na dwa domki stojące między kilkoma drzewami. Należały do przyjaciółek, które wymyśliły sobie dawno temu, że letnie dni będą spędzać blisko siebie. Ciekawe, czy nigdy im nie przeszkadzało, że dzieliły plażę, że pomiędzy domkami nie postawiono płotu ani drewnianych ekranów, niczego, co dawałoby odrobinę prywatności.
Musiała je łączyć wyjątkowa przyjaźń — pomyślała.
Otworzyła furtkę i ruszyła naprzód po brukowanej wąskiej ścieżce, ciągnąc za sobą torbę. Choć wszystko tutaj tworzyło zgrabną całość, domki zdecydowanie różniły się stylem — oba drewniane, parterowe, ale ten, w którym miała zamieszkać, był zrobiony z grubych brązowych desek. Drugi wydawał się lżejszy, pewnie za sprawą białego drewna i wielkiej okalającej go werandy. Marieta pomyślała, że może domki są jak ich właścicielki — jedna romantyczna i wrażliwa, druga bardziej zdecydowana i pewniejsza siebie.
Nagle usłyszała jakiś hałas. Biały labrador wybiegł jej naprzeciw.
— Witaj, piesku. — Poklepała go po dużej głowie. — Ale piękny jesteś! Pewnie nie jesteś tu sam? — Rozejrzała się, nikt się jednak nie pojawiał. Pies podskoczył kilka razy, próbując się oprzeć na jej brzuchu, wreszcie zrezygnowany podreptał między rozległe krzaki porastające drewniany płot, którym otoczono oba domki. Marieta zrzuciła sandały i ostatnią część drogi przemierzyła boso, przeklinając pod nosem ciężki bagaż. Zaczynała czuć się trochę dziwnie, zastanawiająca była ta panująca dookoła cisza, ale wcale się jej nie bała. To miejsce, jakby oderwane od rzeczywistości, emanowało spokojem, bezpieczeństwem. Tego jej było trzeba najbardziej.
Z trudem pokonała kilka schodków, w końcu znalazła się przed drzwiami. Wyjęła z torebki długi mosiężny klucz, przekręciła go w zamku i weszła do środka. Doleciał ją zapach długo niewietrzonego pomieszczenia. Postawiła walizkę w salonie, pootwierała wszystkie okna, a potem znów wyszła na zewnątrz, żeby przynieść zostawiony przed furtką karton. Przez cały czas łudziła się, że sąsiedzi wyjdą z domku na powitanie. Niestety nikt nie okazał zainteresowania jej przyjazdem. Ułożyła rzeczy w salonie i się rozejrzała. Marzyła o kawie. Gdy dojrzała na kuchennym blacie ekspres, odetchnęła z ulgą. Po chwili z kubkiem w dłoni siedziała już na schodkach przed domkiem. Właściwie czuję się tu całkiem dobrze, nie jest źle — przemknęło jej leniwie przez głowę.
Przez moment przyglądała się niezmąconej powierzchni jeziora. Ciekawe, co będzie tu robić przez całe wakacje bez samochodu i przyjaciół. Spojrzała znowu na sąsiedni domek. Bił od niego jakiś dyskretny blask, dobra energia. Z trochę popękanego ze starości dachu zwisały rzędy różowych i czerwonych surfinii. Kwiaty kołysały się, zataczając kręgi nad stojącą w rogu bujaną ławeczką. Na ławeczce, zbitej także z pobielonego drewna, leżały równo złożone brązowe koce. Marieta wyobraziła sobie siedzących na niej zakochanych — męską dłoń spoczywającą na ramieniu kobiety, czuły, ciepły pocałunek złożony na ustach mężczyzny. Ogarnęła ją nagła zazdrość. Potrząsnęła głową. Nigdy nie należała do dziewczyn, które myślały o miłości w takim nieznośnie sentymentalnym stylu. Miłość? Miłość była inspiracją do czegoś istotnego, inspiracją dla sztuki, a nie bajeczką o białym domku z bujaną ławeczką. Takie domki to nie dla niej, nie dla „artystki ulicy”, którą zawsze się czuła.
Nagle drzwi w sąsiednim domku się otworzyły. Na werandę wyszedł mężczyzna. Tuż za nim wyskoczył labrador — ten sam, który ją wcześniej zaczepiał, a teraz podskakiwał wokół swojego opiekuna. Nieznajomy zaśmiał się, bo pies zaszczekał kilka razy, a potem, jakby nie wiem jak zmęczony, wyciągnął przednie łapy i położył na nich głowę. Chłopak, czy może już mężczyzna, podszedł do balustrady i patrzył na chylące się ku zachodowi słońce. Niebo miało dziś wyjątkową barwę — tafla jeziora mieniła się odcieniami pomarańczu i fioletu. Promienie jakby wnikały w wodę, tworząc na jej powierzchni złote refleksy. Marieta znów spojrzała na mężczyznę, który, o dziwo, gdzieś zniknął. Jednak po chwili wybiegł z domku, oparł się o balustradę i wychylił do przodu. Błysnęło światło flesza. Marieta poczuła się niczym nieproszony widz. Wiedziała, że nie powinna się tak przyglądać, ale coś w sylwetce tego człowieka, w jego zamyślonej, skupionej twarzy sprawiło, że nie można było od niego oderwać wzroku. Nagle mężczyzna przeskoczył przez balustradę i pobiegł do brzegu jeziora, by ostatecznie położyć się na piasku. Najdziwniejsze, że w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Jego jasna, płócienna koszula uniosła się odrobinę w górę, odsłaniając skrawek brązowych pleców. Całkowicie pochłonięty utrwalaniem uciekającego za horyzont słońca nie zwrócił na to uwagi. Marieta czuła, że jest świadkiem intymnej sceny, że ten człowiek to być może artysta, który mógł sobie nie życzyć, by podglądano go w trakcie próby stworzenia czegoś wartościowego. Sama nie lubiła, gdy ktoś właził z buciorami do jej pracowni przed ukończeniem tego, nad czym akurat pracowała. Potrafiła wtedy nieźle zakląć albo nawet rzucić w kierunku nieproszonego gościa jakąś starą rzeźbą, która kiedyś wydawała się arcydziełem, ale finalnie nim nie była. Na ogół finalnie arcydzieła nie spełniały oczekiwań.
Tymczasem mężczyzna się podniósł, co wyrwało Marietę z rozmyślań. Mokra koszula przywarła do jego ciała, a do podwiniętych spodni przykleił się piasek. Z dłonią uniesioną w kierunku brody, pocierając krótki zarost, popatrzył w dół, a potem zmarszczył czoło. Po chwili uniósł głowę. Najpierw spojrzał na Marietę, która poczuła się nagle niezręcznie, a potem, jakby nigdy nic, podniósł jej różową torebkę leżącą na piasku. Zajrzał do środka i spoglądał tam — według niej — odrobinę za długo, aż w końcu ruszył w jej kierunku.
Odruchowo strzepnęła drobinki piasku z kombinezonu. Od wielu miesięcy nikt nie zaintrygował jej tak bardzo, jak zmierzający ku niej sąsiad, którego gdzieś — była tego pewna — już widziała. Jego twarz wyglądała z bliska na bardziej surową, dojrzałą. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe i ciemnobrązową opaleniznę, czyli przebywał tu od wielu tygodni, a może nawet mieszkał w tym kobiecym domku z bujaną ławeczką. Wygląda na singla — pomyślała i z jakiegoś powodu ta myśl jej się spodobała, nawet się uśmiechnęła. Zaskoczyła ją własna reakcja. Co się ze mną dzieje, do licha — zapytała samą siebie. Czuła się jakby pijana, możliwe, że z powodu nadmiaru powietrza, świeżego, ożywczego, tak innego od zaduchu Warszawy. Gdy nieznajomy odchrząknął, wstała odrobinę zaskoczona jego wzrostem. Musiała zadrzeć głowę, żeby na niego spojrzeć. W kącikach jego oczu dostrzegła drobne zmarszczki, które zamiast postarzać dodawały spojrzeniu głębi, dojrzałości, urody.
— Cześć, wprowadziłam się dziś… — Wyciągnęła rękę w jego kierunku, ale zaraz uniosła ją ku górze, wskazując domek z tyłu. — Do tego domku tuż za mną — wydukała wyraźnie, po czym przygryzła dolną wargę. — Będziemy sąsiadami.
Z jakiegoś powodu mężczyzna ją onieśmielał. Może dlatego, że chyba był starszy od niej, a może dlatego, że wyglądało, jakby go podglądała podczas robienia zdjęć. W gruncie rzeczy mógłby jej to wypomnieć. Ale po chwili uznała, że to nie to. Chyba niepokoiły ją jego oczy — duże, szare, zaglądające do wnętrza. Zmieszała się, jakby zobaczył za dużo.
— To chyba należy do ciebie — powiedział, wręczając jej torebkę. — Na przyszłość nie zostawiaj tego, gdzie popadnie. Ktoś może to źle zinterpretować. Nie mam czasu niańczyć rozpieszczonych nastolatek — dodał, po czym odwrócił się i odszedł w stronę swojego domu.
— Rozpieszczonych nastolatek?
Co za tupet. Jakiś facet pojawia się znikąd i śmie ją traktować jak smarkulę, nie mając nawet pojęcia, z kim właśnie rozmawia. Już pomijając, że nie jest żadną nastolatką. Ma dwadzieścia trzy lata, a na koncie studia licencjackie na warszawskiej ASP ukończone z wyróżnieniem. I jest uważana za jedną z najzdolniejszych rzeźbiarek młodego pokolenia. Prychnęła lekceważąco.
Może i jest sobie artystą, ale zachowuje się jak burak i niech idzie w diabły. Nikt nie będzie jej oceniać. Zdegustowana weszła do domku i dopiero wtedy poczuła zmęczenie. Rozsiadła się na kanapie i zaczęła się zadomawiać, przynajmniej symbolicznie. Na początek zajrzała do torby i wyciągnęła z niej czarną, koronkową bieliznę. Parsknęła śmiechem.
— Natchnienie, wyzwolenie, uniesienie. Tego właśnie powinnaś poszukać na Mazurach — zaszczebiotała jej do ucha Karolina tuż przed wyjazdem i szepnęła: — Kupiłam ci coś absolutnie niezbędnego do osiągnięcia powyższego.
O tak, jej przyjaciółka była bardzo wyzwolona. Jednak zdaje się, że sąsiad nie potrzebował ani wyzwolenia, ani natchnienia. Dziewczyna roześmiała się na wspomnienie jego miny, kiedy przeglądał zawartość torebki. Biedak, pewnie jest zatwardziałym samotnikiem i zawstydził się na widok kobiecej bielizny. Wstała i wyjrzała przez okno. Facet stał na werandzie, ręce miał w kieszeniach, chyba tkwił tam od dłuższego czasu zupełnie bez ruchu. Jak zaklęty — pomyślała Marieta. Jak rzeźba z mojej pracowni.
Nieoczekiwanie stało się coś dziwnego. Mariecie zabrakło tchu. Poczuła, że to miejsce, to spotkanie tu i teraz coś znaczy. Jakby i on coś znaczył, ten tajemniczy, źle wychowany mężczyzna. Nie wiadomo dlaczego zapragnęła przyciągnąć go jakoś do siebie, zaprosić do swojego życia. Poczuła emocje, których nie było w niej od wielu miesięcy. Nagle sąsiad odwrócił głowę.
— Witaj, nieznajomy — powiedziała cicho do siebie i się uśmiechnęła.
Poczuła mrowienie w okolicach dłoni. Wypełniły ją znajome uczucia: pasja, ale i jakieś nieznane podniecenie. Nagle zrozumiała, że przez wszystko, co tu do tej pory zobaczyła, przebijała barwa oczu mężczyzny, który patrzył w jej stronę tak, jakby znał ją od zawsze.
2. MIEJSCOWE ATRAKCJE
Pozory skrywają wielki sekret
Marieta kochała wschody słońca. Zwłaszcza gdy była w podróży i nic ani nikt nie mógł przeszkodzić jej w oczekiwaniu na ten moment. W nocy znów nie spała za dobrze. Położyła się późno, a potem dręczyły ją koszmary. Budzik przerwał mroczny sen i chociaż była zmęczona, wstała z nadzieją, że wczesny ranek wynagrodzi paskudną pobudkę. Usiadła na schodkach przed domkiem i obserwowała, jak słońce budzi się do życia, jak rodzi się nowy dzień. Było cicho. Trawy i drzewa rosnące na przeciwległym brzegu jeziora trwały w bezruchu pogrążone w ciemności. Czekały. Za chmurami rozbłysło delikatne światło. Słońce tonęło w jeziorze mgieł. Złotopomarańczowe i fioletowe barwy rozświetliły w końcu niebo. Poranek, który dawał nadzieję, coś obiecywał. Dziewczyna ziewnęła.
— Chyba czas wrócić do łóżka.
Podniosła się. Marzyła o sypialni, o tym, żeby dać nura w puszystą pościel. Zanim jednak weszła do środka, zobaczyła sąsiada. Szedł brzegiem jeziora. W jednej ręce trzymał statyw, a w drugiej sandały. Na szyi miał zawieszony aparat.
Odwrócił głowę i zmarszczył czoło, kiedy ją zobaczył. Marieta pod wpływem nagłego impulsu pomachała mu. Wciąż miała w pamięci, jak fotografował zachód słońca. Ale on odwrócił wzrok, udając, że jej nie zauważa.
— Co to za burak! Totalny osioł. Wczorajsze przeczucia mnie nie zwiodły.
Znów ziewnęła. Zasłoniła usta dłonią, jeszcze raz spojrzała na słoneczne niebo i stwierdziła, że nie będzie tracić czasu na beznadziejnego sąsiada. Weszła do domu i szybko wskoczyła pod kołdrę. Usnęła niemal natychmiast. Śniła o wschodach słońca, rzeźbach, utraconych szansach, a także, o dziwo, o oczach, które widziały wszystko.
Obudził ją hałas. Niechętnie zsunęła się z łóżka i wyjrzała przez okno. To znowu on, tym razem bawił się z psem. Raz po raz rzucał patyk do wody, po czym zaraz za labradorem wskakiwał do jeziora. Radosne poszczekiwanie psa mieszało się z wybuchami śmiechu. Nagle zabawa się skończyła, tak jakby sąsiad przypomniał sobie, że nie jest już sam i powinien się pilnować. No cóż. Westchnęła, odeszła od okna, ubrała się i poszła do kuchni zaparzyć kawę. Zerknęła na komórkę. Miała kilka nieodebranych połączeń od rodziców, jednego esemesa od mamy („Daj chociaż znać, że wszystko ok. Martwię się”) oraz dwa esemesy od Karoliny („Mam nadzieję, że mój prezent już się przydał ;-) i „Adam powiedział, że nawet jeśli uciekniesz na koniec świata, to i tak cię znajdziemy”). Uśmiechnęła się. Wiele znajomości nie przetrwało, odkąd przestała bywać w wyjściowych knajpach i galeriach, czyli tam, gdzie wypadało, a wzmianki o jej tak zwanej przyszłej karierze jakoś ucichły. Marieta przez wiele lat umieszczała zdjęcia rzeźb w Internecie, dzięki czemu zdobyła pewne grono fanów. Pieniądze ze sprzedaży prac przeznaczała na wyposażenie pracowni. Przed oficjalnym debiutem zrobiło się o niej naprawdę głośno za sprawą profesora z ASP, który zaproponował, aby jedna z jej rzeźb stanęła w centralnym punkcie auli uczelni. Pojawił się nawet artykuł na ten temat w ogólnopolskiej gazecie, a potem jakoś poszło. Utalentowana, oryginalna, powiew świeżości — tak o niej pisali. Jednak z powodu długiej nieobecności i problemów ze zdrowiem… znajomi wyparowali. Jakby przestała istnieć dlatego, że nie potrafi już rzeźbić. Tylko Karolina i Adam byli przy niej do dziś. Znów rzuciła okiem na telefon — mama właśnie przysłała następnego esemesa, tym razem z trzema znakami zapytania. Marieta odpisała, że wszystko w porządku. Lepiej odpowiadać szybko, bo rodzice gotowi jeszcze wparować na Mazury. Przyjaciółce napisała, że prezent nie przypadł do gustu jej sąsiadowi.
„Nie wierzę. To musi być gej” — odpisała Karolina.
„No way. Gdybyś go zobaczyła, to nie miałabyś wątpliwości ;)”
„Aż tak dobrze? Rany, mogę do ciebie przyjechać? Mam już po dziurki w nosie korpotypów ze stolicy”.
Nim Marieta zdążyła odpowiedzieć, przyszedł kolejny esemes.
„Wyjdź w tej bieliźnie na plażę. Nie ma opcji, żeby gość pozostał obojętny. Wiem, co mówię ;)”
Marieta zachichotała.
„Żadnych facetów, dramatów i tak dalej” — odpowiedziała przyjaciółce.
W sumie głupio wyszło z zostawianiem torebki z bielizną pod nosem obcego faceta. Może sąsiad pomyślał, że na serio chce go poderwać. Tymczasem wakacyjny romans z nieznajomym to ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowała.
„Nudziara” — przeczytała kolejną wiadomość od Karoliny.
Znów się roześmiała. Odłożyła telefon na blat. Obrzuciła spojrzeniem salon, nierozpakowaną torbę oraz karton i słusznie uznała, że posprząta później, a pogodę wykorzysta na zwiedzanie Mikołajek. Wypiła kawę, zjadła śniadanie, chwyciła torebkę i już jej nie było. Szła żwirową drogą prowadzącą do Mikołajek. Przeleciało jej przez głowę, że nie zamknęła drzwi, ale była już zbyt daleko, żeby zawracać. I tak nie zostawiła tam niczego wartościowego. Odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie dotarła do miasta. Zeszła na promenadę prowadzącą do jeziora, musiała odpocząć. Mijała właśnie kawiarnię, kiedy zauważyła coś znajomego — wszędzie wisiały donice z surfiniami. Weszła do kafejki. Na drewnianych stołach przykrytych haftowanymi obrusami stały wazony ze świeżymi kwiatami, a w szklanych słojach prezentowały się wielobarwne świeczki. Podeszła do witryny i przyjrzała się ciastom, deserom, owocowym koktajlom. Nie było nikogo z obsługi, więc wzruszyła ramionami i usiadła w fotelu tuż przy oknie, obok zakurzonego pianina. Przejechała po nim dłonią, zastanawiając się, czy czuje się podobnie jak porzucone w jej pracowni narzędzia — samotne, bezbronne, tęskniące za dotykiem. Może narzędzia naiwnie wyczekują otwarcia drzwi, chłodnego nocnego powietrza i jej kroków odbijających się echem po betonowej podłodze. Nagle poczuła się bardzo zmęczona.
Nudząc się, zerknęła przez szybę — w oddali majaczyła szklana konstrukcja hotelu na Ptasiej Wyspie. Miała stąd najlepszy widok na życie toczące się na zewnątrz i w kawiarni. Według Mariety to ludzie byli sztuką: najprawdziwszą, bo naturalistyczną. Wszystko, nawet teraz, gdy od wielu miesięcy już nie rzeźbiła, było jakimś pomysłem na rzeźbę. Żaglówki z białymi masztami kołyszące się na Jeziorze Mikołajskim, mężczyzna cumujący jacht, para staruszków spacerujących po promenadzie. We wszystkim i wszystkich widziała żywe rzeźby, tak plastyczne, że świerzbiły ją ręce, żeby uformować ich kształty w glinie. Znów poczuła mrowienie, choć tylko przywołane z pamięci, która nie potrafiła zapomnieć o przeszłości.
— To miejsce sprzyja rozmyślaniom. — Usłyszała niski, przyjemny głos. Podniosła głowę i przyjrzała się niewysokiej blondynce. Miała pogodny wyraz twarzy i duże, zielone oczy. Kobieta podała jej kartę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki