- W empik go
Czwarty napastnik - ebook
Czwarty napastnik - ebook
Znany detektyw Frank Frølich kolejny raz przypadkowo wplątuje się w niebezpieczną relację. Tym razem chodzi o romans z wyjątkowo piękną Elisabeth Faremo, która okazuje się bliską krewną groźnego przestępcy. Namiętność i pożądanie potrafią zamroczyć nawet najbardziej statecznego człowieka. Czy Frølichowi uda się zachować zimną krew, gdy tropy w kolejnej sprawie zaprowadzą go do brata Elisabeth? Sprawa jest poważna. W trakcie napadu ginie młody ochroniarz. Napastnik musi zostać ukarany. Przed detektywem niezwykle trudne śledztwo i jeszcze trudniejsze decyzje do podjęcia.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5789-6 |
Rozmiar pliku: | 654 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwóch ludzi stało w bramie. Nadszedł czas, żeby ich przetestować. Frank Frølich zeskoczył z dwóch ostatnich stopni schodów, przeszedł przez bramę, mijając mężczyzn, i znalazł się na ulicy. Żadnej reakcji. _Powinni jakoś zareagować. Dlaczego tego nie zrobili?_ pomyślał. Wcisnął ręce w kieszenie kurtki i ze spuszczonym wzrokiem ruszył chodnikiem w dół ulicy. W oknie wystawowym sklepu rybnego jakiś facet wrzucał szuflą lód do skrzynki z polistyrenu. Franken obejrzał się za siebie. Mężczyźni w bramie wciąż nie zwracali na niego uwagi. Przez cały czas bawili się swoimi różańcami. Jeden z nich coś powiedział i obaj wybuchnęli głośnym śmiechem.
Nagle zaskrzypiała zardzewiała podpórka roweru. Jakaś kobieta zaparkowała go na chodniku. Przeszła obok skrzyń z warzywami, po czym otworzyła drzwi do sklepu Badira. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał i kobieta zniknęła we wnętrzu warzywniaka.
Frank Frølich poczuł nieprzyjemny ucisk żołądka. Klientka w sklepie? Teraz? Tego jeszcze brakowało.
Wybiegł na ulicę. Nadjeżdżający samochód gwałtownie zahamował. Kierowca następnego auta zatrąbił, cudem unikając zderzenia. Tymczasem Franken minął rower, skrzynie z grzybami, winogronami, sałatą i papryką i wszedł do sklepu, z którego dochodził zapach zgniłych jabłek zmieszany z mdłą wonią oleju.
Kobieta była w sklepie sama. W zgięciu łokcia zawiesiła koszyk na zakupy i powoli szła między dwoma rzędami sklepowych półek. Oprócz niej w środku nie było nikogo. Nikt nie siedział przy kasie. Zasłona wisząca w drzwiach prowadzących na zaplecze poruszała się lekko.
Kobieta była niska. Czarne włosy miała upięte w węzeł nieco powyżej karku. Była ubrana w dżinsy, krótką kurtkę i czarne rękawiczki. Przez ramię przewiesiła mały plecak. W prawej ręce trzymała konserwę i uważnie studiowała etykietę.
Frølich znajdował się dwa metry dalej, kiedy to się stało. Błyskawicznie spojrzał w lewo. W oknie wystawowym po drugiej stronie ulicy zobaczył wóz patrolowy. Zaczęło się.
W tej samej chwili rzucił się na kobietę. Upadając, pociągnął ją ze sobą. Pół sekundy później ktoś gwałtownie zahamował. Mężczyzna, który przeskoczył ladę sklepową, był jednym z tych, którzy bawili się różańcami. Tym razem jednak trzymał w ręku broń. Rozległ się pojedynczy strzał, a po nim odgłos tłuczonego szkła. Gablota z tytoniem i papierosami przewróciła się. Kolejny strzał. Potem zapanował kompletny chaos: wycie syreny, podniesione głosy, stukot obcasów. Trzaśnięcie drzwiami i brzęk szkła. Nieustający dźwięk tłukącego się szkła. Kobieta leżała pod nim nieruchomo. Paczki papierosów wciąż spadały im na głowy. Była koło trzydziestki i pachniała perfumami. Jej niebieskie oczy błyszczały jak dwa szafiry. Kiedy w końcu udało mu się oderwać od nich wzrok, zwrócił uwagę na jej ręce. Z zafascynowaniem przyglądał się zręcznym, długim palcom w skórzanych rękawiczkach. Szczupłe dłonie pracowicie wpychały paczki papierosów do małego plecaka, który otworzył się podczas upadku. Dopiero wtedy Frølich zdał sobie sprawę z tego, że wokół zapadła cisza. Od drzwi i okna ciągnęło zimne powietrze.
– Frølich? – zabrzmiał głos przez megafon.
– Tutaj!
– Z dziewczyną wszystko w porządku?
– Tak.
– Jest pan policjantem – wyszeptała. Odchrząknęła, żeby odzyskać głos.
Skinął głową i wypuścił ją z objęć.
– Chyba więc niemądrze byłoby coś zakosić?
Potrząsnął głową, obserwując z podziwem, jak jej szczupłe palce szybko i sprawnie wyciągają papierosy z plecaka. Podniósł się z kolan.
Stali i przyglądali się sobie w milczeniu. Była ładna, chociaż wydawała się trochę smutna. Miał wrażenie, że to przez wyraz jej ust.
– Przepraszam – wymamrotał. – To nie powinno się było wydarzyć. Ktoś powinien był panią zatrzymać i nie pozwolić zbliżyć się do sklepu.
Patrzyła na niego bez słowa.
– Ktoś popełnił błąd – dodał.
Przytaknęła.
– Nic się pani nie stało?
Potrząsnęła głową, wzruszając ramionami. Nawet nie zdążył się rozejrzeć dookoła, żeby się zorientować w sytuacji. Po chwili usłyszał metaliczny dźwięk kajdanek zatrzaskujących się wokół nadgarstków jednego z zatrzymanych. _To mój błąd,_ pomyślał. _Za bardzo ufam innym._
– Jak się pani nazywa? – spytał oficjalnym tonem.
– Zrobiłam coś złego?
– Nie, ale była pani tutaj. Teraz jest pani świadkiem w sprawie.
*
Potem nastąpiła seria jesiennych dni. Ciemna piana przesłaniała światło dnia, a czas krystalizował się w pracy: kradzieże, brutalne zabójstwa, samobójstwa, rozboje i domowe awantury. Codzienność sprowadza się do ciągu zdarzeń, z których tylko nieliczne robią wrażenie i zostawiają ślad. Zdecydowana większość szybko odchodzi w zapomnienie. Pewne wydarzenia wypieramy ze świadomości, żeby nie zwariować. Marchewką, za którą gonimy, są wakacje, dwa tygodnie urlopu na greckiej wyspie, a w planach krótkoterminowych – długi weekend na promie do Danii. Pić, wrzeszczeć, śmiać się, poderwać panienkę o ciepłym spojrzeniu i wystarczająco gardłowym śmiechu, która uważa, że buty o spiczastych czubkach są w porządku. Ale dopóki to się nie stanie: dni w diapozytywie – obrazy, które migają przez kilka sekund, po czym ulatują, niektóre łatwiejsze do zapamiętania od innych, a jednak równie nietrwałe. Przez ten czas w ogóle o niej nie myślał. A może jednak? Może kilka razy przypomniał sobie szafirowoniebieskie spojrzenie albo uczucie, które go ogarnęło, kiedy leżał na niej na podłodze sklepu Badira. Badirowi prokuratura postawiła zarzuty i już wkrótce miał zostać skazany za zorganizowany przemyt mięsa i papierosów, a dodatkowo za opór stawiany podczas aresztowania, groźby karalne, nielegalne posiadanie broni i tak dalej. Zasilił szeregi ludzi czekających na wolną celę, by móc odsiedzieć wyrok. Mimo tych wszystkich myśli jednej rzeczy Frank Frølich był absolutnie pewny – że nigdy więcej jej nie zobaczy.
Kiedy stało się to, czego nie brał w ogóle pod uwagę, było deszczowe popołudnie pod koniec października. Zapadał zmierzch. Po ulicy Grensen hulał zimny wiatr, który szarpał przechodniów za poły płaszczy, wdzierał się pod kurtki i malował imitacje obrazów Muncha: cienie ludzi walczących z ulewnym deszczem, którzy kulili się, zasłaniali parasolami, jakby to były tarcze, a w przypadku braku parasola wsuwali ręce głęboko do kieszeni i mknęli przez deszcz, chowając się pod gościnnymi gzymsami i markizami. Mokry asfalt pochłonął ostatnie resztki światła, a w wodzie płynącej wzdłuż torów tramwajowych odbijały się neony reklamowe. Frank Frølich właśnie skończył pracę, a ponieważ czuł lekki głód, otworzył drzwi do Norrøna Kafé. W lokalu pachniało gorącą czekoladą z bitą śmietaną. Od razu nabrał na nią ochoty. Ustawił się w kolejce, ale tuż przed kasą zmienił zdanie i zapytał o zupę dnia.
– Włoska, minestrone. – Barmanka należała do tych niecierpliwych, wiecznie naburmuszonych i znudzonych życiem.
Niósł na tacy gorącą zupę, bułkę i szklankę wody. Znalazł miejsce przy oknie, balansując ciałem, usiadł na stołku i spojrzał przez szybę na deszcz, na ludzi z postawionymi kołnierzami idących szybkim krokiem w dół Grensen. Jakaś kobieta przyciskała podbródkiem poły płaszcza. Deszcz przybrał na sile. Światła samochodów i neony reklamowe majaczyły na tle domów. Ludzie idący ulicą przypominali dzieci, które kulą się w sobie, chcąc się ochronić przed dudniącym głosem dobiegającym gdzieś z góry.
– Cześć.
Frølich odłożył łyżkę i odwrócił się. Jej twarz wydała mu się znajoma. Miała około trzydziestu lat, czarne włosy częściowo ukryte pod beretem nałożonym na wzór czapki wojskowej, bladą cerę, intensywnie czerwone usta i mocno zarysowane brwi: dwie odwrócone litery v na wysokim czole.
_Robi wrażenie,_ pomyślał. Przyszło mu do głowy, że nadawałaby się do czarno-białego filmu z lat czterdziestych. Miała na sobie długą, dopasowaną wełnianą spódnicę i krótką kurtkę. Strój podkreślał jej zgrabną figurę: biodra, talię i ramiona.
– Torggata – powiedziała, przekrzywiając głowę, lekko zniecierpliwiona tym, jak wolno kojarzył fakty. – Marlboro i prince.
Dopiero wtedy przypomniał sobie jej spojrzenie, a zwłaszcza usta, które nadawały jej twarzy bezbronny wyraz. Drobne zmarszczki wokół warg świadczyły o tym, że była starsza, niż początkowo sądził. Próbował odnaleźć błękit w jej oczach, ale bez powodzenia. _To kwestia oświetlenia,_ pomyślał. Twarde neonowe światło zabija niebieski kolor. W sklepie Badira musiały wisieć zwykłe żarówki.
– Pozwoliłeś mi odejść.
W jednej chwili poczuł się zniesmaczony całą sytuacją i zaczął obmyślać plan ewakuacji. Na szczęście zdążył zjeść prawie całą zupę i za nią zapłacić. W ich ponownym spotkaniu było coś nienaturalnego, coś, co kazało mu mieć się na baczności. Musiał zneutralizować ostatnie zdanie, wprowadzić dystans między nimi. Ale bał się to zrobić. Stała bardzo blisko i patrzyła mu prosto w oczy. Byłoby nieuprzejmie odwrócić się na pięcie i odejść.
– Nic podobnego – powiedział. – Po prostu nie zrobiła pani niczego złego.
– Czyżby?
– Nie bardzo rozumiem. Co chce pani przez to powiedzieć?
– Chciałam ukraść trzy paczki papierosów Marlboro i jednego snickersa.
Odsunął talerzyk.
– Ach tak. To znaczy, że jest pani złodziejką.
– Widziałeś to, prawda?
– I co z tego?
Ubrał kurtkę i poklepał się po kieszeni, żeby sprawdzić, czy ma portfel.
– Przecież mnie widziałeś.
Na krótką chwilę zbiła go z tropu. „Przecież mnie widziałeś”. Mogła sformułować to zdanie inaczej. A jednak utworzyła wiadomość, którą można było odczytać tylko w jeden sposób. Po pierwsze przedstawiła siebie jako obiekt jego zainteresowania. Po drugie zasugerowała, że jest mu winna przysługę, ponieważ on coś dla niej zrobił, coś, co nie powinno ujrzeć światła dziennego.
– Muszę już iść – rzucił krótko. – Życzę miłego... – zamyślił się. Jak miała na imię? Powiedziała, jak się nazywa, nawet to sobie zanotował. W ostatniej chwili wydobył jej imię z zapomnienia: – ...miłego wieczoru, Elisabeth.
Przez kilka sekund stał nieruchomo. Szklane drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie. Wiatr zelżał odrobinę, ale deszcz wciąż lał jak z cebra. Frølich wzdrygnął się, jakby chciał strząsnąć z siebie wspomnienie nieprzyjemnego epizodu. Zapiął kurtkę i szybkim krokiem pokonał kilka metrów dzielących go od zejścia do stacji metra. W wagonie jak zwykle wpadł w trans, w zapach smrodu, stęchłego powietrza, mokrej wełny, jesieni i grypy; otaczały go starsze kobiety, drapiące się pod nosem palcem odzianym w rękawiczkę, mężczyźni podnoszący wzrok ku niebu, modlący się w duchu o to, żeby nie dostać ataku serca, tutaj, w tym klaustrofobicznym skupisku ludzi, w którym nikt nikogo nie widzi. Przycisnął plecy do oszklonej ściany, zrobił palcem kilka kropek na zaparowanej szybie. Z transu przebudził się dopiero wtedy, kiedy na stacji Manglerud zamknęły się drzwi. Instynkt kazał mu się wydostać z rogu i zbliżyć do wyjścia w momencie, w którym pociąg zwalniał przed stacją Ryen. Drzwi przypominały metalowe wargi, które otworzyły się z hukiem i wypluły go na zewnątrz. Tu na górze pojawiły się pierwsze tej jesieni opady deszczu ze śniegiem. Światła samochodów pędzących po autostradzie Ring 3 kładły się na asfalcie i pozwalały się połknąć czerni. Stąpając ciężko, zaczął się wspinać na niewielkie wzgórze, podczas gdy wagony metra pomknęły dalej, przechylone lekko na bok.
Trudno powiedzieć, co to było: podmuch wiatru, dźwięk lub cień, który ułożył się inaczej niż zwykle. Kiedy zbliżył się do klatki schodowej, przystanął i spojrzał za siebie. Latarnia przy stacji benzynowej znajdowała się tuż za jej plecami, tworząc wokół niej żółty okrąg. Stała nieruchomo. Stał nieruchomo. Zupełnie tak, jakby pilnowali siebie nawzajem. Ona z rękami w kieszeniach krótkiej kurtki i rysami twarzy skrytymi w cieniu. Z włosami, które opadały miękko na ramiona, ze światłem latarni spowijającym jej beret, obcisłą kurtkę i spódnicę sięgającą za kolana.
Oprócz nich nie było nikogo. Byli sami, w mroku. Z oddali docierały odgłosy przejeżdżających samochodów. W latami coś zatrzeszczało. Podszedł do niej zdecydowanym krokiem. Wciąż stała w tym samym miejscu. Wyszedł na ulicę i okrążył ją, żeby powiodła za nim wzrokiem, odwróciła się do światła. Chciał zobaczyć jej twarz.
Podczas tej dziwacznej karuzeli patrzyli sobie w oczy i wtedy dostrzegł w jej spojrzeniu jakąś energię, coś, czego nie potrafił wyrazić słowami, a czemu nie był w stanie przyglądać się w milczeniu.
– Śiedzisz mnie? – spytał.
– Nie podoba ci się to?
Jej odpowiedź zbiła go z tropu – po raz drugi.
W końcu spuściła wzrok.
– Przecież mnie widziałeś.
Znowu te trzy słowa.
– I co z tego? – odpowiedział.
Stali niedaleko od siebie. Podszedł tak blisko niej, jak to było możliwe, a ona nawet nie drgnęła. Czuł jej ciepły oddech na policzku.
Nagle chwyciła go za ręce.
Całkowita blokada myśli. Odchrząknął, ale nie poruszył się. Miała ciężkie powieki i długie, podkręcone rzęsy. Na końcu każdej z nich zebrała się mikroskopijna kropla pary wodnej. A spomiędzy lekko rozchylonych warg wydobywały się małe obłoki pary, które pieściły jego policzki. Nagle coś powiedziała, słowa musnęły jego twarz.
– Co powiedziałaś?
Głos ugrzązł mu w gardle. Jego usta znajdowały się zaledwie kilka centymetrów od jej ust, kiedy wyszeptała:
– „Nikogo nie zapomnę, jeśli cię pocałuję”.
Wtedy wyzwolił ręce i objął nimi jej drobną twarz.
Zanim wyszła, długo stała pod prysznicem. Leżał na plecach i wsłuchiwał się w szum wody.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi wejściowe, była czwarta nad ranem. Wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Stał oparty czołem o wykafelkowaną ścianę, a woda spływała mu po ramionach. Cofnął się myślami o kilka godzin: jego ciało górujące nad jej ciałem. Jej wzrok utkwiony w jego twarzy, kiedy wciągał powietrze coraz głębiej i głębiej, żeby po chwili je wypuścić. Wdech, pogłębiony wdech i wydech. Krople potu między piersiami, krople, które mieniły się tysiącem refleksów, te same miękkie piersi kołyszące się miarowo, zanim pozbawił ją oddechu. To jest właśnie pożądanie, to jest niezaspokojony głód, po którym pojawiają się poczucie winy, wstyd, aborcje, dzieci pozbawione ojców i pozytywny wynik testu na HIV. Wydawało mu się, że wciąż czuje na sobie dotyk jej palców, jak obejmuje go w pasie, jak wpija się paznokciami w jego ciało. Chciała więcej i więcej, aż do utraty tchu, ponieważ zobaczyła, że pod jego powiekami rozpoczęło się końcowe odliczanie.
Później, wciąż przyciskając czoło do kafelków, Frank Frølich odkręcił czerwony kurek i parzył ciało gorącą wodą, przywołując w pamięci dziwny rysunek wytatuowany na jej biodrze. Elisabeth siedzi na nim okrakiem, odwrócona plecami, z tatuażem. Wystarczyła myśl o tym, a natychmiast poczuł zbliżającą się erekcję, zamarzył, żeby zrobić to jeszcze raz, i wiedział, że gdyby w tym momencie stanęła w drzwiach, położyłby ją na podłodze w łazience albo w pokoju na biurku i nic nie byłoby w stanie go powstrzymać.
Takie myśli są jak grypa. W końcu znikają, ale to się nie dzieje natychmiast. Wszystko mija z czasem. Trzy dni, może cztery, tydzień – i myśli odpuszczają, przez jakiś czas człowiek czuje się lekko odrętwiały, aż w końcu zaczyna wracać do zdrowia, szczęśliwy, że ma to już za sobą.
Minęło sześć dni. Znowu był w formie. I właśnie wtedy odezwał się telefon leżący na biurku. Przyszedł esemes. Odczytał wiadomość. Jedno jedyne słowo: „Przyjedź!”.
Automatycznie wpisał numer nadawcy i wysłał go do bazy abonentów sieci. Kolejny sygnał dzwonka. Nowy esemes. Tym razem z nazwiskiem i adresem nadawcy: „Elisabeth Faremo”.
Franken usiadł na krześle. Dawno nie czuł się tak podekscytowany. Podniósł rękę. Nie drżała. A jednak, ta kobieta działała na niego jak narkotyk. Wydawało mu się, że objawy choroby ustąpiły, wydawało mu się, że jest zdrowy, wydawało mu się, że wytrzeźwiał. A tu nagle: trach! Czterdzieści stopni gorączki. Zupełne otępienie. Nie był w stanie zebrać myśli. Miał w sobie mnóstwo niespożytej energii. Był naładowany. Z powodu jednego, jedynego słowa!
Patrzył na mały telefon ze świecącym wyświetlaczem. Niespodziewanie telefon zaczął wibrować w jego dłoni. Dzwonek. Ten sam numer telefonu.
– Cześć, Elisabeth – powiedział. Ku jego zaskoczeniu głos zabrzmiał czysto i dźwięcznie.
Dwie sekundy ciszy. Wystarczająco długo, żeby zdążył pomyśleć: _Wie już, że sprawdziłem jej numer. Wie, jak na mnie działa, że jest jak narkotyk i że doprowadza mnie do białej gorączki, przysyłając esemesy._ A potem miękki głos, którego nie słyszał od wielu dni:
– Gdzie jesteś?
– W pracy.
– Gdzie?
– Komenda policji, Grønland.
– O...
Teraz on powinien coś powiedzieć. Odchrząknął, ale zdążył tylko nabrać powietrza, bo zaraz spytała:
– Nie masz wkrótce jakiejś przerwy?
– A która jest godzina?
Podniósł wzrok i spojrzał, na miejsce, w którym jeszcze kilka tygodni temu wisiał zegar. Teraz ze ściany wystawały jedynie dwa przewody.
– Nie mam pojęcia. Zbliża się pora lunchu.
– Dokąd mam przyjechać?
– Masz samochód?
– Tak.
– Stoję na placu Lisy Kristoffersen, przy Voldsløkka.
– Będę za dziesięć minut.
Jeszcze nigdy nie miał takiej gorączki. Nie myślał. Nie miał w głowie miejsca na nic innego poza fantazjami na jej temat: łukowato wygiętych pleców, krągłych bioder, czarnych włosów rozrzuconych na poduszce, spojrzenia niebieskich oczu.
Pospiesznie narzucił kurtkę i wyszedł z budynku. Uruchomił silnik i ruszył na spotkanie. Która była godzina? Nie miał pojęcia. Nic go nie obchodziło, świat przestał dla niego istnieć, skupiał się wyłącznie na tym, żeby nie potrącić pieszych, kiedy dodawał gazu. Jechał właśnie Stavangergata, gdy nagle się zjawiła, nie wiadomo skąd. Szła chodnikiem w jego stronę. Wsiadła do samochodu, milcząca, pachnąca późną jesienią, perfumami i pastylkami na gardło.
Nie odrywał wzroku od bocznego lusterka. Oddychał normalnie mimo słodkiego zapachu, który wniosła ze sobą. Wpatrywał się w boczne lusterko, spokojny i opanowany, poczekał, aż pas będzie wolny, włączył kierunkowskaz i pojechał dalej, czując jej wzrok na sobie, na swoim odpychającym profilu. Przez chwilę mocowała się z kurtką, brązową, skórzaną kurtką z podpinką, aż w końcu udało jej się od niej uwolnić.
Kiedy minął zjazd do Nydalen, przerwała ciszę:
– Nie cieszysz się, że mnie widzisz?
Zerknął na nią. Wyglądała jak kocica. Dwoje ogromnych niebieskich oczu o rozszerzonych źrenicach. Kocie spojrzenie. Czuł, że jego tętno przyspiesza. Krew rozsadzała mu skronie.
– Oczywiście, że tak – odpowiedział, zachowując kamienną twarz.
– To dlaczego nic nie mówisz?
Jej dłoń na jego dłoni, na dźwigni zmiany biegów. Zerknął w dół, na jej rękę, na jej palce, potem przeniósł wzrok na nią i powiedział:
– Cześć. Miło znów cię widzieć.
Głos ugrzązł mu w gardle. Jechali w kierunku osiedli Kjelsås i Brekke oraz doliny Maridalen.
_Co ja wyprawiam?_
Wargi, które muskały jego policzek. Dłoń, która ześliznęła się z jego dłoni i zanurzyła pod kurtką. Równie dobrze mogła nalać wysokooktanowego paliwa do podrasowanego silnika i nacisnąć start. Serce biło mu tak szybko i mocno, że zaczęło mu szumieć w uszach. Drzewa po obu stronach drogi. Zwolnił i zjechał na przydrożny parking. Zatrzymał się dopiero przy kępie drzew, z dala od drogi. Ustawił samochód na luzie i pozwolił, żeby silnik chodził na jałowym biegu. Kiedy po raz kolejny spojrzał w prawo, przykryła jego wargi swoimi.
Pierwszy raz odezwała się do niego prawie godzinę później.
– Dasz radę zawieźć mnie w pewne miejsce?
– Dokąd?
– Do Blindern .
– Co tam będziesz robić?
Niewłaściwe pytanie. W jej spojrzeniu pojawił się gniew.
Czar prysł.
Wciągnął powietrze, wpatrując się w las za oknem, zbierał siły, żeby spojrzeć jej w oczy. W jej spojrzeniu nie było już gniewu. Patrzyła na niego nieobecnym wzrokiem, jej oczy błyszczały, jakby przyglądała mu się z pokoju, który należał wyłącznie do niej i do którego nie miała zamiaru go zapraszać.
– Wyjdę na ulicę i będę oferowała swoje usługi – powiedziała, uśmiechając się chłodno.
*
Zatrzymał się i wysadził ją na ulicy Moltkego Moe. Siedział w samochodzie i patrzył, jak znika w oddali. W nocy spadło trochę śniegu, dopiero teraz to zauważył. Śnieg zdążył stopnieć i zamienić się w chlapę, w której zostawiła swój ślad. Kobieta, która jeszcze niedawno była częścią jego samego, zamieniła się w drobną postać stąpającą jak kot kanapowy, który nie chce zmoczyć łap. _Czy to możliwe? Czyżby ta drobna, skulona postać, kawałek kogokolwiek zapakowany w bawełnę, wełnę i skórę, czyżby to była ta kobieta, która ma nade mną całkowitą kontrolę i która sprawia, że serce bije mi tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi?_
_Jedź! Daleko stąd! Za dwa tygodnie nie zostanie po niej nawet wspomnienie, wymażesz ją z pamięci. Wyretuszujesz. Ale_ kiedy krucha istota zniknęła w gmachu imienia Nielsa Henrika Abla, wyłączył silnik, otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Ruszył za nią. _Dlaczego to_ _robię?_
_Ponieważ chcę się czegoś o niej dowiedzieć._
Przeszła przez budynek i wyszła z drugiej strony. Śledził ją z odległości pięćdziesięciu metrów. Miniaturowy traktor sunął po płytach chodnikowych, na których leżały resztki śniegu. Franken zszedł na bok. Minął dwu- i trzyosobowe grupki ekscentrycznych studentów, którzy cicho ze sobą rozmawiali. Kiedy weszła do gmachu imienia Sophusa Buggego, zatrzymał się w bezpiecznej odległości i obserwował ją przez wysokie okna, dopóki nie zniknęła w jednej z sal audytoryjnych.
Jeśli była studentką, co studiowała? Otworzył ciężkie dwuskrzydłowe drzwi i wszedł do budynku.
Podszedł do szerokich drzwi prowadzących do sali wykładowej. Zerknął na grafik: _Reidun Vestli._ Ta sama Reidun Vestli, która właśnie prowadziła wykład.
Znalazł wolne krzesło i wziął do ręki gazetę, która tam leżała. Ogarnęły go wątpliwości. Co zrobi, jeśli Elisabeth nagle wyjdzie z sali i odkryje jego obecność?
Zamknął oczy. _Powiem jej prawdę, powiem, że nie wystarcza mi przypadkowy seks w samochodzie na przydrożnym parkingu – chcę wiedzieć, kim jest, o czym myśli, dlaczego robi to, co robi..._
_A ty sam wiesz, dlaczego postępujesz tak, a nie inaczej?_
Frank Frølich wpatrywał się tępym wzrokiem w tytułową stronę gazety. Zdjęcie czołgu. Zbrodnia dokonana na ludności cywilnej. Wydarzenie, którym żył cały świat i które „Dagsavisen” umieściła na pierwszej stronie, łudząc się, że sięgnie po gazetę zwabiony okładką i przejęty zagłębi się w tym reporterskim bełkocie. Ale on miał to w nosie. Nic go teraz nie obchodziło i nic nie miało dla niego znaczenia, nic poza Elisabeth, tą z pozoru całkowicie anonimową, drobną kobietą o bladej cerze, czerwonych wargach i oczach o tak intensywnie niebieskim odcieniu, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Jej istnienie było dla niego ważne, bardzo ważne. Chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Wiedział tylko, że ma nad nim władzę, nad jego ciałem, ale również nad umysłem, że wzbudza w nim tęsknotę, o której jedynie czytał i słyszał, ale w którą nie wierzył – i która sprawiła, że posunął się do tego, żeby ją śledzić.
A przecież spotkali się tylko trzy razy.
Ten esemes: „Przyjedź!” Mózg natychmiast usunął wszystkie dane poza obrazami jej ciała, warg, oczu. I niecałe pół godziny później przenikali siebie nawzajem z taką seksualną gwałtownością, jakiej nigdy w życiu nie doświadczył. _Tamto słowo – czy wiedziała, że uruchomiła lawinę? Czy zrobiła to celowo?_
W końcu otworzyły się drzwi i na zewnątrz wylała się anonimowa masa studentów. Większość w kurtkach i płaszczach. Spojrzał na zegarek. Była czwarta, koniec wykładów. Poczuł, że ścisnął mu się żołądek. _A jeśli mnie zauważy?_
Z sali wychodziło coraz mniej studentów. Po chwili audytorium opuścili ostatni. Czyżby wybiegła z pierwszą falą?
Frank Frølich podniósł się powoli, ciężkim krokiem podszedł do drzwi i wszedł do środka.
Znajdował się na samym szczycie, za rzędami krzeseł, które spadały kaskadowo w dół aż do pulpitu wykładowcy. Na dole zostały dwie osoby. Jedną z nich była Elisabeth. Druga kobieta mówiła coś do niej ściszonym głosem. Była po pięćdziesiątce, miała czarne włosy obcięte na pazia i długą czarną suknię.
Stały bardzo blisko siebie. Mogły być serdecznymi przyjaciółkami. Mogły być matką i córką. Ale matki nie pieszczą córek w taki sposób.
Został zdemaskowany.
Kobiety utkwiły w nim wzrok. Były spokojne, jakby czekały uprzejmie, aż opuści salę. Szukał czegoś w spojrzeniu Elisabeth. Ale nie znalazł ani błysku porozumienia, ani poczucia winy, ani zażenowania. Nic.
Mijały sekundy, a oni stali w milczeniu. Trzy pary oczu, które spotkały się nad oparciami krzeseł. Dopóki się nie wycofał i nie zniknął za drzwiami.2
Od czasu do czasu próbował spojrzeć na siebie z dystansem. Opisać swój przypadek – stan, w którym policzki płoną z gniewu i wstydu. Mózg jest zdominowany jednym jedynym życzeniem: przewinąć film, wyciąć nieudany fragment, skasować wszystko, pozbyć się uczucia beznadziei. Przypadek Elisabeth był równie banalny jak romans studentki z wykładowcą, który na dodatek okazuje się kobietą. Frank Frølich podjął decyzję: nigdy więcej. Nigdy więcej nie zbliżać się do niej.
Głos rozsądku zaprotestował: dlaczego? Bo jest niebezpieczna? Biseksualna? Tajemnicza? Bo udawała, że go nie poznaje? Bo go odtrąciła? Upokorzyła?
Nie, odpowiedział głos wzgardzonego mężczyzny, głos, którego nie był w stanie zagłuszyć, bo sprawiła, że byłeś jak w transie. Bo czyniła cię słabym i bezwolnym, robiła z ciebie miazgę.
Kiedy znowu zadzwoniła, nie odebrał telefonu. Siedział z komórką w dłoni. Jego ręka drżała, jakby biło w niej maleńkie serce. Jej imię pojawiło się na wyświetlaczu. Ale nie odebrał telefonu. Ani razu.
Wkrótce zaczęła wydzwaniać do jego domu.
Zachowywał się jak wariat. Najpierw podbiegał do aparatu i odczytywał numer pojawiający się na wyświetlaczu. Jeśli to była ona, nie odbierał. Pod żadnym pozorem nie podnosił słuchawki, jeśli numer był nieznany. Tak spędził cały wieczór. Telefon nie przestawał dzwonić, a on siedział w fotelu, nie ruszając się z miejsca. W ten sposób miała nad nim całkowitą kontrolę. Kontrolowała go nawet wtedy, gdy próbował się od niej uwolnić.
*
Minął tydzień. Frank Frølich czuł się niemal całkowicie wyleczony. W czwartkowe popołudnie wyszedł z pracy. W metrze jak zwykle wpadł w trans, a kiedy wysiadł z kolejki, wolnym krokiem ruszył w stronę domu. Starsza sąsiadka, jedna z tych, które mieszkały na siódmym piętrze, grzebała przy skrzynce na listy. Franken wciąż miał wrażenie, że jedzie metrem. Przytrzymał drzwi windy przed przygarbioną kobietą podobną do wszystkich innych przygarbionych kobiet, które od czasu do czasu spotykał w windzie. Kiedy drzwi się zamknęły, automatycznie nacisnął przycisk. Pustym wzrokiem patrzył przed siebie – na drzwi mieszkań na kolejnych piętrach i stropy między kondygnacjami, które mijali po drodze.
Wysiadł z windy.
Szukając w kieszeni kluczy do mieszkania, usłyszał trzask windy, która ruszyła na wyższe piętra.
Nagle zastygł w bezruchu.
Drobny szczegół przy drzwiach wejściowych kazał mu się zatrzymać. Przez wizjer, który przypominał zazwyczaj czarną plamę, sączyło się światło. Czyżby wychodząc rano do pracy, zapomniał zgasić światło w przedpokoju?
W końcu wsunął klucz i po chwili wahania przekręcił go w zamku. Bezszelestnie otworzył drzwi. Wśliznął się do środka. Zamknął za sobą drzwi, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Wstrzymał oddech. Światło w przedpokoju mogło nic nie znaczyć, ale uchylone drzwi do salonu nie pozostawiały wątpliwości.
Wiedział, że do końca życia nie uwolni się od tego wspomnienia.
Ktoś był w mieszkaniu.
Stał cicho, powtarzając w myślach to zdanie, wałkując tę myśl wte i wewte. Czuł, że jego ciało ogarnia paraliż, zaschło mu w ustach, stracił czucie w palcach. Nie myśląc o tym, co robi, pokonał bezszelestnie dwa metry dzielące go od drzwi do salonu. Działał automatycznie, nie kontrolował już swojego zachowania. Miał wrażenie, że obserwuje siebie z zewnątrz. Widział, jak podnosi dłoń, przykłada ją ostrożnie do drzwi i lekko je popycha.
Wciągnął głęboko powietrze. Jego ciało wciąż było odrętwiałe, pod wpływem szoku.
Siedziała odwrócona plecami do drzwi. Na podłodze. Prawie naga. Miała na sobie tylko turkusową bieliznę. Szczupłe plecy, lekko przygarbione. Dwa dość duże znamiona z boku kręgosłupa. Jej tatuaż wyglądał z daleka jak długi, ciemny zawijas. Nie słyszała go. Na uszach miała jego nowe słuchawki. Dźwięki muzyki dobiegające z pokoju przypominały szelest suchych liści, które jesienią rozwiewa wiatr. Sprawiała wrażenie, jakby była u siebie w domu. Wdarła się do jego mieszkania, a potem zamknęła we własnym świecie jak w kapsule kosmicznej. Wokół niej leżały porozrzucane płyty CD i longplaye.
Czuł, że wzbierają w nim gwałtowne emocje. Napięcie. Wściekłość. Zaciekawienie. Bez jego wiedzy i woli dostała się do jego mieszkania. W głowie huczało mu od różnych myśli. Czym innym było fizyczne wtargnięcie na jego terytorium, praktyczna realizacja planu, a czym innym włamanie w wymiarze umysłowym, wywalczenie dostępu do sfery najbardziej intymnej: jego domu – wykonanie tej czynności jak gdyby nigdy nic, bez pytania, bez przyzwolenia, jakby miała do tego pełne prawo. Nie był w stanie się ruszyć, gwałtowne uczucia obezwładniły go, pozbawiły zdolności do jakiegokolwiek działania.
Może to był powiew wiatru, a może błysk w oszklonym obudowaniu zestawu stereo. Tak czy inaczej nagle zerwała się na równe nogi i ściągnęła słuchawki.
– O Boże, ale mnie przestraszyłeś!
Chwilę później była tuż przy nim.
– Cześć.
– Cześć.
Spojrzała na niego, wyczuła jego wzburzenie, domyśliła się, że targają nim przeciwstawne uczucia.
– Cieszysz się... chociaż trochę?
– Jak się tutaj dostałaś?
– Pożyczyłam klucz.
– Pożyczyłaś klucz?
– Kiedy byłam tu ostatnio.
– A więc jesteś złodziejką?
Echo wcześniejszej rozmowy. Patrząc mu prosto w oczy, powiedziała bez skrępowania:
– Przecież dobrze o tym wiedziałeś, prawda?
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego wyzywająco, potem jednak spuściła wzrok, jakby nagle się zawstydziła.
„Jakby”. Nie mógł uwolnić się od tego słowa.
– Pożyczyłam go sobie. Z miseczki w kuchni.
– Pożyczyłaś klucz?
– Gniewasz się na mnie?
– Zabrałaś klucz z mojej kuchni, nic mi o tym nie mówiąc?
– Gniewasz się.
– Nie.
– Nie lubisz takich niespodzianek?
– Nie wiem, czy „lubisz” to właściwe słowo.
– W każdym razie chciałam dobrze.
– Dlaczego jesteś rozebrana?
Zachrypnięty głos.
– Żebyś mnie lepiej widział! – prychnęła sztucznie, kiedy nie podjął gry.
W jej głosie słychać było smutek, którego nie udało jej się ukryć pod maską udawanej wesołości. Natychmiast wyczuła, że ją zdemaskował. Objęła go ramionami, chcąc zasłonić tę psychiczną nagość, i dodała szybko:
– No co ty, brałam prysznic. Strasznie zmarzłam.
Przytuliła się do niego, ale wyczuła niechęć. Poluźniła uścisk.
– Wiem, że źle zrobiłam. Pożyczyłam klucz bez pytania. Przepraszam.
Zostawiła go i przemaszerowała przez pokój w stronę kuchni. Na krześle pod oknem leżała jej kurtka. Pochyliła się na wyprostowanych nogach – jakby żywcem wyjęta z ilustrowanego magazynu dla panów. Zanurzyła rękę w kieszeni, wyjęła klucz i odrzuciła ciemne włosy do tyłu. Błysk kolczyka w pępku i znów była o krok od niego.
– Nigdy więcej tego nie zrobię.
Weszła do kuchni. Kiedy wrzuciła klucz z powrotem do miseczki z zagranicznymi monetami i innymi drobiazgami, usłyszał cichy brzęk. Stanęła wyprostowana, oparła głowę o framugę drzwi i spojrzała na niego. Musiał przełknąć ślinę. Kiedy ruszyła w jego stronę, zachowywała się jak modelka na wybiegu: stawiała stopy w jednej linii, kręcąc biodrami. Przez cały czas patrzyła mu prosto w oczy, nawet na moment nie spuściła wzroku. Widział, jak porusza wargami:
– Myślałam, że się ucieszysz. Twoje ciało się cieszy – powiedziała, zerkając na niego.
– Ale jak udało ci się znaleźć właściwy klucz?
Rozpięła mu pasek, wyciągnęła koszulę ze spodni, rozpięła rozporek. Jej chłodne palce ześliznęły się do podbrzusza. Stojąc z zamkniętymi oczami, wyrecytowała:
– Czy musisz zawsze mówić o czymś smutnym, Karius ?
Poddał się i pocałował ją.
– Jest moją mentorką – powiedziała niespodziewanie.
– Nie zrozumiałem: kto jest kim?
– Reidun, wykładowczyni w Blindern, jest moją mentorką.
– Teraz ty chcesz rozmawiać o czymś smutnym. Poza tym sprawiałyście wrażenie wyjątkowo zajętych sobą.
– Bo z Reidun tak jest.
– Jak jest?
– Reidun jest we mnie zakochana – powiedziała z wahaniem. Po chwili podniosła wzrok i dodała: – A na to ani ty, ani ja nie możemy nic poradzić, prawda?
Nie odpowiedział.
– Musiałam jej wysłuchać. Miała mi coś ważnego do powiedzenia. A poza tym to nieładnie z twojej strony, że mnie śledziłeś, wiesz?
Milczał. Nie wiedział, czy postąpił ładnie, czy nieładnie. Cała jego krew spłynęła w dół, do jej chłodnej ręki. Kiedy był bliski erekcji, jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Uśmiechała się z zamkniętymi oczami, różowy cień na powiekach zbił się w grudki.
Osunęła się na kolana. Zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze. Zanurzył palce w jej włosach. Spojrzała na niego. Słuchawki leżące na podłodze znowu cicho zatrzeszczały.
– Przeniesiemy się do sypialni? – zapytał.
– Boisz się, że ktoś nas zobaczy?
– Chcę ciebie całą.
Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni drobne, roześmiane ciało, które prawie nic nie ważyło. Rzucił ją na łóżko, zerwał z niej bieliznę i chwycił za kostki u nóg. Złota obrączka na dużym palcu błysnęła w świetle popołudniowego słońca. Trzymał ją mocno. Lubiła to, lubiła, kiedy trzymał ją mocno.
*
Tej nocy postanowił ją śledzić. Była prawie trzecia nad ranem, kiedy wymknęła się z jego mieszkania. Po trzech minutach ruszył za nią. Jego mózg odczytał tę sytuację jako konfliktową. Część świadomości wygrzewała się jak kot na gorącym dachu, rozpamiętując każdy szczegół upojnej nocy, to, jak hojnie mu siebie dawała i jak łapczywie częstowała się jego ciałem. Druga część mózgu siedziała za krzakiem, podejrzliwa, zazdrosna, niespokojna o to, że upojna noc była zwykłym oszustwem. I właśnie ta część kazała mu wyjść z domu w zimną jesienną noc, włóczyć się w deszczu po ulicach, skradać się sto metrów za nią, czaić się i chować w ciemnych zaułkach. _Robisz to, ponieważ z nieznanego ci powodu wdarła się do twojego mieszkania, a planowała to już wtedy, gdy była u ciebie po raz pierwszy. Ukradła klucz! Cholera jasna, zabrała klucz! A potem otworzyła drzwi i weszła do środka_ – _jakby tam mieszkała. Mówi szyfrem, nigdy nie opowiada o sobie ani o tym, co robi, stosuje uniki, wykręca się od odpowiedzi na pytania zadane wprost. Bagatelizuje i usprawiedliwia swój związek z wykładowczynią. Elisabeth ciągle kłamie!_
Szła przed nim, stawiając długie, sprężyste kroki. Nagle coś zabrzęczało w jego kieszeni. Telefon komórkowy. Wziął go do ręki i rzucił okiem na wyświetlacz, starając się schować w cieniu drzew, z dala od latarni. Przeczytał: „Cześć, Frank, dzięki za cudowny wieczór, słodkich snów, Elisabeth”. Bezwiednie przystanął i przyjrzał się szczupłym plecom znikającym w oddali. Z daleka wydawała się tak krucha, tak delikatna. _Co ja wyprawiam? Śledzę kobietę, z którą przeżyłem noc stulecia! Przecież wiem, gdzie mieszka, znam jej adres. Elisabeth wraca do domu._
Ocknął się z telefonem w dłoni i kroplami deszczu kapiącymi z kaptura. Spojrzał przed siebie. Już jej nie było. Pobiegł truchtem w dół Ryenbergveien. Po chwili ujrzał jej drobną postać. Jakaś taksówka z oznaczeniem świetlnym na dachu minęła go i powoli zbliżyła się do Elisabeth. Kobieta się odwróciła, żeby zobaczyć, co to za samochód. Ledwo udało mu się ukryć w mroku. Taksówka zwolniła, ale ponieważ kobieta nie dawała znaku, że chce ją zatrzymać, po chwili pojechała dalej. To znaczy, że Elisabeth miała ochotę na spacer, nie zależało jej na tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu.
Zdziwił się, gdy zobaczył dom, w którym mieszkała. Jeszcze bardziej się zdziwił, gdy przeczytał nazwisko obok przycisku dzwonka. Nie, nie był zdziwiony. Był zdruzgotany. To był kompletny paraliż: „Elisabeth i Jonny Faremo”.3
Kolejny okres rekonwalescencji.
Pierwszy dzień: gorączka.
Drugi dzień: gorączka.
Trzeci dzień 7.30–12.00: gorączka spada, rokowanie pomyślne.
12.03: Esemes: „Przyjedź!”.
12.03: Czterdzieści stopni gorączki.
12.06: Dzwoni telefon. Na wyświetlaczu jej numer.
Nie odebrał. Stał w kolejce w policyjnej stołówce z dzwoniącym telefonem komórkowym w dłoni. Ludzie odwracali się w jego stronę. Ignorował ich spojrzenia. Spocił się. Zacisnął palce na komórce i odwrócił wzrok. Przez resztę dnia chodził jak zamroczony.
Pierwsze, co zrobił czwartego dnia, to sprawdził centralny rejestr skazanych. Wynik wyszukiwania. Nazwisko: Jonny Faremo. Historia: Skazany trzykrotnie za przestępstwa z użyciem przemocy i raz za napad z użyciem broni. Poza tym wyrok za kradzież samochodu osobowego. Łącznie odbyta kara: trzydzieści osiem miesięcy z wyroku pięciu lat pozbawienia wolności. Miejsce odbywania kary: Ila, Sarpsborg i Mysen.
Pot spływał mu po plecach. Franken dwa razy zamrugał, na szczęście był wystarczająco przytomny, żeby zrobić wydruk z rejestru. Kolejna próba: Elisabeth Faremo. Brak wyników wyszukiwania. To znaczy, że nie była karana.
Ale jeśli Elisabeth była żoną Jonny’ego Faremo, mogła przyjąć jego nazwisko. Może figurowała w rejestrze pod innym, panieńskim nazwiskiem?
Czuł, że robi mu się niedobrze. W myślach ujrzał jej twarz. Nie, to nie była twarz, tylko jej ciało. Zobaczył swoją własną rękę zaciśniętą kurczowo wokół jej kostki, stopy i kontury postaci leżącej pod nim na łóżku. Znowu zamrugał. _W co ja się wpakowałem?_
Nagle otworzyły się drzwi i do środka wpadł z impetem Yttergjerde. Posiadacz słynnych ust. Kulka tytoniu umieszczona pod dolną wargą sprawiała, że przypominał przerośniętego królika ze zdeformowanym uzębieniem – nieogolony podbródek kontra zgolona na łyso czaszka.
– Dzieńdoberek!
Franken poczuł, że kiwa głową w odpowiedzi. Nie miał ochoty na rozmowę, nie miał nastroju, żeby się śmiać z głupawych dowcipów, bajeczek o szczupakach i miłosnych podbojach.
Pokój wypełnił się zapachem męskich perfum. Yttergjerde zawsze pachniał jak guma do żucia. Franken nie rozumiał, jak tamten może to wytrzymywać.
– No, no!
Podniósł wzrok. Yttergjerde stał przed drukarką. W ręce trzymał wydruk z rejestru skazanych. Frank Frølich poczuł, że znowu oblewa się potem, jednak tym razem na całym ciele. Zamrugał. Oczy miał suche, wręcz przesuszone. Zbierało mu się na wymioty.
– Znam tego gościa – wymamrotał Yttergjerde.
– Kogo znasz?
– Faremo, Jonny. Co przeskrobał tym razem? Franken odchrząknął.
– Sprawdzam tylko kilka nazwisk, ale chętnie posłucham.
– Posłuchasz? Czego?
– Co wiesz o Jonnym Faremo. Dla mnie to zwykły mięśniak w czapce z daszkiem i okularach przeciwsłonecznych.
– Wiem, że jest ich trzech. Napady z bronią w ręku, przyjemniaczki w typie chłoptasiów ze Stavanger: udają komandosów, rozumiesz, karabiny automatyczne, kominiarki i kombinezony robocze. Szczególnie dobrze pamiętam akcję sprzed pięciu, sześciu lat, takich rzeczy się po prostu nie zapomina, transport pieniędzy z Østfold do Oslo. Ten facet to prawdziwy twardziel. Najpierw strzela, potem pyta. Należę do grona nielicznych osób, które miały przyjemność dać mu lekki wycisk. Byłem przy tym, jak aresztowaliśmy ich za napad na transport.
– Stare dzieje. Dawno odsiedział tamten wyrok. Wiesz coś jeszcze?
Yttergjerde odwrócił się w jego stronę.
Tymczasem Franken mówił dalej:
– Ja z kolei słyszałem, że mieszka w szpanerskiej dzielnicy, w bloku tarasowym na Ekebergåsen.
– Wiesz, jak to jest, goście jeżdżą wypasionymi brykami i popijają hennessy, oczywiście kiedy nie są w pierdlu. I właśnie dlatego tam siedzą.
– Myślisz, że to mieszkanie to zwykła ściema?
– Nie, wydaje mi się, że je odziedziczyli. Dziupla jest ich. Pamiętam, że podczas rozprawy akurat ta kwestia nie podlegała dyskusji.
– Odziedziczyli? Oni, to znaczy kto?
– On i jego siostra. Faremo mieszka z siostrą. W każdym razie wtedy z nią mieszkał.
_Tak! Elisabeth nie jest mężatką! To jest jej brat!_
– A ona? – spytał, zachowując kamienną twarz.
– Ona?
– Też jest umoczona?
– Nie sądzę. Szczerze mówiąc, zachowuje się bardziej jak jego matka niż siostra. Chociaż jest od niego młodsza. Zresztą może się mylę. Nie ruszaj gówna, bo śmierdzi, jak zwykł mawiać mój wujek. Był rolnikiem.
„Nie ruszaj gówna, bo śmierdzi”. Franken zamrugał gwałtownie.
– Jak to, jego matka?
Yttergjerde pokręcił głową, wzruszając ramionami.
– Tak tylko powiedziałem, sam nie wiem dlaczego. Coś ty taki ciekawy?
– Hm?
Czuł, że znowu zaczyna się pocić.
– Faremo – powiedział niecierpliwie Yttergjerde. – Dlaczego aż tak się interesujesz Jonnym Faremo?
– Dostałem cynk od informatora. Radził mi uważnie się przyjrzeć temu nazwisku.
Yttergjerde odwrócił się, unosząc brwi ze zdziwienia. Silnymi palcami otworzył butelkę coli.
Franken znowu zamrugał. _Lepiej jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, zanim Yttergjerde zacznie coś podejrzewać!_
– Cynk od informatora? – powtórzył w zamyśleniu kolega.
– Nieważne. Po prostu chciałem wiedzieć, o kim rozmawiamy. A co u ciebie? Ciągle jesteś z tą tajską cizią, którą poderwałeś?
– Gentlemani nie rozmawiają na takie tematy!
– To znaczy, że cię rzuciła?
Yttergjerde palcem wskazującym wydłubał spod wargi grudkę tytoniu. Uśmiechnął się, szczerząc zęby upstrzone brązowymi plamkami, i powiedział:
– Chyba żartujesz, stary? To ja je rzucam, a nie one mnie!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.