Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czy jest tu jakiś smok? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czy jest tu jakiś smok? - ebook

Gdy Raptuś wpada w tarapaty i staje przed widmem utraty domu, a wraz z nim całego majątku, na jego drodze pojawia się tajemniczy jegomość o nazwisku Bisurman. Za namową tajemniczego dżentelmena szczurek podejmuje się wyprawy na Bisandię, gdzie ma pokonać smoka i zdobyć fiolkę smoczego nektaru z frizoli. Towarzyszy mu wierny przyjaciel Ostrobrody. Jaki będzie finał tej ekspedycji? Czy smok zostanie pokonany?

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-815-2
Rozmiar pliku: 612 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1. Koszmar z domieszką absurdu

— Do stu nagłych piorunów — Raptuś złorzeczył na czym świat stoi. — Czy ja zawsze muszę wpakować się w takie historie? Przecież to niedorzeczność! Jak to znaleźć żywego smoka? A gdzie ja mam go szukać? To jakiś koszmar z domieszką absurdu! Czegoś bardziej bezsensownego w życiu nie słyszałem.

Szedł wąską, wybrukowaną drogą pośród wysokich, odrapanych budynków. Podążał szlakiem prowadzącym prosto do pub‘u „Wibrujący podmuch chmielu”, żeby wypić szklaneczkę swojego ulubionego chmielowego naparu i choć na moment oderwać się od przytłaczających go problemów. Wokół panował półmrok rozświetlany jedynie słabą poświatą księżyca. Zdawać by się mogło, że niebo jest wręcz czarne i że przez tę mroczną, nieprzeniknioną masę nie może przebić się światło absolutnie żadnej, najjaśniejszej nawet gwiazdy. Raptuś spojrzał w niebo. Rozejrzał się dokładnie. „W taki dzień jak dzisiaj — pomyślał — gdy na nieboskłonie widać jedynie słaby pobrzask przysłoniętego chmurami księżyca, ciężko jest znaleźć drogę powrotną do domu — westchnął ciężko. — Szczególnie, gdy jesteś na pełnym morzu.” Przez myśl przebiegły mu wspomnienia ostatniej morskiej wyprawy, kiedy to szalejąca burza o mało nie zmiotła ich z pokładu statku. Miał dosyć morskich przygód, nie chciał do tego więcej wracać, a teraz… A teraz rozciągało się nad nim widmo kolejnej tułaczki.

Odepchnął drewniane drzwi wejściowe pub’u. Drzwi otworzyły się na oścież, rażąc oczy jasnym, oślepiającym światłem. Wszedł do środka. Ciężkie opary dymu i intensywny zapach naparu wbiły mu się w nozdrza niczym ostrza jadowitych kolców skrzydlicy. Rozejrzał się po sali. Rozpoznał stałych bywalców, których znał aż nadto dobrze. Roześmiani, z półprzytomnym wzrokiem bełkotali niezrozumiałym dla nikogo językiem prześmiewców. Podszedł do baru i zamówił napar chmielowy. Barman przyjął zamówienie i zajął się przygotowaniem drinka. Raptuś zajął miejsce przy barze i zapalił kadzidełko, którego woń natychmiast odurzyła go swoim ciepłym, przyjemnym zapachem. Po chwili barman podał mu napar, po czym posłał przyjazny uśmiech oraz pełne życzliwości spojrzenie. Raptuś odwzajemnił gest serdeczności. Siedział odwrócony plecami do sali i przeglądał się w wiszącym naprzeciwko lustrze. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu i nim zdążył się odwrócić, aby zobaczyć któż to pozwala sobie na tak daleko idącą poufałość, usłyszał znajomy głos Ostrobrodego.

— Witaj bracie — zamamrotał jego druh — dawno cię u nas nie było. Miło cię widzieć. Jak tam zdrowie? — trajkotał jak zaczarowany. — Opowiadaj, co tam u ciebie. Słyszałem o waszej ostatniej wyprawie… Oj bracie, powiem ci, że nie do wiary… że wy wyszliście z tego cało to istny cud… Naprawdę mieliście szczęście w nieszczęściu. Taak… I to dużą dozę szczęścia w nieszczęściu…

— Witaj — odpowiedział Raptuś, gdy wreszcie udało mu się dojść do słowa, po czym uścisnął wyciągniętą w swoim kierunku łapkę przyjaciela. — Tak, to prawda. To była koszmarna wyprawa. Nikomu takich perypetii nie życzę.

— To co teraz? — rzucił zawadiacko Ostrobrody. — Kolejna włóczęga?

— Zdaje się, że tak. I to przymusowa. Wczoraj przegrałem w karty mój dom… — Raptuś zamyślił się przez moment, a w oczach błysnęła mu łza. — Moja głupota, bracie, nie zna granic…

— Wiesz, jak to jest… Kto gra w karty — przyjaciel wbił w niego wzrok — ten, że tak powiem, z gołą dupą chodzi… — Ostrobrody wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że o mało nie walnął łebkiem o ladę baru.

— Wiesz co… — wzdrygnął się Raptuś — nie bądź wulgarny. I tak jestem wystarczająco dobity…

— Czy ty rozumiesz, co zrobiłeś??? — fuknął przyjaciel. — Przegrałeś w karty swój dom??? Swój piękny, bajeczny dom? — Ostrobrody wybałuszył na niego z niedowierzaniem oczy. — Czyś ty na dobre rozum postradał?

— Na to wygląda… — szczurek spuścił z tonu i wbił wzrok w podłogę. — Na to wygląda, bracie.

— Jak do tego doszło? — Ostrobrody spytał z nieukrywaną ciekawością.

— No wiesz… wygrywałem. Szło mi tak dobrze, że miałem już górę pieniędzy i pomyślałem sobie, że jeszcze jedna runda i będę ustawiony na całe życie. Odtąd żadnej ciężkiej pracy, żadnych wypraw, żadnej poniewierki. Spokojne życie w zaciszu mojego ukochanego domu. I wtedy Gordon rzucił mi wyzwanie. W kolejnej rundzie gramy o wszystko, łącznie z naszymi domami. Chyba tak zachłysnąłem się dotychczasowym sukcesem, że nie wziąłem pod uwagę możliwości przegranej. Byłem tak zadufany w sobie, że przyjąłem rzucone wyzwanie bez chwili zawahania. Rozumiesz? Bez jakichkolwiek wątpliwości. I tak to wyszło… przegrałem. Wszystko przegrałem… — Raptuś ponownie zamyślił się. Wyglądał jakby wpadł w głęboki letarg. — To jakiś koszmar z domieszką absurdu… — dodał po chwili.

— I nie ma jakiegoś wyjścia z tej sytuacji? Nie możecie się jakoś z Gordonem dogadać w tej kwestii — zapytał zatroskany kamrat. — Gordon to przecież równy gość.

— Tak, masz rację. To równy gość. Zaproponował mi zwrot domu, jeżeli znajdę żywego smoka… Rozumiesz? Żywego smoka… A gdzie ja, do skiśniętej kapusty, znajdę żywego smoka! — krzyknął tak głośno, że aż cała sala zamilkła i zaczęła mu się z uwagą przyglądać. — Gdzie ja znajdę żywego smoka? — wyszeptał raz jeszcze.

Zapadła niezręczna cisza, którą po chwili przerwał Ostrobrody.

— No wiesz, istnieją przecież miniaturowe gady, które swym wyglądem przypominają niegdysiejsze smoki. Może Gordonowi taki wystarczy…

— Nie, bracie. On chce żywego, przerażającego, ziejącego ogniem smoka…

Ostrobrody podrapał się po głowie.

— No, to masz problem… — rzekł przytłumionym głosem. — I wiesz co, ty to raczej zacznij już budować nowy dom…

— Nowy dom mówisz… — Raptuś spojrzał na niego zdumiony. — A za co ja mam go niby wybudować, że tak się zapytam? Przegrałem wszystko. Jestem bezdomnym bankrutem, przed którym przyszłość jawi się tylko w czarnych barwach. Od jutra stołuję się na śmietniku, a ty mi mówisz o nowym domu. No doprawdy wyborne…

W tym czasie nieopodal rozmawiających przysiadł się dziwny typ i przysłuchiwał się uważnie rozmowie przyjaciół, nie rzucając w ich kierunku najmniejszego spojrzenia. Niby przysiadł się tylko przypadkiem, ale tak naprawdę słuchał w największym skupieniu każdego wybrzmiewającego słowa. Wreszcie, niespodziewanie dla dwójki pochłoniętej rozmową kompanów, nieznajomy odwrócił wzrok w ich kierunku i odezwał się niskim, głębokim, basowym głosem.

— Proszę o wybaczenie, drodzy panowie, ale całkiem przypadkiem usłyszałem panów rozmowę. I wydaje mi się, że mam lekarstwo na waszą dolegliwość.

Raptuś i Ostrobrody gwałtownie odwrócili głowy w kierunku nieznajomego. Zapadła głucha cisza, która aż dudniła echem w uszach.

— Lekarstwo??? — zapytał wreszcie z niedowierzaniem Raptuś, wbijając wzrok w nieznajomego.

— Tak, drogi panie, nie przesłyszał się pan. Wiem, gdzie może pan znaleźć dorodnego smoka, który będzie dla pana wybawieniem z opresji i przywróci panu godne życie.

— Zaciekawił mnie pan — tym razem odezwał się zaniepokojony Ostrobrody i spojrzał z powątpiewaniem na nieznajomego. — Ale gdyby istniały miejsca, gdzie wciąż jeszcze żyją smoki, byłaby to informacja ogólnodostępna. W obecnych czasach nic się nie da ukryć.

— Ma pan absolutną rację. W dzisiejszych czasach wiemy niemal wszystko na każdy temat. Niemal… — podkreślił to słowo z dużym naciskiem nieznajomy. — Są jednak sprawy, które wciąż jeszcze umykają uwadze ogółu.

Ostrobrody przyglądał się przybyszowi z dużą rezerwą, a w jego głowie kłębiły się nieustannie myśli: „Czego ten obcy, dziwacznie wyglądający stwór tak naprawdę od nas chce? Przecież niepodobna, aby pragnął pomóc komukolwiek bezinteresownie. Nieee, musi mieć w tym jakiś interes. Bezsprzecznie. Coś jest na rzeczy. Tylko ciekawe co?”

— Ach, proszę wybaczyć — oznajmił nagle egzotyczny dżentelmen, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w Ostrobrodego. — Nie zdążyłem się jeszcze przedstawić. Aleksander Bisurman.

Wypowiedział te słowa, po czym nisko się skłonił, dostojnie, z niezwykłą wręcz gracją.

— Jeżeli jesteście, panowie, zainteresowani, to tu jest mój adres — dodał, podając im wizytówkę, na której widniało jego nazwisko oraz miejsce zamieszkania. — Tam mnie znajdziecie. I nie zwlekajcie zbyt długo z decyzją, ponieważ czas to niezmiernie droga waluta.

Po tych słowach wstał i skierował się ku wyjściu, pozostawiając osłupiałych przyjaciół z szeroko otwartymi ze zdziwienia pyszczkami. Patrzyli na kartkę zdębiali i zszokowani. Raptuś jeszcze raz głośno przeczytał adres:

— Sześć mil pod wodą.Rozdział 2. Gdzie znaleźć tego gościa?

Powoli zaczynało świtać. Raptuś nerwowo chodził po salonie tam i z powrotem. Ostrobrody siedział na fotelu i podążał wzrokiem za nieustannie przemieszczającym się przyjacielem.

— Posłuchaj — fuknął wreszcie — to wszystko jakieś bzdury. Facet zakpił sobie z ciebie, a ty w to wierzysz.

— Do stu siarczystych pomruków kocura — burknął Raptuś — nie chcę stracić domu! Gotów jestem spróbować wszystkiego, byleby tylko nie stracić mojego domu.

— To co? Staniesz na brzegu pomostu i skoczysz do morza, żeby podryfować sześć mil w głąb? Już na drugim metrze utoniesz… A co, jeżeli powinieneś wskoczyć pół kilometra dalej na zachód? Przecież to jakieś kosmiczne bzdury! Już samo nazwisko tego gościa wskazuje na to, że to jakiś żartowniś ponury. Może chciał ci delikatnie zasugerować, że jak się utopisz, to znikną wszystkie twoje problemy. Taki wiesz, ciocia dobra rada, co to ma gotowe rozwiązanie na każdy problem.

— Posłuchaj — Raptuś zatrzymał się na wprost przyjaciela. — Zamiast negować prawdziwość słów tego Aleksandra, wytęż swój umysł i pomóż mi zrozumieć, gdzie znaleźć tego gościa. Przecież nie zapadł się pod ziemię. A jeżeli naprawdę coś wie? Muszę wykorzystać każdą możliwość. Nie mogę się tak po prostu poddać, spakować walizki i opuścić dom. Ja kocham to miejsce! Rozumiesz? Nie chcę go stracić!

— Noooo, to trzeba było używać rozumu ciut wcześniej, gdy był na to czas — wygarnął kąśliwie Ostrobrody.

— Czas to droga waluta… — Raptuś przypomniał sobie słowa nieznajomego. — Czy według ciebie coś to może znaczyć?

— Czekaj, czekaj — Ostrobrody podrapał się po czubku głowy. — Przypomniało mi się właśnie, że na wylocie głównej drogi z miasta, jest mała uliczka prowadząca do portu imieniem „Tadeusza Waluty”. Dziwny zbieg okoliczności — szczurek zastanowił się i podrapał po długiej, wystającej ponad miarę brodzie. — Czas to droga waluta… — powtórzył sam do siebie, po czym dodał: — Tak, powinniśmy tam pójść i obejrzeć okolicę.

— Zatem chodźmy tam, chodźmy jak najprędzej — odparł Raptuś gotowy do wymarszu.

— Raptuś, ty to jesteś taki w gorącej wodzie kąpany, a tak nie można. Musimy przemyśleć, co będzie nam potrzebne, obmyśleć plan działania, zastanowić się, jak tam dotrzeć. A nie tak na raptu rety już lecimy jak te krety… Poza tym powinniśmy się przespać, bo jesteśmy wyczerpani całonocnym omawianiem twojej sytuacji życiowej i nieco odurzeni zbyt dużą ilością naparu chmielowego.

Raptuś zastanowił się na tym, co właśnie usłyszał, i błyskawicznie doszedł do wniosku, że jego przyjaciel jak zwykle ma rację. Byli wykończeni i nadszedł najwyższy czas na zasłużony odpoczynek.

***

Raptuś ułożył się wygodnie na swoim obszernym łóżku. Zwinął się w kłębek, podkurczył łapki i ogonek. Leżąc na boku, z łapką podpierającą łebek, wciąż rozmyślał o tym, co usłyszał od nieznajomego.

Ostrobrody spał jak zabity w salonie na kanapie. Wystarczyło, że zmrużył oczy, a już chrapał w najlepsze. Nie musiał czekać na sen, bo sen przychodził do niego jak na zawołanie. Opuszczał powieki i, zanim minęła minuta, przenosił się w bajeczne objęcia Morfeusza.

Dom Raptusia był przestronny i bogato wyposażony. Wszystko dlatego, że kiedyś w tym budynku mieszkali bardzo zamożni ludzie, którzy po stracie swojej jedynej córki postanowili pozbyć się i wyrzucić na śmieci wszystkie jej zabawki. Chcieli w ten sposób zapomnieć o tragedii, jaka ich dotknęła. Dziewczynka pośród swoich zabawek posiadała domek, a w tym domku było absolutnie wszystko, o czym można byłoby zamarzyć. Widząc pozbywających się tego bogactwa ludzi, Raptuś zaczekał do wieczora i, gdy tylko zmierzch okrył swym czarnym płaszczem miasto, ruszył na łowy. Ciężko pracował całą noc, znosząc do własnego domu całe to bogactwo. I od tamtej pory żył w luksusie, jakiego pozazdrościły mu wszystkie okoliczne szczury. Każdy marzył o tym, aby położyć łapę na jego fortunie, ale nikt nigdy nie wpadł na pomysł, jak tego dokonać. Dopiero Gordon obmyślił plan. Zmanipulował Raptusia, dając mu wygrać kilkanaście razy z rzędu i uwierzyć w sprzyjające mu szczęście, po to tylko, żeby na koniec ograbić go z całego dorobku życia. Raptuś czuł złość na samego siebie, że dał się tak podejść. Ale nie było odwrotu. Jeżeli nie znajdzie dla Gordona prawdziwego, przerażającego smoka, będzie musiał zachować się honorowo i oddać mu cały swój majątek.

***

Obudzili się nad ranem rześcy i wypoczęci. W zasadzie to Ostrobrody obudził się jako pierwszy, a następnie wyrwał ze snu Raptusia hałasem, jaki robił, goszcząc się samozwańczo w kuchni.

Raptuś podreptał jeszcze nieco zaspany w kierunku, z którego dochodził brzęk jego własnych talerzy, i ujrzał Ostrobrodego w kuchennym fartuchu, krzątającego się w pobliżu kuchenki gazowej.

— Szykuję dla nas obwarzanki na drogę — oznajmił Ostrobrody. — Musimy mieć prowiant, wodę do picia i wszelkiego rodzaju niezbędne narzędzia. Siadaj — wskazał futrzaną łapką na stojące nieopodal stołu krzesło. — Na śniadanie usmażyłem pieczarki, które własnoręcznie uzbierałem na pobliskim targu. I jest jeszcze ser, który zabrałem tej starej wiedźmie, co nieustannie sypie trutkę — rozgadał się na dobre.

Raptuś zauważył, że na stole leżał jego własny plecak, z którego wystawał scyzoryk i butelka wody. Zanim się obejrzał wylądował przed nim talerz pełen obfitości. Po chwili Ostrobrody postawił na stole również talerz dla siebie i zasiadł do śniadania.

— To za daleko, żebyśmy poszli pieszo — odezwał się z pełnymi ustami Ostrobrody. — Nawet kanałami wędrowalibyśmy tam z tydzień, dlatego musimy podjechać autobusem. Już sprawdziłem, z którego przystanku musimy wyruszyć — pomlaskiwał. — Tylko żaden człowiek nie może nas zauważyć. Już słyszę te piski na nasz widok… Raptu, rety!!! Szczury!!!

— To jak zatem, do stu nagłych piorunów, zamierzasz pojechać tym autobusem? — zagaił zaciekawiony Raptuś. — Wystarczy, że zbliżymy się do przystanku, a natychmiast wybuchnie panika, że dżumę roznosimy… A co dopiero wsiąść do środka razem z tymi dwunożnymi karykaturami kota… To niewykonalne…

— Otóż wyobraź sobie, że mam genialny plan — Ostrobrody spojrzał na przyjaciela z nieukrywaną dumą. — Podczas gdy ty smacznie spałeś, zasięgnąłem języka na pobliskim targowisku. Tak więc na parterze naszego budynku mieszka mały chłopiec. Mama tegoż chłopca przebywa w szpitalu. Każdego dnia po szkole chłopiec zabiera prowiant i jedzie w odwiedziny. Prowiant zawsze jest zapakowany w koszyczku i przykryty ściereczką. Musimy tylko dostać się do mieszkania tego chłopca i ukryć wśród prowiantu. To jednak nie jest najtrudniejsze zadanie, oj nie — spojrzał na druha, tajemniczo mrużąc oczy. — Największym wyzwaniem tej wyprawy, mój drogi przyjacielu, jest opuszczenie autobusu. Musimy wysiąść na przystanku, na którym naszym oczom ukaże się wieża z olbrzymim zegarem. To właśnie zegar wskaże nam ulicę Waluty. Więc, gdy tylko zobaczymy zegar, musimy natychmiast ruszyć w kierunku drzwi wyjściowych, przedrzeć się przez tłum rozszalałych na nasz widok ludzi i wyskoczyć na zewnątrz zanim jeszcze drzwi na powrót się zamkną — zamyślił się przez chwilę. — To może być mission impossible, że tak powiem…

— Że co? Że mysz co? –nie załapał Raptuś.

— Nooo, niewykonalna misja… Co ty taki nierozgarnięty jesteś — wzdrygnął się Ostrobrody. — Pływasz na tych statkach, a ani w ząb nie znasz języków obcych… Jak ty dogadujesz się w tych podróżach?

— Na migi, jakbyś nie wiedział… — rzucił kąśliwie Raptuś, wzruszając ramionami. — Dobra, nie traćmy czasu na dyrdymały. Bierzmy, co nam potrzebne i ruszajmy w drogę.

— Najedzony? — Ostrobrody zerknął na przyjaciela, a widząc jego przytakujący gest łebkiem dodał: — No, to zakładaj plecak na swój garbik i ruszamy.

— Ja mam to nieść? — Raptuś spojrzał zaskoczony na wypełniony do granic możliwości plecak.

— No a kto? — Ostrobrody burknął oburzony. — Przecież to twój plecak. I twoja przygoda…Rozdział 3. W mieszkaniu chłopca

Stali u podnóża ogromnego budynku, na parterze którego znajdowało się mieszkanie zajmowane przez rodzinę chłopca. Jego ciężko chora mama przebywała obecnie w klinice onkologicznej, a chłopcem, na czas pobytu mamy w szpitalu, opiekowała się babcia. Starsza pani ze względu na swój podeszły wiek i trudności z chodzeniem nie mogła odwiedzać córki. Dlatego każdego dnia wysyłała w odwiedziny wnuczka, wręczając mu na drogę koszyk z prowiantem. Z koszyka unosił się bajeczny zapach świeżego pieczywa i smakowita woń ciasta z owocami. Znajdował się tam również słoiczek miodu, powidła, sok z mandarynek i całe mnóstwo smakołyków, których zapewne i tak jego mama nigdy nie skosztuje. Ale nie to było ważne. Chodziło o sam gest, o obecność drugiego człowieka, o to, żeby cierpiąca osoba nie odczuwała tak boleśnie tej potwornej samotności umierania. Tak, jego chora na raka mama umierała. Każdego dnia marniała w oczach i powolutku gasła, odchodząc pomału w zaświaty. Nie było ratunku, znikąd żadnej pomocy, nawet marnej szansy na ozdrowienie i żadnej, najmniejszej nawet nadziei na dalsze szczęśliwe życie. Chłopcu ciężko było patrzeć na umęczoną postać ukochanej mamy, ale jeszcze trudniej było mu się pogodzić z nieuchronnie zbliżającą się śmiercią i nieuniknioną stratą, jakiej zapewne wkrótce doświadczy. Dlatego dzień w dzień jeździł ochoczo do szpitala, aby spędzić w towarzystwie najdroższej mu osoby jak najwięcej tych ostatnich wspólnych chwil, które im jeszcze zostały.

***

Raptuś z Ostrobrodym równocześnie spojrzeli w górę, w kierunku uchylonego okna mieszkania na parterze. Od celu dzieliło ich jakieś dwa metry pionowego muru, ale ścianę budynku porastało pnącze, co sprawiało, że wdrapanie się na parter nie było zbyt wielkim wyczynem. Oceniwszy dystans spojrzeli po sobie.

— Musisz mnie podsadzić — stwierdził Raptuś.

— Podsadzić? Mam cię podsadzić z tym ogromnym plecakiem? — Ostrobrody wydawał się wręcz oburzony i zdegustowany pomysłem przyjaciela.

— No właśnie! Z tym plecakiem nie podskoczę, czy tak? Musisz mnie podsadzić. Innego wyjścia nie ma.

Ostrobrody pokręcił wąsem i przeklął siarczyście pod nosem, ale wydawało się, że to rzeczywiście jedyny sposób. To było najrozsądniejsze, co mogli zrobić. Złapał więc Raptusia za nogi i starał się go dźwignąć do góry, tak, aby ten dosięgnął bluszczu. Ale Raptuś z tym plecakiem na grzbiecie zrobił się nieziemsko ciężki.

— Yyyyy — sapnął Ostrobrody z wysiłkiem, starając się unieść przyjaciela. — Nic z tego — rzekł zdyszany. — Ważysz więcej niż utuczony kot.

— Nie przesadzaj słabeuszu — rzucił z przekąsem Raptuś. — Jeszcze raz. Na trzy cztery.

Ostrobrody podjął jeszcze jedną próbę, ale tym razem obaj obalili się na ziemię.

— Zwariowałeś — obruszył się Raptuś, wstając i otrzepując jednocześnie swoje modne, dżinsowe spodnie na szelki. — Chcesz mnie wyświnić??? Specjalnie to zrobiłeś!!!

— Jakie specjalnie. Po prostu nie każdy jest stworzony do ciężkiej pracy — odrzekł urażony Ostrobrody. — Posłuchaj, zróbmy tak. Przywiążemy plecak do nici, która znajduje się wewnątrz plecaka, wdrapiemy się na górę, a potem wciągniemy ten plecak. Co o tym sądzisz?

— Mamy przy sobie nić?

— Oczywiście że tak, mamy przy sobie wiele rzeczy…

— Które ja muszę dźwigać, tak a propos…

— Słuchaj Raptuś… Nigdy nie wiadomo co nam się przyda. Przezorny zawsze gotowy na skok.

— Na skok???

Tego nie można było Ostrobrodemu odmówić. Potrafił przewidzieć najgorsze sytuacje i zawsze zdołał zwietrzyć zbliżające się kłopoty, a ponadto, co było najdziwniejsze, potrafił wyjść z wszelkich tarapatów obronną ręką. Był przedsiębiorczy, pomysłowy, błyskotliwy i zaradny. Tylko czasami za dużo gadał. Tak, to była jego największa wada.

Bez plecaka było zdecydowanie łatwiej. Raptuś rozpędził się, odbił od podłoża jak na trampolinie, wybił w przestrzeń i chwycił obiema łapkami winorośli. Podciągając się na zmianę to jedną, to drugą łapką, wdrapywał się coraz wyżej. Do szelek jego spodni przywiązany był koniuszek nici, który to nieodmiennie łączył go z czekającym na dole ogromnym plecakiem. Ostrobrody patrzył z dołu na wspinaczkę przyjaciela z dużym podziwem.

— Psiakość, ma wprawę — oznajmił sam do siebie. — Trzeba mu przyznać.

Stojąc w miejscu, podskoczył i wyciągnął futrzaną łapkę, mając nadzieję, że tyle wystarczy by chwycić bluszcz. Ale to nie było takie proste. Nie potrafił skakać tak dobrze jak jego przyjaciel. Leniwe życie i spory brzuch zrobiły swoje. Rozejrzał się uważnie wokół siebie. Nagle dostrzegł kątem oka leżące w bramie tekturowe pudełko. Natychmiast podbiegł do kartonu, dokładnie obejrzał, przyniósł, postawił pod ścianą, wskoczył na pudło, a z pudła sięgnął do pnącza bez najmniejszego problemu.

„Szkoda, że nie widziałem tego pudełka wcześniej — pomyślał. — Raptuś mógłby wdrapać się od razu z plecakiem”.

— No cóż, mądry szczurek po szkodzie… — dodał już głośno.

Wspinaczka nie szła mu za dobrze. Nie był do tego stworzony. Nieustannie ześlizgiwał się, przez nieuwagę odłamywał kawałki pnącza, których się przytrzymywał. To szedł w górę, to obsuwał w dół. Zmęczone łapki niemiłosiernie bolały od wysiłku. Gdy dotarł do celu, Raptuś wyciągnął do niego pomocną dłoń, chwycił przyjaciela i wciągnął na parapet. Teraz obaj złapali za sznurek i zaczęli wciągać plecak. Gdy bagaż był już na miejscu, Raptuś zarzucił go na plecy i razem z kompanem weszli do mieszkania przez uchylone okno.

Rozejrzeli się po pokoju. Wewnątrz było skromnie, lecz bardzo przytulnie i nieskazitelnie wręcz czysto. Wszystko leżało równiutko poukładane na swoim miejscu. Aż pachniało czystością. Wyczuwało się tu dobrą, życzliwą atmosferę. Panowała aura spokoju i życzliwości, w której aż chciało się przebywać. Są takie miejsce na świecie, gdzie każdy czuje się dobrze. I to właśnie było jedno z takich cudownych, przytulnych, urokliwych miejsc.

Zeskoczyli z parapetu na pobliski stolik nakryty białą, ręcznie dzierganą serwetą, z niego hycnęli na krzesło o czerwonym obiciu, a następnie dali susa na podłogę. Poruszając się blisko ściany, dotarli do drzwi. Delikatnie wyjrzeli zza nich, dokładnie się rozejrzeli, a potem ruszyli biegiem w kierunku kuchni. Nie sposób było do niej nie trafić. Unoszący się zapach świeżo pieczonego ciasta przywiódłby nawet ślepca. Znajomość planu domu była tu zbędna. Wyhamowali gwałtownie na progu kuchennych drzwi, ujrzawszy stopy w bamboszach. To babcia chłopca krzątała się gorączkowo po pomieszczeniu. Jej siwe, upięte w kok włosy i lekko zgarbiona postać wzbudzały całą gamę ciepłych i życzliwych uczuć.

Przebiegli wzdłuż ściany do stojącej w rogu lodówki, okrążyli ją i dotarli do nogi stołu. Stół znajdował się tuż przy ścianie. Raptuś natychmiast obmyślił plan wdrapania się na górę.

— Jeżeli łapkami po prawej będziemy przytrzymywać się nogi stołu, a łapkami po lewej ściany i naprzemiennie nimi poruszać, to bez problemu wdrapiemy się na blat.

Nie czekał na opinię przyjaciela. Natychmiast przystąpił do działania i zaczął się wdrapywać. Szło mu doskonale. Nim Ostrobrody zdążył cokolwiek powiedzieć, jego przyjaciel był już u szczytu swej wspinaczki. Ostrobrody spróbował sposobu wymyślonego przez kompana, ale za żadne skarby świata nie był w stanie dokonać takiego wyczynu. Swoim zwyczajem podrapał się po głowie i rozejrzał wokół. I nagle… eureka… O wiele łatwiej będzie się wdrapywać po wełnianym swetrze babci niż po gładkiej powierzchni nogi stołu i ściany. Poczekał aż starsza kobieta nachyliła się, by sprawdzić stan swoich wypieków w piekarniku. Przy pochyleniu jej spódnica dotknęła podłogi. Wtedy Ostrobrody rozpędził się, pospiesznie dobiegł do babuleńki, wskoczył na spódnicę i natychmiast zaczął wdrapywać się po babcinej spódnicy w kierunku swetra. Babunia poczuła lekkie ukłucie pazurków, ale nigdy w życiu nie przyszłoby jej do głowy, że oto wspina się po jej plecach szczur. Machnęła tylko ręką i podrapała po lędźwiach. Tym gestem omal nie zrzuciła Ostrobrodego na podłogę. Ułamki milimetrów dzieliły jej dłoń od futrzastego intruza. Ze swetra szczurek zeskoczył na blat stołu, dokładnie w miejsce, gdzie stał przygotowany koszyk z prowiantem. Odchylił łapką serwetkę i niepostrzeżenie wskoczył do środka.

Tymczasem na skraju stołu siedział przyczajony Raptuś i czekał na odpowiedni moment, żeby dotrzeć do celu. Z ukrycia widział wspinaczkę Ostrobrodego i był pod ogromnym wrażeniem. Odczekał moment i widząc, że babcia zajęta jest wyjmowaniem ciasta z piekarnika, ruszył w te pędy w kierunku koszyka. On również lekko uchylił serwetkę i z wielką gracją wskoczył do środka. Ukrył się natychmiast pomiędzy jabłkiem a zapakowanym w szary papier ciastem wiśniowym. Gdy podniósł wzrok w poszukiwaniu przyjaciela, jego oczom ukazał się widok jak z horroru.

— A co ty robisz??? — odezwał się zaskoczony.

— Ja..ho..ho… De..e..ktue..e — Ostrobrody przełknął kęs i powtórzył — Delektuję się.

— No, ale przecież to jest dla chorej mamy chłopca — Raptuś czuł się zdegustowany tym, co widzi.

— Stary!!! Widziałeś kiedyś chorego, który byłby przy apetycie? Przecież tego nikt nie ruszy. Wyrzucą i ptaki zeżrą…

— No dobrze, ale nie mogłeś ułamać sobie kawałka z wierzchu, tylko wyżłobiłeś dziurę w samym środku ciasta?

— Aaaaaa, mój drogi, bo tutaj była śliwka w czekoladzie — mina Ostrobrodego wskazywała na przeżyte, chwilę wcześniej, niezwykłe doznania rozkoszy podniebienia. — Pychotka, palce lizać, mniam, mniam — wciąż pomlaskiwał zaaferowany niezwykłym smakiem specjału. — Ta babcia to jednak wie, co dobre.

— Do stu nagłych piorunów, Ostrobrody, miej trochę godności! — Raptuś patrzył z nieukrywaną pogardą na wymazanego czekoladą, pooblepianego kawałkami ciasta przyjaciela. — I nie rób mi wstydu!Rozdział 4. Wyprawa na ulicę Waluty

Drzwi rozwarły się na oścież i do mieszkania wszedł mały chłopiec. Na jego buzi malował się uśmiech, chociaż oczy przepełnione były dogłębnym smutkiem.

— Babciu, jestem już — odezwał się, gdy tylko przekroczył próg mieszkania.

Babcia wyjrzała zza kuchennych drzwi i uśmiechnęła się do niego życzliwie.

— Dzień dobry, Skarbie — odrzekła swym wiekowym, niemniej jednak wciąż przemile brzmiącym głosem. — Dobrze, że jesteś. Obiad już gotowy. Na pewno jesteś bardzo głodny. A i ciasto niemal wypieczone. Chodź tu do mnie i opowiadaj, co nowego w szkole.

— W szkole nic szczególnego. Wieje nudą… — chłopiec zdjął plecak, położył go na szafce na obuwie stojącej nieopodal lustra i podreptał w kierunku kuchni.

— Wieje nudą? — babcia wydawała się zaskoczona. — Za moich czasów szkoła była źródłem ciągłych, ekscytujących wydarzeń. A ty mówisz, że nic szczególnego…

— Lekcje, lekcje i tylko lekcje, babciu.

— A co pomiędzy lekcjami? Masz jakichś przyjaciół, z którymi spędzasz przerwy?

— No… niby mam, ale jakoś ostatnio nie bawi mnie ich towarzystwo i głupie żarty…

— To zrozumiałe, biorąc pod uwagę twoją sytuację. Ale pamiętaj, trzeba wierzyć, że wszystko ułoży się pomyślnie i czerpać z życia radość. Twoja mama na pewno nie chciałaby, żebyś chodził smutny i zatroskany.

Babcia nalała talerz gorącej zupy i postawiła na stole, tuż obok przykrytego ściereczką koszyka. Zapach rozszedł się po kuchni, drażniąc nozdrza siedzących w koszyku nieproszonych gości. Chłopiec zasiadł na taborecie, który delikatnie wystawił spod stołu, tak żeby nie szurać nim po podłodze, i zajął się pochłanianiem gorącego posiłku.

— Najedz się dziecko. A za 20 minut masz autobus do szpitala. Ucałuj ode mnie mamę i powiedz jej, że myślami cały czas jestem przy niej.

***

— Na przegniłą marchewkę — zaklął siarczyście Raptuś. — Czy on musi tak kołysać tym koszykiem? Gorzej niż na statku… Chyba mam już chorobę morską od tego huśtania. Za moment puszczę pawia, jak tak dalej pójdzie…

— Ani mi się waż!!! — fuknął przerażony Ostrobrody. — Nie waż się zarzygać babcinych specjałów! Szczególnie, że nie spróbowałem jeszcze wszystkiego… — To powiedziawszy Ostrobrody wyciągnął łapkę i skubnął kawałek śliwkowego ciasta.

— Przepyszne… — westchnął, pochłaniając kolejny smakowity kąsek.

Raptuś tylko przewrócił oczami.

— Żarłok! Gdzie tobie się to wszystko mieści? Żresz jak smok… W zasadzie mógłbym zaproponować Gordonowi ciebie zamiast smoka, szkoda tylko, że nie ziejesz ogniem…

— No, nie bądź taki pewien… Jak puszczę bąka, to dopiero poznasz, co to znaczy ziać ogniem… Hehehehe… — szczurek roześmiał się w najlepsze.

— Weź przestań, nie bądź obrzydliwy smętny żartownisiu z czekoladą na pysiu! Zajmij się już lepiej jedzeniem. Biedny chłopiec. Aż mi go żal. Biedaczysko zaniesie chorej mamie same poobgryzane resztki, bo jakiś nieokrzesany obżartuch nie mógł pohamować swojego apetytu!

— No co ty powiesz… — Ostrobrody poczuł się urażony. — Już to przerabialiśmy… Sam doskonale wiesz, że jego mama jest zbyt słaba, żeby zjeść tyle słodyczy. Jak ma się zmarnować, to lepiej, żebym ja to zjadł, czy tak?

Raptuś machnął tylko zrezygnowany łapką. Jak wytłumaczyć komuś, że zachowuje się niestosownie, skoro w tym kimś nie ma za grosz dobrego smaku… Są tylko kubki smakowe na końcu jego języka…

Ostrobrody otarł przedramieniem pyszczek, po czym wychylił łebek spod ściereczki, żeby zorientować się w sytuacji. Autobus wypełniony był po brzegi ludźmi. Było bardzo tłoczno, człowiek przy człowieku, nie widać było nic poza stojącymi, ściśniętymi postaciami.

— Nie wiem, gdzie jesteśmy — rzekł, schowawszy się na powrót w koszyku. — Nic nie mogę zobaczyć. Jak tak dalej pójdzie, ominiemy nasz przystanek — szczurek wydawał się poważnie zaniepokojony. Kręcił się nerwowo i drapał po brodzie. — Muszę wyskoczyć z koszyka, wspiąć się wyżej i zobaczyć przez okno okolicę.

— No co ty? Zobaczą cię!

— Nie ma innego wyjścia! Jak nie wysiądziemy na czas, cała wyprawa pójdzie na marne. Dojedziemy do szpitala, a tam na pewno nas znajdą, schwytają i zniewolą… A jeszcze, nie daj boże, wsadzą do laboratorium i jakieś niecne eksperymenty na nas robić będą! No i jak stamtąd wrócimy na ulicę Waluty?

— No więc, co zamierzasz zrobić? — Raptuś po raz pierwszy od początku wyprawy poczuł, jak strach zaciska mu gardło i żołądek.

— No muszę wspiąć się wyżej — to powiedziawszy Ostrobrody wychylił łebek, ostrożnie się rozejrzał, a potem wyskoczył z koszyka i zniknął za wiklinowym parawanem.

Raptuś natychmiast podbiegł w miejsce, z którego wyskoczył jego kompan, odchylił delikatnie ściereczkę i jednym okiem łypał na skaczącego szczurka, który brawurowo wspinał się po rękawie granatowej kurtki chłopca.

Ostrobrody dobiegł na sam szczyt ramienia, skąd przez olbrzymie okna pojazdu doskonale widać było całą okolicę. I właśnie wtedy rozległ się ten przeraźliwy pisk…

— Aaaaaaaaaa!!! Szczur!!!

W autobusie zawiało grozą, a potem wybuchła nieziemska panika i ogólny popłoch. Wszyscy zaczęli się rozglądać, spoglądać to za siebie, to na boki, a potem rozpychać, wzajemnie popychać, przepychać, trącać łokciami, pragnąc uciec jak najdalej od przerażającego potwora.

— Dawaj Raptuś! — krzyknął biegnący w dół po kurtce chłopca Ostrobrody. — W nogi!

Raptuś gwałtownie wyskoczył z koszyka i zaczął biec za Ostrobrodym. Zeskoczyli na podłogę i ile sił w nogach zaczęli slalomem cwałować pomiędzy stopami pasażerów. Jakiś mężczyzna zauważył ich i zaczął walić butem o podłogę, próbując zmiażdżyć uciekinierów. Ostrobrody, usiłując uniknąć bolesnego spotkania ze stopą człowieka, potknął się, poturlał pomiędzy butami i znów wstał, i dalej biegiem ruszył przed siebie. Raptuś co i rusz nerwowo oglądał się to na lewo, to na prawo, próbując za wszelką cenę nie zostać zdeptanym przez zdziczały tłum. Kierowca widząc w lusterku zamęt, jaki zapanował w autobusie, i nie bardzo wiedząc, co jest powodem tej nerwowej atmosfery, zatrzymał pojazd i otworzył na oścież wszystkie drzwi autobusu. Ludzie zaczęli gorączkowo wyskakiwać z pojazdu. Szczurkom również udało się dotrzeć do drzwi. Przyjaciele wyskoczyli na zewnątrz niczym z procy, zrobili w powietrzu saldo, opadli na grunt, fiknęli kilka fikołków, a następnie podnieśli się i pędem ruszyli przed siebie, wprost w pobliskie zarośla.

Zdyszani zatrzymali się nieopodal drzewa. Serca waliły im jak oszalałe.

— To ci dopiero przygoda — rzucił zdyszany Ostrobrody z wykrzywionym uśmiechem na pyszczku.

— Przygoda??? — oburzył się Raptuś. — Stary, o mało nie straciliśmy życia!!!

— No wiesz — Ostrobrody wzruszył ramionami. — Jaka wyprawa takie przygody…

Raptuś rozejrzał się wokół, ale wysoka trawa zasłaniała cały widok.

— Czy ty chociaż wiesz, gdzie my jesteśmy? — zapytał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: