- W empik go
Czwarta dusza - ebook
Czwarta dusza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA – LUBLIN ŁÓDŹ
KRAKÓW G. GEBETHNER I SPÓŁKA
NEW YORK THE POLISH BOOK IMPORT. CO, INC.
WSZELKIE PRAWA PRZEDRUKU I PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE. OD DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE. 1914
Pannie
L. Rościszewskiej
Autor
CZWARTA DUSZA
W dobiegającym do końca 1863 roku, po mgłach i dżdżach nieustannych, sączących się z chmurnego nieba niemal codziennie w ciągu pierwszych trzech tygodni grudniowych, nagle, w nocy z dnia 23-go na 24-go chwycił mróz kilkustopniowy, ścinając w szklisty lód mętną wodę kałuży i pokrywając mokre gałęzie drzew i krzewów szronem białym, iskrzącym się wesoło w słonecznej czerwieni jasnego poranka. Jakaś radość pogodna zapanowała w przyrodzie, sprzeczając się gorzko i boleśnie z powszechnym smutkiem, przepełniającym serca ludzkie.
Na szerokim obszarze ziemi polskiej, podległej berłu Aleksandra II, rok 1863, witany niedawno przez wszystkich nadzieją wyzwolenia, kończył się obecnie srogiem rozczarowaniem i upadkiem ducha. W krwawych, a nieszczęśliwych walkach dogorywało powstanie, dławione potężną przewagą wroga, urągającego bohaterskim wysiłkom garstek źle uzbrojonych, młodych ludzi, idących dotąd tu i owdzie z podniesionym czołem na śmierć pewną, lecz nie marzących już o zwycięstwie.
Ci, którzy pozostali w domach, lub z niepomyślnych wypraw do nich powrócili, których nie wywieszano, nie rozstrzelano, nie uwięziono i nie wysłano na Sybir, pogrążeni w zgnębieniu żałobnem, snuli się po świecie, jak cienie czarne, ledwie automatycznie czyniące zadość potrzebom i obowiązkom życia. Niebo zaś w wigilię Bożego Narodzenia rozpogodzone nad nimi niespodzianie, oblewało ich pochylone postacie i ponure oblicza blaskiem promiennym, jakby chciało cudowną władzą swego czaru, w nawiedzonych rozpaczą i zwątpieniem duszach, wzbudzić nową wiarę w nieśmiertelność miłości ojczyzny.
Wówczas to w okolicy o polach urodzajnych, pokrajanych pługiem w ciemne, śniegiem jeszcze nie zakryte bruzdy, staczające się krętemi smugami po bokach pagórków, aż do ich podnóży, aż na brzeg łąk, pokrytych cienkim lodem, – a na których w lecie zielenieć musiała bujna i wonna trawa – stał niski, nieduży, wapnem pobielony dworek szlachecki, poszyty zczerniatą słomą. Zajeżdżało się przed jego ganek przez niemal zawsze rozwarte gościnnie stare wrota drewniane, z wysoko nad niemi wzniesionym daszkiem gontowym, oprawione z jednej i drugiej strony w parkan z tarcic dębowych, okalających zabudowania gospodarcze i sad, przylegający do lasu. Olbrzymia lipa w pośrodku podwórza, bzy i jaśminy gęsto zasadzone przed spichlerzem, stodołami, oborą i stajnią, oraz wysokie grusze, smukłe śliwy i rosochate jabłonie, tworzące szarobiałe tło za dworem, mieniły się brylantowemi połyskami światełek, drgających w kryształach szronu tęczowym migotem.
Całe to pospolite i powszednie, ale zarazem śliczne ustronie, położone – zda się – gdzieś na krańcach świata, dy.szało ciszą i pogodą świąteczną. Lecz myśl, pod wpływem całorocznych wrażeń, i wniem szukała smutku. Wszakże, gdy tu panuje spokój, tam dalej iub bliżej, wre bitwa może, leje się krew bratnia i ginie tylu… tylu… zgonem dających świadectwo życia narodu. Tam może żołnierz rosyjski, do Polski z Azyi przysłany, pastwi się nad rannymi, albo pędzi przed sobą pojmanych jeńców, by ich oddać w ręce kata.
Na ścieżce, wydeptanej przez czeladź w pośród zmarzłej grudy, a wiodącej ze stodoły do dworu, ukazał się człowiek nizki, krępy, liczyć mogący lat sześćdziesiąt, żwawo jednak poruszający się jeszcze. Odziany był w stary, wytarty, z powodu święta starannie oczyszczony kubrak popielaty, przepasany nad biodrami wązkim rzemieniem, u którego zwisał aż prawie na juchtowe, wysokie buty, sięgające kolan, spory pęk ciężkich kluczy. Na głowie miał siwą czapkę barankową. Wyzierały z pod niej kosmyki gęstych siwych włosów.
Niósł w ramionach dwa niewielkie snopki, tylko co widocznie nową taśmą parcianą związane. Jeden był z żyta, drugi z pszenicy. Kołyszące się pełne ziarn liłosy, ostrymi wąsami muskały go po wygolonej, czerstwej twarzy.
Nie zważał na to, zatopiony w przykrem, głębokiem zadumaniu.
Dopiero, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi na ganku, podniósł głowę do góry, szybko się wyprostował, a zamglonym Izami oczom nadał nagle wyraz męskiego animuszu i energii.
W drzwiach stała kobieta, może nie stara, lecz tak zmarnowana zgryzotą i cierpieniem, że wieku jej najbystrzejszy obserwator odgadnąćby nie zdołał. Czarna suknia opinała jej kształtną, chociaż wątłą kibić. Na ciemne włosy, siwiejące już nad skroniami, narzuciła czarną chustkę wełnianą, przy której bladość jej wynędzniałych lic wydawała się niemal trupią. Postąpiła parę kroków ku stopniom kamiennym i oparłszy się o jeden z filarków, podtrzymujących okap dachu, rzekła drżącym od wzruszenia głosem:
– Cóż, Lesiu, czy nie powiesz mi nic nowego?
– Nie, proszę pani – odparł starzec – ani jedna banda nie kręci się koło nas na pięć mii wokoło, a i kozactwo pociągnęło nad Wisłę. Przejechałem w nocy na mojej kasztance najbliższe nam strony, bo zbyt daleko zapuszczać się nie chciałem, żeby bądź co bądź czuwać nad panią i jej mieniem, tak łatwo dziś uledz mogącem grabieży. Śladu powstańców nigdzie nie znalazłem; języka zaś z dalszych okolic zasięgnąłem od żydów i chłopów. Nikt nic o nich nie wie. Zdaje się, że to już koniec ruchu, że płomień dogasa. Jakkolwiek nie rozumiem się na takiej wojnie, jaką oni… Boże zmiłuj się!…„ prowadzą, bo inną praktykowałem za młodu, jakkolwiek wiem, że niekiedy, jak piorun nieoczekiwany, spadają na wsie i miasteczka ni stąd ni zowąd, pewny jednak jestem, że na święta nie możemy się tu ich spodziewać.
Kobieta jękta boleśnie. Coś, niby obłęd mignęło w jej źrenicach.
– Nie trzeba się martwić, nie trzeba rozpaczać. Bóg pocieszy. Karolek… chciałem powiedzieć pan Karol… od dawna już musi być zagranicą. Wszakże w ostatnich dniach stycznia wybrał się z domu, a listów od niego pani nie otrzymuje, bo urzędnicy przejmują je na poczcie. Oho! umieją sobie oni z wszelkiemi pismami radzić!
– Przysiądzbym mogfa, że z kraju nie wyszedł – zawołała podniesionym głosem – krew rycerska dziada i ojca płynie w jego żyłach… On się nie cofnie i współtowarzyszów broni nie opuści!
– Boże mój! wszakże nie o opuszczeniu szeregów, proszę pani, mówiłem. Znam naszego panicza, a z nieboszczykiem panem, kubek w kubek do niego podobnym, służyłem przecie pod jedną chorągwią… lecz proszę mi wierzyć, że gdy wojsko regularne otoczy i naprze oddział nieliczny, złożony z chłopaków dwudziestoletnich, nie posiadających wojennego doświadczenia, to choćby wszyscy byli takimi zuchami, jak Karolek… przepraszam, chciałem powiedzieć, jak pan Karol… cofnąć się muszą. Jeśli zaś rzecz podobna stała się nad granicą, wpadli niewątpliwie w łapy huzarów węgierskich, którzy rozbroiwszy ich, wydali władzom cywilnym; te zaś, nie namyślając się długo, wyprawiły całą paczkę do Ołomuńca, a może nawet do Kufsteinu, gdzie i ja niegdyś przesiedziałem czas jakiś za kratą.
Stary mówił tonem niby pewnym i uspokajającym, lecz mimowoli wyraz jego oczu zmącił się znowu, myślał bowiem w duchu: Nie Austryacy, a Rosyanie go ujęli i popędzili na Sybir, a kto wie… Boże uchowaj… czy nie powiesili…
W mózgu Leśniewskiego myśl okropna nie zagościła dłużej nad sekundę, a jednak serce matki ją odczuło. Drgnęła całym ciałem i krzyknęła:
– Nie.„ nie! on żyje… mój syn żyje.. On wróci!
Zaniosła się gwałtownem łkaniem.
– Niech pani nie płacze… i ja wierzę, że powróci. Wczoraj właśnie z wujaszkiem – poprawił się – z panem prezesem mówiliśmy o tem. Prezes takoż nie wątpi, że Ka rolek… że pan Karol… do nas powróci, musi się jednak wprzódy przekonać, że już nie ma po co włóczyć się po lasach, że dubeltówkami na zająca i skalkowemi pistoletami nie można pokonać armat i karabinów. Dobrodziejka dobrze zna pana prezesa, więc wie… Pani moja, proszę nie płakać.
Jeszcze nie skończył, gdy na ganku zjawił się wysoki, chudy mężczyzna, w długim płaszczu futrzanym z bobrowym kołnierzem, w filcowych butach na nogach. Twarz miał marmurowo-białą, o wyrazie surowym, okoloną paskiem siwych, krótko przystrzyżonych faworytów. Na rozszerzonym przez łysinę czole, rysowały się tu i owdzie żyły, chwilami od napływu krwi uwypuklające się wydatnie, chwilami zupełnie gładkie i cienkie, jak nitki sinego jedwabiu. Trzymał się prosto i sztywnie. W oczach jego malowały się: upór, zaciętość i pogarda dla słabości ludzkich. Wiek sędziwy zdradzały tylko nerwowe drgawki głowy, trzęsącej się od czasu do czasu, to w prawo, to w lewo. Mówił cicho, lecz wyraźnie, głosem suchym, twardym, niemal bezdźwięcznym.
– Czemu Zosia na mróz wychodzi? jeszcze się przeziębi. Czy malo mamy nieszczęść, czy Zosia pragnie liczbę ich powiększyć?…., A pan Leśniewski na co ją zatrzymuje na ganku?
– Pani mnie wypytywała o moją nocną wyprawę po wiadomości…
– Wypytywać można i w pokoju, gdzie ciepło, nie zaś tu, na przejmującym chłodzie.
– Słońce świeci, pogoda – szepnęła kobieta, ocierając Izy ukradkiem. – Dzień taki śliczny…
– Piękny dzień zimowy i z okna admirować można, nie na ganku, w sukience wiatrem podszytej… Jeśli chciałaś odetchnąć świeżem powietrzem, należało wziąść na siebie futro… i berlacze… jak ja. To też idę przejść się po ogrodzie, a Zosia niech wróci do domu. Jeśli chodzi o dłuższą konferencyę, czy konwersacyę, to pan Leśniewski może ci towarzyszyć. – Zwrócił się do starca:– Tylko proszę mojej siostrzenicy nie rozczulać zbytecznie. Wszelkie sentymentalizmy rozstrajają nerwy, nie przynosząc nikomu korzyści…
Po chwili dodał z naciskiem:
– Nikomu… nikomu!
To mówiąc, zeszedł pewnym krokiem z kamiennych stopni, otulił się szerokim płaszczem i znikł za węgłem, między srebrzącą się od szronów gęstwiną sumaków i leszczyny.
– Daj mi snopki, Lesiu, które od dawna piastujesz na rękach, jak ukochane dzieci – rzekła pani Zofia po chwili – w roztargnieniu mojem nie przyszło mi na myśl, że trzeba je ci odebrać i zanieść do jadalnego pokoju.
– Zaniosę je, proszę pani.
– Nie chcesz mnie samą pozostawić? Dziękuję. Więc choćmy razem.
W jadalni młody parobczak, Janek, zastępujący służącego, który razem z Karolem poszedł do powstania, nakrywał stół do wigilijnej wieczerzy.
Leśniewski, znający zwyczaje domu, w dwóch przeciwległych rogach prostokątnego pokoju umieścił snopki na dwu kołu mnach mahoniowych o złoconych kapitelach i podstawach, w stylu pierwszego cesarstwa.
Na jednej z nich stało popiersie Kościuszki, na drugiej księcia Józefa Poniatowskiego.
Starzec nie zdjął żadnego, tylko wysunął je nieco naprzód w taki sposób, aby zboże utworzyło za niemi złote i srebrne tło – symbol łanów polskich.
Poczem obszedł izbę wokoło, na ścianacl której wisiały portrety rodzinne. Jeden z nici przedstawiał rotmistrza kawaleryi narodowej, drugi porucznika czwartego pułku strzelców konnych. Przed każdym pochylił głowę z szacunkiem, położył szybkim ruchem znak krzyża świętego na piersi i wyszeptał cicho
– Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie.
Następnie zbliżył się do pani Zofii, pogrążonej w zamyśleniu głębokiem, i spoglądającej przez podwójne, dotąd jeszcze nie zamarznięte okno, na sad, iskrzący się jaskrawo szronem, zaczerwienionym teraz ty siącznemi promieniami chylącego się już ku zachodowi słońca.
Janek siana pod obrus nie żałował. Bił z niego zapach, jak ze świeżo skoszonej łąki.
– Siano mamy w bieżącym roku przepyszne, jakiego od wielu lat nie pamiętam. Bóg jedną ręką odbiera, a rozdaje drugą.
Rzucił mimowoli okiem na talerze, ustawiane przez chłopaka.
– Pierwsza to wigilia Bożego Narodzenia, w ciągu której zasiądzie pani do stołu tylko z panem prezesem,
– No i z tobą mój Lesiu. Wszakże, jeśli nie krwią, to duszą należysz do naszej rodziny; wszakże od tylu lat dzielimy się zawsze chlebem powszednim, którego nam dostarcza twoja praca.
– Nie, proszę pani, dziś do stołu z wami nie siędę. Przy tradycyjnej wieczerzy siedzieć musi parzysta liczba biesiadników, bo inaczej… inaczej… Może to przesąd, ale, w ciężkich czasach, licha kusić nie trzeba. Obejdzie się tu dziś bezemnie.
Poczem szepnął, jakby marząc:
– Uczta wigilijna domaga się parzystej liczby dusz ludzkich.
– Będzie tu dusz Judzkich dwie pary – rzekJa pani Zofia tonem stanowczym, a w źrenicach jej zapłonął znowu błędny ognik bolesnego szału. – Ty Lesiu z wujem… jedna… ja z Karolem druga… Czy przyjedzie, czy przyjdzie?,., nie wiem, ale go zobaczysz. On z matką opłatkiem się przełamie, jestem tego pewną.
Położyła wychudłą, przeźroczystą, jak biały wosk, rękę na ramieniu parobczaka.
– Janku cztery nakrycia, na cztery osoby,., dla ludzkich dusz czterech. Czy rozumiesz?
– Rozumiem, proszę wielmożnej pan., Zwróciła się do Leśniewskiego:
– Czwarta dusza obok mnie siądzie, jak niegdyś, jak zawsze… Zobaczysz!
Na czoło starca wystąpiła czarna chmura, Opuścił głowę na piersi i nic nie odpowiedział.
Milczenie trwało kilka minut. Przerwała je pani Zofia.
– Idę się ubrać, zmienić suknię… Chłopiec mój nie powinien mnie zastać w żałobnej szacie. A i ty. Lesiu, wystąp świątecznie… bylebyś się nie spóźnił. Znasz wuja, wiesz, że jest punktualny, jak zegarek… a raczej, jak były naczelnik biura w komisyi skarbu… w każdym calu wzorowy urzędnik. Zaledwie pierwsza gwiazda ukaże się na niebie, stanie tu niezawodnie… tu przy stole… i opłatek weźmie do ręki… i składając życzenia, srogim przeszyje mnie wzrokiem… bo chociaż Polskę kocha i odbudowania jej pragnie, przebaczyć mi nie może, że.syn mój poszedł do powstania… Wiesz, że balam się go całe życie i boję się dotąd… więc spie.szyć się z ubraniem muszę… jakkolwiek. Bóg świadkiem, wolałabym, żeby wieczerzę podano dziś później nieco… znacznie poźniej… bo… bo Karolowi może do nas daleko. Przyjedzie pewno bardzo zmęczony drogą długą, a jego bułanek tak strasznie trzęsie… Gdy nie zaczekamy na niego z wieczerzą, gotów pomyśleć, żeśmy o nim za pomnieli. Boże, m(')j Boże, jakie to przykre, jakie dla mnie upokarzające? Więc, mój Lesiu, przyjdź pierwszy… i zajmij wuja rozmową o polityce… albo przeczytaj mu co z gazet, które nam z Galicyi przysłano… coś o Napoleonie, o układach dyplomatycznych, o sympatyi ludów dla naszej sprawy… o hotelu Lambert.., coś, co go dla mnie i dla Karola dobrze usposobi… A teraz do widzenia,., mój Lesiu!
I wybiegła jakaś dziwnie ożywiona, promieniejąca niespodzianą radością – szczęśliwa.
Starcowi zdało się, że olbrzymią kulę ołowianą u nóg mu uwiązano. Szedł do swojej stancyjki w oficynie krokiem niepewnym, zataczając się i ślizgając po lodzie, błyszczącym jak szkło w zamarzłych wybojach.
W dwie godziny potem, przyodziany we frak szafirowy ze złotemi guzikami – w białym muślinowym halsztuku, z gazetą w ręku – stał w rzęsiście oświetlonej jadalni, przy wielkiem weneckiem oknie, na którego szybach wzmagający się pod wieczór mróz, wyhaftował już fantastyczne arabeski i kwiaty. Po chwili, prezes drzwi otworzył i zatrzymawszy się na sekundę na progu, rzekł cicho, ale wyraźnie, suchym, twardym, bezdźwięcznym gfosem:
– Cóż to? mojej siostrzenicy nic ma?
– Nadejdzie zaraz – odparł Leśniewski. Glos jego brzmiał jeszcze w powietrzu, gdy drugie drzwi, prowadzące do sypialni niewieściej, rozwarły się szeroko na oścież, a w nich ukazała się pani Zofia w balowej tualecie, prawie młoda i niemal tak piękna, jak niegdyś.
Prezes olśniony niespodzianym widokiem, milcząc, usiadł na krześle. Ona wzięta opłatki i zbliżyła się naprzód do niego:
– Wiesz wuju, czego ci życzę – powiedziała słodko! –Potem wyciągnęła rękę do starca – i ty wiesz także oddawna.
Poniosła kawał opłatka do ust własnych.
– Teraz łamię się z tobą, Karolu! Czy słyszysz?
Zegar ścienny wydzwaniał powoli godzinę piątą.
Nagle jedna z szyb wewnętrznych w po dwónem oknie weneckiem pękła z głośnem brzękiem, jakby wyparta z ram silną, męską dłonią.
Odruzgi szkta rozsypały się po podłodze, na której leżała pani Zofia martwa, lecz z wyrazem niebiańskiej radości w nie przeslonionych powiekami oczach.
Leśniewski, w kilka tygodni potem, dowiedział się od jednego z dowódzców oddziału, nocującego w białym dworku, że Karol, wysłany w wigilię Bożego Narodzenia na rekonesans, poległ na polu walki o godzinie piątej wieczorem.
HALLUCYNACYA
Zmęczeni i zmarznięci, weszliśmy do jadalnego pokoju.
W pierwszej chwili omal nas nie oślepił blask jaskrawy, odbijający się lśniącym połyskiem w krochmalnej białości obrusa, rzucony nań przez wiszącą u sufitu olbrzymią lampę naftową.
Wróciliśmy już prawie nocą z oddało nego o kilka kilometrów lasu, w którym polowaliśmy dzień cały. Dusze nasze i znużone ciała, na wskroś przejęte chłodem, napełniała żądza: światła, ogrzania się, spoczynku i posiłku. To wszystko znaleźliśmy i naraz: jasność, ciepło, wygodne skórzane fotele, przysunięte do okrągłego stołu, a brzęk talerzy i sreber, wydobywanych przez starego Franciszka z dębowego kredensu, za powiadał rychłą wieczerzę.
Na kominie, o chłopskiej niemal kon strukcyi, z pomalowaną wprawdzie, lecz glinianą kapą, opartą na żelaznych prętach i pochyloną nad paleniskiem, płonęły pełnym ogniem smolne szczapy sośniny.
Objęte uściskami niebieskich płomieni, pękały kiedy niekiedy z trzaskiem i wybuchały snopami iskier czerwonych, które wzlatując lekko, czepiały się sadzami zakopconej czeluści, migotały na czarnem tle parę sekund, poczem gasły nagle, jak owe gwiazdy sierpniowe, prorokujące ludziom zgony, które pojawiają się na ciemnym szafirze wieczornego nieba i błysnąwszy na niem w szybkim przelocie, nikną naraz niespodzianie.