Czwarte sikanie Bożenki Kowalskiej - ebook
Czwarte sikanie Bożenki Kowalskiej - ebook
Czwarte sikanie Bożenki Kowalskiej przerywało ciszę każdego poranka. Punktualnie o piątej. Latem, gdy personel domu spokojnej starości zostawiał na noc otwarte okna, czwarte sikanie Bożenki Kowalskiej słychać było w całej okolicy.
Tego dnia jednak Bożenka postanowiła zaskoczyć świat i… się nie obudzić.
Sabina, która zawsze wie najlepiej, co robić, czym prędzej popędziła donieść o śmierci współlokatorki. Ale zanim udało jej się ściągnąć do pokoju lekarza, ciało Bożenki zniknęło!
Seniorzy gubią się w domysłach i plotkach. Antoni – najbardziej podejrzliwy ze wszystkich – lansuje teorię o morderstwie. Ale Sabina za dużo już w życiu widziała, żeby wierzyć w bzdury wygadywane przez jakiegoś wariata: spiski, zabójstwa i czarnego demona grasującego po korytarzach w bezksiężycowe noce… Ale gdy odkrywa, że kolejną ofiarą mogłaby być właśnie ona… wpada w popłoch.
Czy to jednak nie dziwne, że Antoni tak dokładnie wszystko przewidział?
O Autorze
Jacek Galiński to polski powieściopisarz, laureat konkursu na opowiadanie w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału Wrocław 2017, zdobywca tytułu Hultaj Literacki 2019. Otrzymał nominację do Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa 2019. Autor bestsellerowych komedii kryminalnych o Zofii Wilkońskiej (pierwszą z nich była książka „Kółko się pani urwało”). „Czwarte sikanie Bożenki Kowalskiej” otwiera nowy cykl powieściowy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-114-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Antoni
Znowu mi się śniła. Ech… cóż to była za dziewczyna! Co ona w tym śnie wyprawiała! Przyszedłem do niej tak zwyczajnie, niczego się nie spodziewając, ze zwykłą sąsiedzką wizytą, żeby dokręcić uszczelkę pod stale cieknącym kranem. Otworzyła mi drzwi. Magdalena Gessler. To, co zobaczyłem, przechodziło ludzkie pojęcie. Bałem się, że dostanę wylewu. Na szczęście nie dostałem. Choć mogłem tak wyglądać, bo wstyd się przyznać, ale zareagowałem jak zwierzę i aż się obśliniłem. Ale kto by się powstrzymał na taki widok? Wszystko było na wyciągnięcie ręki, wszystko dla mnie. Piersi na wierzchu, wielkie, pękate, nogi piękne, dorodne, rozłożone na stole. Od razu zapomniałem o tym cieknącym kranie. Ręce mnie świerzbiły. Co tam ręce? Chciałem jak najszybciej zatopić w tym zęby! Już sięgałem w kierunku ogromnej piersi, ale się powstrzymałem. Zaraz, spokojnie, przecież mogę wziąć talerzyk, widelec, nałożyć sobie posypanych ziołami, opiekanych ziemniaczków, warzyw polanych czosnkowym sosem… I już miałem przystąpić do uczty, gdy spojrzała na mnie i powiedziała:
– Panie Antoni.
– Tak?
– Jak panu, do jasnej cholery, nie wstyd?
– O co chodzi?
– Jak to o co? Żeby w takich upieprzonych butach?!
Spojrzałem na moje buty. Faktycznie były całe w błocie.
– Nie do wiary – kontynuowała oburzona. – Przyjść do takiej osoby jak ja i butów nie wyczyścić?!
– Zaraz je umyję.
– Nie umyje pan.
Nie zdążyłem zapytać dlaczego, bo właśnie wtedy do moich uszu doszedł głośny, irytujący dźwięk ciurkania. Pomyślałem, że to pewnie ten cieknący kran, który przyszedłem naprawić. Ale dźwięk bardziej przypominał huk wodospadu i nie dobiegał z kuchni, tylko jakby ze środka mojej głowy. Bo to nie był ciurkający kran… tylko czwarte sikanie Bożenki Kowalskiej!
Wstałem, umyłem się jak co dzień, wziąłem buty i polerując je, podszedłem do okna.
– Musi pani to zrobić. – Usłyszałem nagle stłumiony męski głos. – To pani zabiła.
Przetarłem oczy ze zdumienia, nie wierząc, że naprawdę to usłyszałem. Spojrzałem na leżący na szafce odcinek emerytury, żeby się upewnić, że to nie sen. Zabolało, więc nie śniłem.
Rozmawiali półszeptem i nie mogłem rozpoznać głosów. Nie miałem pojęcia, kto to jest. Wychyliłem się, ale nikogo nie zobaczyłem. Musieli już wejść do budynku.
Najwcześniej przychodził dyrektor. Tak naprawdę to w ogóle stąd nie wychodził. Po prostu rano szedł na godzinę popracować w ogrodzie. Twierdził, że to go rozbudza i daje przykład innym, jak korzystne jest zażywanie ruchu. Jak dotąd nikogo nie udało mu się przekonać. Widziałem go nieraz koło szóstej piętnaście, jak wracał z ogródka warzywnego, przykucał na chwilę przy bramie, żeby zawiązać but, odstawiał motykę, szpadel czy grabie i wchodził do budynku. Mniej więcej wtedy przychodziła gruba kucharka. Mimo to ledwo zdążyła przygotować śniadanie. Nie było w tym nic dziwnego. W kuchni była sama, a gęb do wyżywienia wiele. Całą noc na obiekcie byli pielęgniarz lub pielęgniarka. Nie mogliśmy zostać sami w domu – zupełnie jak małe dzieci. Pielęgniarz zjawiał się najczęściej w okolicach ósmej, recepcjonistka koło południa po odespaniu całonocnej balangi. Jeszcze później lekarka, która piła tyle, że o którejkolwiek by przyjechała, i tak nie dałaby rady tego odespać. Chyba że piła w pracy, wtedy nie była w stanie wrócić do domu i spała w swoim gabinecie. Dyrektor, żeby utrzymać nasz dom, podnajął jej niedrogo część parteru, gdzie miała swoją klinikę medycyny estetycznej. Dzięki temu mieliśmy jako taką opiekę medyczną. W innym wypadku nie byłoby szans zobaczyć lekarza na oczy.
Jeszcze raz wychyliłem się przez okno, ale nie zobaczyłem nikogo. Jedynie grubą kucharkę zbliżającą się do furtki od strony ulicy. Ale to nie ona rozmawiała półszeptem o czyjejś śmierci. Była za daleko. Ktoś do niej podszedł. Listonosz? Nie, to grabarz. Widziałem go raz, może dwa. Wymienili z kucharką kilka słów. On wydawał się stanowczy, ona najwyraźniej nie miała ochoty z nim rozmawiać. Wyjął z kieszeni skórzanej kurtki szarą grubą kopertę, lecz ona nie chciała jej przyjąć. Włożył jej do torby. Próbowała mu ją oddać, ale on natychmiast się oddalił. Nie miałaby szansy go dogonić. Wyraźnie rozzłoszczona, otworzyła furtkę i ruszyła w stronę domu.
Wtedy się schowałem. Zdarzało się bowiem, że krzywdząco i niesłusznie bywałem posądzany o nadmierną ciekawość i wtrącanie się w cudze sprawy. Nie chciałem więc, żeby mnie zobaczyła.
Buty lśniły. Odwróciłem się od okna.
Mój mały duszny pokoik był nierówno otynkowany i niedbale pomalowany na seledynowo. Na drugim łóżku zamiast bujnych loków Magdaleny Gessler na poduszce spoczywał łysy, złuszczony i pokryty plamami łeb mego współlokatora, Stanisława. Popatrzyłem na niego. Nie oddychał. To nic. To normalne. Cierpiał na bezdech. Nikt już nie próbował nic z tym zrobić. Nie rokował. Bywało, że zdarzały się problemy, jak wtedy gdy przyszli do nas uczniowie ze szkoły podstawowej zbierać punkty za wolontariat, potrzebne do egzaminu ósmoklasisty. Jeden z uczniów poszedł do łazienki i znalazł tam Staszka siedzącego na podłodze ze zwieszoną głową, bez oddechu. Staszek lubił opierać plecy o kaloryfer w łazience, bo ten najmocniej grzał na całym piętrze i jak już się zagrzał, zdarzało mu się zdrzemnąć. A że był łysy, chudy i blady, to nic dziwnego, że dzieciak w panice pobiegł do nauczycielki, krzycząc, że w łazience siedzi ususzony trup, prawdziwy szkielet, tylko gdzieniegdzie pokryty skórą. Nauczycielka próbowała go uspokoić, tłumacząc, że na pewno przesadza. Może i by się jej udało, gdyby nie to, że sam Staszek kilka minut później zjawił się na świetlicy zaniepokojony hałasem. Taki blady, wysuszony trup, prawdziwy szkielet, tylko gdzieniegdzie pokryty skórą, który w dodatku chodzi korytarzami i uśmiecha się szczerbatym uśmiechem – to było zbyt wiele nawet dla nauczycielki. Wybuchła panika. Dzieciaki skakały przez okna. Na szczęście z parteru. Nie wiem, czy to prawda, ale podobno dwoje z nich biegło, krzycząc, ponad dziesięć kilometrów do domu. Czworo zgłosiło się po pomoc do szkolnego psychologa, a dwójka rodziców pozwała dyrektora naszego domu z powództwa cywilnego. Od tamtego czasu szkoły już nas nie odwiedzają. A szkoda. W opinii wszystkich pensjonariuszy tamta ostatnia wizyta była niezwykle emocjonująca i niezapomniana. Co roku dyrektor naszego domu podpisuje godziny wolontariatu wszystkim ósmym klasom. Bez konieczności przyjeżdżania, czytania nam książek czy występowania. W zamian rada pedagogiczna szkoły wpłynęła na dwójkę rodziców, żeby wycofali swoje pozwy.
Oto cały Staszek.
Zszedłem na śniadanie w nastroju, powiedziałbym, nijakim i wtedy ją zobaczyłem. Poruszała się powoli, może bolało ją biodro, a może kolano. Mrugająca jarzeniówka rozświetlała jej nierówno zafarbowane włosy, twarz miała zasępioną, usta ściągnięte i mamrotała coś pod nosem, pewnie przekleństwa… ale to tylko dodawało jej uroku.
Dla niej rzuciłbym nawet Magdalenę Gessler. Gdyby kolejnej nocy we śnie zadzwoniła do mnie i powiedziała, że znowu cieknie jej kran i żebym nic nie podejrzewając, przyszedł do niej go naprawić, nie wahałbym się ani chwili, odparłbym: „Nie, droga pani, nic z tego. Nie przyjdę tak zwyczajnie, niczego się nie spodziewając, ze zwykłą sąsiedzką wizytą, dokręcić uszczelkę pod stale cieknącym kranem, ponieważ ja, proszę pani, jestem zakochany w kimś innym…”.
Od dawna byłem przekonany, że zakochiwanie się jest dla młodych. Że trzeba być naiwnym, by nie zważając na nic, poddać się takiemu szaleństwu i zauroczyć drugą osobą. Owszem, zwracałem uwagę na kobiety, ale zawsze rozsądek brał górę. Przychodziły pytania, jak mielibyśmy stworzyć ewentualny związek, jeżeli ona, Magda Gessler, jest gwiazdą telewizji, a ja aktualnie przebywam w domu starców. I na tym się przeważnie kończyło.
A ja chciałbym się z kimś spotkać, zaprosić do pokoju, popatrzeć przez okno. Chociaż może nie, bo ja akurat płacę trochę mniej, gdyż moje okno wychodzi na śmietnik. Płacę mniej, bo jestem jednym z pierwszych pensjonariuszy. Od czasu, kiedy podpisałem umowę, koszty pobytu wzrosły wielokrotnie. Mnie też dyrektor podwyższa opłatę, ale tylko o tyle, o ile waloryzują mi emeryturę. Na resztę przyznaje mi kolejne rabaty. Coraz większe. Wolę nie myśleć, gdzie bym się podział, gdyby tego nie robił. Na szczęście robi. Tak czy inaczej, kobiety i tak bym pewnie nie zaprosił, bo mój tapczan strasznie śmierdzi. Zgłosiłem to w recepcji, powiedzieli, że się tym zajmą. I tak czekam już kilka miesięcy. Co mam zrobić? Przecież nie zaniosę go do pralni. Podobno wszystkie nasze tapczany śmierdzą, ale ja tam nie wiem. Bolek jakoś zaprasza kobiety do swojego pokoju. Wszystkie po kolei, jak leci, każdą bez wyjątku. Bolek to człowiek bez zasad, bez sumienia, każdą kobietę wykorzysta nawet na śmierdzącej kanapie. Ale ja nie chciałbym z kobietą tutaj siedzieć. Chciałbym wyjść na zewnątrz. Pojechać gdzieś. Pociągiem. Z torbą albo małą walizeczką. W góry albo nad morze. Wysiąść z pociągu, zawołać taksówkę, nie dać się okraść kierowcy, pójść na kawę z ciastkiem w niezbyt zatłoczonym punkcie przy deptaku, zjeść, wypić, zapłacić, powiedzieć, że mi smakowało i że pewnie jeszcze wpadniemy przed wyjazdem. Potem pójść z nią pod rękę w stronę plaży. I poczuć się jeszcze choć raz, jakby wszystko było możliwe. Kiedy całe życie było przed nami. Patrzeć, jak dzieci biegają. Jak wszystko je cieszy. Świat im się podoba. Ciekawi je. Należy do nich. I mógłbym tak stać z nią pod rękę i przy cichym, miarowym i uspokajającym szumie pomp insulinowych patrzeć w dal. Patrzeć i wiedzieć, że mnie także coś dobrego jeszcze czeka. Na przykład wymiana tapczanu.
To wszystko było tylko w marzeniach, ale do czasu. Do momentu, kiedy ją zobaczyłem. A konkretnie, kiedy dała mi znak, a raczej całą ich serię. To musiało coś znaczyć. Pomyślałem, że to możliwe, może nam się udać, skoro z takim zapałem puszczała do mnie oczko.3
Sabina
– Rany boskie – odpowiedziałam poirytowana. – Co to za zwyczaje? Oczywiście, że zjem tę owsiankę. Nie dostał pan swojej?
Co za typ? Tak mnie zdenerwował, że znowu zaczęła mi drgać powieka.
– Ja wcale nie chcę zjeść pani owsianki. Nie o to mi chodzi. Swojej też nie zjadłem.
– Co to ma do rzeczy? Nie, nie, proszę pana. – Podniosłam rękę, chcąc go powstrzymać przed ewentualną odpowiedzią. – Nie interesuje mnie to. Przepraszam pana bardzo. Proszę pozwolić mi spokojnie zjeść, dobrze?
Popatrzyłam na niego wymownie, oczekując, że wreszcie zamilknie.
– Trują nas – stwierdził. – Nie wiedziała pani?
Westchnęłam ciężko.
– Proszę mi nie przeszkadzać w posiłku. Pan zwariował.
– Ja zwariowałem? Niech pani spojrzy na grubą kucharkę.
– Gdzie niby mam spojrzeć? – Rozejrzałam się, nigdzie jej nie widząc.
– Niech się pani wychyli – powiedział i skierował wzrok w stronę kuchni.
Gdy podniosłam się na krześle i wychyliłam w lewo, przez uchylone drzwi dostrzegłam wspomnianą kucharkę.
– Podjada bułki, prawda? – zapytał.
Gruba kucharka, rozglądając się nerwowo, upychała w ustach kęsy kajzerki. A niech ją cholera.
– Też mi odkrycie – orzekłam lekceważąco. – Taki z pana detektyw? Każdy wie, że gruba kucharka podjada.
– Zgadza się. Każdy wie, że podjada. Ale nie każdy wie, że nie tyka owsianki.
Spojrzał na mnie znacząco znad okularów.
– To grubsza sprawa. Trują nas. Ja to pani mówię.
Odłożyłam łyżkę.
Od dwóch dni byłam przesadnie miła dla grubej kucharki, żeby wreszcie, gdy nadchodziła moja kolej, przestała skrobać po dnie gara i nakładać mi samo przypalone. Aż tu ten musiał się do mnie odezwać i całe śniadanie mi obrzydzić.
– Nie czyta pani gazet? Pani zobaczy. – Wyjął z kieszeni pomięty wycinek. – „Chora na demencję seniorka mieszkająca w domu opieki w Kalifornii zmarła z powodu pomyłki personelu ośrodka. Pracownicy placówki zamiast soku podali podopiecznym… żrący środek czyszczący. Kobieta zostawiła ośmioro dzieci i dwadzieścioro wnucząt. Zgodnie z wstępnymi ustaleniami śledczych jeden z pracowników placówki pomylił sok winogronowy ze środkiem czyszczącym i podał go seniorom. Według amerykańskich mediów środkiem tym miał być żrący płyn do mycia naczyń. Do pomyłki doszło, ponieważ obie substancje mają podobny kolor. Przedstawiciele domu opieki poinformowali, że w sprawie wszczęte zostało wewnętrzne śledztwo, a osoby odpowiedzialne za tę tragedię zostały zawieszone w obowiązkach”. Zawieszone w obowiązkach. Rozumie pani?
– Proszę pana… – przerwałam mu te niedorzeczne wywody, bo niepotrzebnie byłam taka miła, a przecież wariatów nie powinno się zachęcać. – Coś panu powiem, miałam dzisiaj bardzo trudny poranek, nie zrozumie pan tego, i ja sobie po prostu, do jasnej cholery, nie życzę…
– Nie widzi pani, że gruba kucharka podjada jedynie bułki?
– Proszę pana, nic mnie to nie obchodzi.
– A owsianki nie tknie. Nie dziwi to pani?
– Panie, daj mi pan spokój, bo zaraz się panu stanie krzywda. Jutro może pan mi opowiedzieć, że w ogródku wylądowało UFO, a po podwieczorku na spotkanie wpadnie przejazdem Elvis Presley, ale nie dzisiaj. Jutro, dobrze?!
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_