Czy można uratować Europę? - ebook
Czy można uratować Europę? - ebook
Thomas Piketty, bodaj najgłośniejszy ekonomista ostatnich lat, to nie tylko wnikliwy badacz wielkich zjawisk gospodarczych, ale też uważny obserwator społeczeństwa we Francji i całej Europie.
W błyskotliwych felietonach publikowanych na przestrzeni kilku lat w dzienniku „Libération” autor Kapitału w XXI wieku analizuje skutki światowego kryzysu gospodarczego, problemy reform emerytalnych, przesłanki stojące za działaniami rządów i programami partii politycznych, tajemnice podatku węglowego i deklaracji podatkowych europejskich bogaczy.
Piketty to jeden z tych intelektualistów, którzy dają nam narzędzia do przemyślenia na nowo projektu demokracji społecznej. W niniejszej książce przekonuje nas, że my, Europejczycy, powinniśmy wraz z nim zadać sobie być może najważniejsze pytanie, przed którym stoimy: czy można uratować (socjaldemokratyczną) Europę?
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65369-26-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W książce tej znalazły się wszystkie moje comiesięczne kroniki publikowane w „Libération” od września 2004 do stycznia 2012 roku. Bez jakichkolwiek poprawek czy przepisywania ich od nowa¹. Niektóre teksty trochę sie postarzały, inne mniej. Traktowane całościowo stanowią one próbę zrozumienia otaczającego świata i dokonania jego analizy, a także włączenia się do debaty publicznej, w formie usiłującej pogodzić spójność oglądu i odpowiedzialność badacza nauk społecznych z wizją obywatela. Okres 2004 – 2012 został dogłębnie naznaczony światowym kryzysem finansowym, który rozpoczął się w latach 2007 – 2008 i trwa nadal. Poświęciłem temu wiele kronik. Niejednokrotnie podejmowałem próbę zrozumienia nowej roli banków centralnych w ratowaniu światowej gospodarki przed załamaniem. Analizowałem także różnice i punkty wspólne kryzysów irlandzkiego i greckiego. Nie zapominałem jednak o problemach bardziej lokalnych, ale nadal zasadniczych dla naszej wspólnej przyszłości, takich jak: sprawiedliwość podatkowa, reforma emerytur czy przyszłość uniwersytetów. Wszystkie one będą ważnymi tematami debaty prezydenckiej w rozpoczynającym się roku. Ale pod koniec tego okresu jedno pytanie wybrzmi głośniej niż pozostałe: Czy Unia Europejska spełni nadzieje, jakie tylu z nas w niej pokłada?
Czy Europa stanie się kontynentalnym mocarstwem i przestrzenią demokratycznej suwerenności, pozwalając nam na odzyskanie kontroli nad oszalałym zglobalizowanym kapitalizmem? Czy też raz jeszcze okaże się rozregulowanym instrumentem technokratycznym, narzędziem konkurencji wszystkich ze wszystkimi i upakarzania państw przez rynki?
Według początkowej analizy kryzys finansowy, który rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych z początkiem załamania rynku kredytów subprime latem 2007 roku i upadłością Lehman Brothers we wrześniu 2008 roku, może być uznany za pierwszy kryzys zglobalizowanego kapitalizmu majątkowego w XXI wieku.
Podsumujmy. Od początku lat 80. XX wieku nowa fala finansowej deregulacji i nieograniczonej wiary w samodyscyplinę rynków ogarnia świat. Zatarło się wspomnienie o wielkim kryzysie lat 30. i kataklizmach, które po nim nastąpiły. „Stagflacja” lat 70., czyli mieszanka stagnacji gospodarczej i inflacji, pokazała granice keynesowskiego konsensusu z lat 1950 – 1960, wypracowanego w pośpiechu, w szczególnych warunkach okresu powojennego. Wraz z końcem powojennej odbudowy i boomu gospodarczego okresu „wspaniałego trzydziestolecia”² proces nieograniczonego wzrostu roli państwa i obowiązkowych danin publicznych, mający miejsce w latach 1950 – 1960, stanął w naturalny sposób pod znakiem zapytania³. Deregulacja zaczyna się w latach 1979 – 1980 w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, które coraz trudniej znoszą fakt gospodarczego doganiania ich – a w wypadku brytyjskim nawet wyprzedzenia – przez Japonię, Niemcy i Francję.
Wykorzystując związaną z tym frustrację, Reagan i Thatcher tłumaczą, że państwo jest problemem, a nie rozwiązaniem. Proponują ucieczkę od tego samego państwa opiekuńczego, które wcześniej rozmiękczyło anglosaskich przedsiębiorców, i powrót do kapitalizmu w jego czystej formie sprzed I wojny światowej. Poczynając od lat 1990 – 1991, proces ten ulega przyśpieszeniu i rozszerza się na Europę kontynentalną. Upadek Związku Radzieckiego sprawia, że kapitalizm traci rywala i otwiera fazę, w której pojawia sie wiara w „koniec historii” i „nowy wzrost”, bazująca na ciągłej euforii giełdowej. Od początku roku 2000 kapitalizacja aktywów na giełdach i rynkach nieruchomości, w Europie i Stanach Zjednoczonych, odzyskuje, a potem przekracza historyczne szczyty swych notowań, tzn. poziomy z roku 1913. W przededniu kryzysu, w roku 2007, całość majątku finansowego i nieruchomości (netto, tzn. po odjęciu zadłużenia) należącego do rodzin francuskich osiąga wartość 9,5 biliona euro, czyli równowartość niemal sześcioletniego dochodu narodowego. Fortuna Francuzów nieco maleje w latach 2008 – 2009, ale ponownie rośnie od 2010 roku, aby przekroczyć 10 bilionów obecnie. Jeśli popatrzymy na te liczby z perspektywy historycznej, zdamy sobie sprawę, że od stulecia majątki nie miały się tak dobrze. Prywatny majątek netto stanowi dziś równowartość niemal sześcioletniego dochodu narodowego, podczas kiedy w latach 80. równy był mniej niż czteroletniemu, a w latach 50. mniej niż trzyletniemu dochodowi narodowemu. Trzeba wrócić aż do czasów belle époque (1900 – 1910), by trafić na podobną koniunkturę dla francuskich majątków, ze stosunkiem majątku do rocznych dochodów rzędu sześć do siedmiu⁴.
Zauważmy, że obecna koniunktura majątkowa jest nie tylko prostą konsekwencją deregulacji, ale również efektem zjawiska długoterminowego odrabiania strat po gwałtownych wstrząsach pierwszej połowy XX wieku oraz słabego wzrostu w ostatnich jego dekadach. Wszystko to doprowadziło automatycznie do nadzwyczaj wysokiej przewagi majątków nad dochodami. Niezaprzeczalny jest fakt, że znajdujemy się w historycznym okresie, kiedy w krajach bogatych majątkom powodzi się bardzo dobrze, podczas gdy produkcja i dochody rosną tam w wolnym tempie. W czasach „wspaniałego trzydziestolecia” błędnie wyobrażaliśmy sobie, że oto przeszliśmy do innego stadium kapitalizmu, w pewnym sensie – kapitalizmu bez kapitału. W rzeczywistości jednak chodziło wyłącznie o fazę przejściową odpowiadającą kapitalizmowi powojennej odbudowy. Na dłuższą metę może bowiem istnieć wyłącznie kapitalizm majątkowy.
To prawda, że deregulacja, z którą mamy do czynienia od dekady 1980 – 1990, stworzyła dodatkową trudność: sprawiła, że system finansowy i kapitalizm majątkowy początku XXI wieku stał się wyjątkowo chwiejny, ulotny i nieprzewidywalny. Całe gałęzie przemysłu finansowego rozwijały się bez jakiejkolwiek kontroli, regulacji czy godnej tego miana sprawozdawczości.
Nawet podstawowe międzynarodowe statystyki finansowe pełne są powtarzających się niespójności. Na przykład w skali światowej pozycje finansowe netto są globalnie ujemne, co jest niemożliwe z logicznego punktu widzenia, chyba że przyjęlibyśmy założenie, iż znajdujemy się po części we władaniu planety Mars… Należy raczej uznać, jak wykazał to ostatnio Gabriel Zucman⁵, iż ten brak spójności wskazuje, że znacząca część aktywów finansowych znajdujących się w rajach podatkowych na kontach osób niebędących rezydentami nie została prawidłowo zarejestrowana. Dotyczy to w szczególności zewnętrznej pozycji netto strefy euro, która jest dużo lepsza, niż sugerowałyby to oficjalne statystyki. Z prostego powodu: zamożni Europejczycy mają wszelkie powody po temu, by ukrywać część swoich aktywów, zaś Unia Europejska nie robi na razie tego, co powinna – i co mogłaby – żeby im to wyperswadować.
Najogólniej mówiąc, polityczne rozdrobnienie Europy i jej brak zdolności do zjednoczenia osłabiają nasz kontynent szczególnie w kontekście braku stabilności i przejrzystości systemu finansowego. Oczywiste jest, że europejskie państwo narodowe z XIX wieku nie jest odpowiednim tworem do narzucania reguł finansowych i oszczędnościowych w warunkach zglobalizowanych rynków i instytucji finansowych.
Europie doskwiera dodatkowa trudność. Jej pieniądz, euro, i jej bank centralny, Europejski Bank Centralny (EBC), zostały wymyślone na przełomie lat 80. i 90. (banknoty euro weszły do obiegu w styczniu 2002 roku, ale traktat z Maastricht został ratyfikowany po referendum we wrześniu roku 1992), czyli w momencie, gdy wyobrażano sobie, że jedyną rolą banków centralnych będzie „przyglądanie się przejeżdżającym pociągom”, czyli upewnianie się, że inflacja jest niska, a masa pieniądza w obiegu rośnie grosso modo w tym samym tempie co gospodarka.
Po „stagflacji” lat 70. rządzący i opinia publiczna dali się przekonać, że banki centralne powinny przede wszystkim zachować niezależność w stosunku do władzy politycznej, a jako jedyny cel mieć dbanie o niską inflację. W ten sposób po raz pierwszy w historii doszło do stworzenia pieniądza bez państwa i banku centralnego bez rządu.
Po drodze zapomniano, że podczas większych kryzysów gospodarczych i finansowych banki centralne są niezbędnymi narzędziami stabilizowania rynków finansowych i unikania seryjnych upadłości oraz ogólnej zapaści gospodarczej. To przywrócenie roli banków centralnych jawi się jako wielka lekcja płynąca z kryzysu finansowego ostatnich lat. Gdyby dwa największe banki centralne świata, amerykańska Rezerwa Federalna (Federal Reserve) i EBC, nie wydrukowały znaczących mas banknotów (w latach 2008 – 2009 była to równowartość kilkudziesięciu punktów procentowych PKB) i nie pożyczyły ich przy niskiej stopie – wynoszącej 0 lub 1 % – bankom prywatnym, wówczas stałoby się bardziej niż prawdopodobne, że depresja byłaby porównywalna z tą z lat 30., a poziom bezrobocia przewyższyłby 20 %. Na szczęście zarówno FED, jak i EBC zdołały uniknąć najgorszego i nie powtórzyły błędów „likwidatorskich” lat 30., kiedy to pozwalano upadać kolejnym bankom jeden po drugim. Nieskończona władza kreowania pieniądza, jaką dysponują banki centralne, powinna, rzecz jasna, mieć określone granice. Ale w sytuacji wielkich kryzysów obywanie się bez takiego narzędzia i zrzekanie kluczowej roli pożyczkodawcy ostatniej instancji byłoby samobójstwem.
Niestety, choć ten monetarny pragmatyzm pozwolił na uniknięcie najgorszego w latach 2008 – 2009 i prowizoryczne ugaszenie pożaru, to jednak nie doprowadził równocześnie do wystarczającej refleksji nad strukturalnymi przyczynami katastrofy. Nadzór finansowy poczynił od 2008 roku bardzo niewielkie postępy. W dodatku nie zauważano, a wręcz ignorowano przyczyny kryzysu tkwiące w nierównościach: stagnację dochodów klas ludowych oraz średnich i ogólne narastanie nierówności, w szczególności w Stanach Zjednoczonych (gdzie blisko 60 % wzrostu gospodarczego z okresu 1977 – 2007 „przejął” 1 % najbogatszych). To zaś w sposób oczywisty przyczyniło się do gwałtownego powiększenia zadłużenia prywatnego⁶.
Koło ratunkowe rzucone bankom prywatnym przez banki centralne w latach 2008 – 2009 nie zapobiegło wejściu kryzysu w nową fazę w latach 2010 – 2011 i kryzysowi zadłużenia publicznego strefy euro. Należy w tym miejscu podkreślić, że ten drugi etap kryzysu, którym się obecnie zajmujemy, nie dotyczy wyłącznie strefy euro. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Japonia są bardziej od nas zadłużone (z odpowiednio 100 %, 80 % i 200 % PKB długu publicznego w porównaniu do 80 % w strefie euro), ale nie mają do czynienia z kryzysem zadłużenia. Dzieje się tak z prostego powodu: amerykańska Rezerwa Federalna, Bank Anglii i Bank Japonii udzielają swoim rządom pożyczek na dobrych warunkach, czyli przy niskich odsetkach – poniżej 2 % – co pozwala na uspokojenie rynków i stabilizuje stopy procentowe. EBC natomiast bardzo mało pożyczył państwom strefy euro – stąd obecny kryzys.
Aby wyjaśnić tę specyficzną postawę EBC, przyjęto powoływanie się na obawy Niemiec, które bały się popadnięcia w hiperinflację lat 20. Takie rozumowanie nie wydaje mi się specjalnie przekonujące. Wszyscy doskonale wiemy, że światu nie zagraża hiperinflacja. To, co nam w tej chwili grozi, to raczej przedłużająca się deflacyjna recesja, ze spadkiem bądź stagnacją cen, płac i produkcji. Tak naprawdę nadzwyczajna podaż pieniądza z lat 2008 – 2009 nie spowodowała żadnej znaczącej inflacji. Niemcy wiedzą o tym równie dobrze jak my.
Potencjalnie bardziej przekonujące wyjaśnienie wiąże się z faktem, że po kilku dekadach krytykowania władz publicznych w końcu uznano za bardziej naturalne przyjście z pomocą raczej bankom prywatnym niż rządom. Pomijając fakt, że w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii, gdzie krytyka państwa sięgnęła szczytu, banki centralne ostatecznie umiały okazać pragmatyzm i masowo wykupić długi publiczne.
W rzeczywistości specyficznym problemem, z którym musimy się zmierzyć, i głównym wytłumaczeniem naszych trudności jest po prostu fakt, że strefa euro i EBC zostały z założenia źle pomyślane. Trudno zatem – choć nie jest to niemożliwe – zmieniać zasady w środku kryzysu. Podstawowym błędem było wyobrażenie sobie, że można mieć pieniądz bez państwa, bank centralny bez rządu i wspólną politykę monetarną bez wspólnej polityki budżetowej. Wspólny pieniądz bez wspólnego zadłużenia – to nie może zadziałać. Na upartego mogłoby funkcjonować w spokojnych czasach, ale w złych prowadzi nas do wybuchu.
Tworząc wspólny pieniądz, zakazano spekulacji na kursach wymiany siedemnastu walut strefy euro. Odtąd niemożliwe stało się granie na spadek drachmy wobec franka czy franka wobec marki. Nie przewidziano jednak, że ta spekulacja na kursach wymiany zostanie zastąpiona przez spekulację na kilkunastu stopach procentowych długów publicznych strefy euro. Tymczasem ta druga spekulacja jest znacznie gorsza od pierwszej. Jeśli zaatakowany zostaje nasz kurs wymiany, zawsze można zdecydować się na ucieczkę do przodu i zdewaluować swój pieniądz, co pozwala przynajmniej na zwiększenie konkurencyjności kraju w stosunku do innych. Wraz z wprowadzeniem jednolitej waluty kraje strefy euro straciły taką możliwość. Wtedy zasadniczo powinny uzyskać w zamian stabilność finansową. Najwyraźniej tak się jednak nie stało.
Spekulacja na stopach procentowych, z którą obecnie mamy do czynienia, jest tym bardziej niekorzystna, że uniemożliwia spokojne zrównoważenie naszych finansów publicznych. Wchodzące w grę masy pieniądza są bardzo znaczące. Przy zadłużeniu publicznym rzędu 100 % PKB płacenie odsetek w wysokości 5 % zamiast 2 % powiększa roczny koszt obsługi długu z 2 % do 5 % PKB. Tymczasem różnica 3 % PKB (60 miliardów euro we Francji) jest równowartością budżetów szkolnictwa wyższego, badań, sprawiedliwości i zatrudnienia razem wziętych! Jeśli zatem nie wiemy, czy stopa procentowa za rok lub dwa wyniesie 2 %, czy 5 %, poważna demokratyczna debata w sprawie wydatków, które powinny zostać ograniczone, i podatków, które powinno się zwiększyć, będzie po prostu niemożliwa.
Tym bardziej oczywiste jest, że europejskie państwa opiekuńcze powinny być reformowane, modernizowane i racjonalizowane nie tylko po to, by przywrócić równowagę budżetową i zapewnić jej finansową trwałość, ale przede wszystkim po to, by mogły zapewniać lepsze usługi publiczne, lepiej reagować na konkretne sytuacje i lepiej gwarantować prawa. Inicjatywę w tych kwestiach powinna przejąć lewica, zarówno jeśli chodzi o modernizację naszego systemu podatkowego (równocześnie skomplikowanego i niesprawiedliwego, który należałoby zreformować w oparciu o zasadę „przy równych dochodach równy podatek”, regułę podatku u źródła oraz podatkek o szerokiej podstawie i niskiej stopie, jakim jest CSG⁷)⁸, jak i przebudowę systemu ubezpieczeń (obecnie podzielonego na wiele podsystemów, co jest nie tylko niezrozumiałe dla obywateli, ale także niemożliwe do zreformowania przy zachowaniu konsensu i reguł sprawiedliwości⁹) oraz autonomię uniwersytetów (trzeci kluczowy temat, który podobnie jak reforma podatkowa i reforma emerytur nie powinien być pozostawiony w rękach prawicy).
Ale jak prowadzić spokojną debatę, kiedy tak bardzo zależymy od ogromnych wahań spekulacyjnych na stopach procentowych? Powiedzmy sobie jasno: to, co obecnie dzieje się w Hiszpanii i we Włoszech, gdzie stopy procentowe przekraczają 5 – 6 %, może w najbliższych miesiącach zdarzyć się we Francji. Jeśli przez dłuższy czas będziemy musieli płacić stopy procentowe tego rzędu, a nawet tylko 4 %, podczas gdy Wielka Brytania z takim samym początkowym zadłużeniem jak nasze płaci dzięki swemu bankowi centralnemu tylko 2 %, wówczas bardzo szybko obrona euro we Francji będzie wyjątkowo utrudniona. Jeżeli taka sytuacja przedłuży się bodaj tylko o rok lub dwa, wspólny pieniądz szybko stanie się nadzwyczaj niepopularny.
Co robić? Jedynym trwałym rozwiązaniem kładącym kres spekulacji na kilkunastu stopach procentowych strefy euro jest uwzajemnienie naszego zadłużenia, stworzenie zadłużenia wspólnego („euroobligacji”). To również jedyna reforma strukturalna, która pozwoli Europejskiemu Bankowi Centralnemu w pełni odegrać przypisaną mu funkcję pożyczkodawcy ostatniej instancji. Oczywiście EBC mógłby już teraz wykupywać więcej krajowego zadłużenia na rynkach i to wyjątkowe rozwiązanie odegra prawdopodobnie znaczącą rolę w najbliższych miesiącach. Ale tak długo, jak EBC będzie stał wobec kilkunastu różnych długów suwerennych krajów, będzie miał problem nie do rozwiązania: jaki dług wykupić i na jakich warunkach? Jeśli FED musiałaby co rano dokonywać wyboru między zadłużeniem Wyoming, Kalifornii i Nowego Jorku, też byłoby jej trudno prowadzić spokojną politykę monetarną.
Tymczasem żeby mieć wspólne zadłużenie, trzeba stworzyć polityczną władzę federalną, silną i prawowitą. Nie można kreować euroobligacji, a jednocześnie pozostawić każdemu krajowi prawo decydowania o tym, ile wyemituje wspólnego zadłużenia. I taką federalną władzą polityczną nie może być Rada Szefów Rządów ani Rada Ministrów Finansów.
Musimy dokonać ogromnego kroku naprzód, w kierunku unii politycznej i utworzenia Stanów Zjednoczonych Europy, abyśmy wcześniej czy później nie byli zmuszeni dokonać ogromnego kroku wstecz, to znaczy odrzucenia euro. Najprostszym rozwiązaniem byłoby powierzenie prawdziwej władzy budżetowej Parlamentowi Europejskiemu. Jego słabością jest jednak to, że skupia dwadzieścia siedem krajów UE, a więc dużo więcej niż członków strefy euro. Inne rozwiązanie, proponowane przeze mnie w felietonie z 22 listopada 2011 roku, polegałoby na powołaniu swego rodzaju „budżetowego Senatu Europejskiego”, skupiającego deputowanych komisji finansów i komisji spraw socjalnych parlamentów narodowych państw pragnących uwzajemnić swoje zadłużenie. Ten senat zawiadywałby decyzjami o emisji wspólnego zadłużenia, co nie przeszkadzałoby każdemu krajowi w emisji również długu narodowego, jeśli tego by sobie życzył. Przy czym dług narodowy nie podlegałby już wspólnej gwarancji. Co istotne, senat ten podejmowałby decyzje zwykłą większością, jak wszystkie parlamenty, a jego debaty byłyby publiczne, przejrzyste i demokratyczne.
Na tym polega cała różnica w stosunku do Rad Europejskich, skłaniających się ku status quo i inercji, ponieważ opierają się na jednogłośności (lub quasi-jednogłośności) i ograniczają zazwyczaj do prywatnych pogaduszek. W efekcie najczęściej nie zostaje podjęta żadna decyzja. A jeżeli nawet jakimś cudem zdarza się jednomyślność, prawie niemożliwe staje się ustalenie, dlaczego do niej doszło. Jest to niemal przeciwieństwo demokratycznej debaty parlamentarnej. Podjęcie dzisiaj próby negocjowania nowego traktatu europejskiego, zakładającego pozostanie w zgodzie z czystą logiką międzyrządową (ze zwykłą modyfikacją progu przyjęcia decyzji w Radzie Europejskiej ze 100 % do 85 %), nie odpowiadałoby skali zadania. I nie pozwoliłoby na stworzenie wymagajacych znacznie więcej odwagi euroobligacji, na które Niemcy są ewidentnie bardziej gotowi od francuskiego prezydenta (który ponownie zachwalał czystą logikę międzyrządową, podczas gdy CDU zaproponowała wybór europejskiego prezydenta w głosowaniu powszechnym). W tej kwestii należałoby trzymać ich za słowo, składając konkretne propozycje. I to jest całe wyzwanie roku 2012.1 Partia Socjalistyczna. Nareszcie wiadomo, o co chodzi
20 września 2004
Wobec zapowiadającej się w PS¹ konfrontacji można być pewnym jednego: nie będzie ona miała nic wspólnego z kongresem w Rennes z 1990 roku, kiedy to socjaliści podzielili się w walce o schedę po François Mitterrandzie. Rennes wyrządziło tyle zła głównie dlatego, że nikt nigdy nie zrozumiał, jakie były różnice poglądów dzielące największych protagonistów z epoki (Jospin i Fabius, już wtedy…). Dzisiaj przyczyna niezgody ma tę zaletę, że jest widoczna: należy wyrazić zgodę na tę niedoskonałą Konstytucję europejską, czy też jej się przeciwstawić? I podobnie jak w przypadku wszystkich ważnych kwestii politycznych, tu również nie ma łatwych odpowiedzi.
Na lewicy wszyscy przyznają, że utrzymując zasadę jednomyślności w kwestiach fiskalnych, skazując w ten sposób Europę na nieustanny dumping podatkowy i ogólną niemoc państw, projekt Konstytucji poważnie zawodzi. I jeśli prawdą jest, że nie oznacza on kroku wstecz, a nawet przynosi pewne postępy w porównaniu z dawnymi tekstami, to nie można wykluczyć, że sam fakt ujęcia tych zasad w uroczystej Konstytucji przyczyni się do zapewnienia ich długotrwałości. Pojawia się zatem pytanie, czy odrzucenie dzisiaj przez socjalistów francuskich tego projektu mogłoby sprzyjać rozwojowi całego dokumentu. Na rzecz zwolenników „nie” przemawia scenariusz, w którym projekt Konstytucji byłby w każdym wypadku odrzucony przez inne duże kraje, w szczególności przez Wielką Brytanię (której skądinąd ustąpiono już prawie we wszystkim), a sprzeciw socjalistów francuskich mógłby pozwolić na stworzenie bardziej integracyjnego traktatu, ograniczonego do twardego jądra skupionego wokół Francji i Niemiec. Hipoteza ta wydaje się jednakże mało prawdopodobna, podczas gdy odwrotna konfiguracja, zgodnie z którą inne duże kraje przyjęłyby Konstytucję, a Francja by ją odrzuciła wskutek sprzeciwu PS (lub jeszcze gorzej: przyjęła mimo sprzeciwu PS), miałaby katastrofalne konsekwencje dla socjalistów francuskich, którzy trwale zapisaliby się na scenie narodowej i europejskiej w roli zatwardziałych eurosceptyków.
Zaskakująca wolta Fabiusa daje wyjątkowo nieciekawy obraz socjalistów francuskich i szczerości ich przekonań. Oto były minister finansów, który w ciągu dwudziestu czterech miesięcy spędzonych w Bercy² (od kwietnia 2000 do kwietnia 2002) nie tylko nie wystąpił z żadną istotną inicjatywą, by walczyć z dumpingiem fiskalnym w Europie, ale wręcz przeciwnie – znacząco przyczynił się do nieograniczonego wzrostu konkurencji fiskalnej, nakłaniając PS do obniżenia podatków od wysokich dochodów (co następnie doprowadziło Chiraca do obiecania kolejnej obniżki o 30 %, przywrócenia dawnego porządku rzeczy i odzyskania sympatii kadr menadżerskich). Dwa lata później ten sam były minister tłumaczy nam, że nie może poprzeć Konstytucji ze względu na to, iż „nie pozwala ona walczyć przeciwko delokalizacjom i dumpingowi fiskalnemu”. Co za droga od czynów do słów! To po prostu zdumiewające, że można traktować ludzi jak skrajnych idiotów. Dodajmy, że usiłując wmawiać nam, jakoby ubieganie się o najwyższy urząd wymagało dwudziestu lat doświadczenia w rządzie (jedyny bodaj argument w kampanii) – czemu przeczą wszystkie zagraniczne przykłady (Zapatero w Hiszpanii, Blair w Wielkiej Brytanii, Schroeder w Niemczech, Prodi we Włoszech itd.) – Fabius i jego zwolennicy oddają niedźwiedzią przysługę demokracji francuskiej i niezbędnej odnowie jej elit.
Prawda jest taka, że zapowiedziana batalia zapoczątkuje proces wyjaśniania problemów wewnątrz PS. Poprzednia sytuacja, kiedy żaden z kandydatów do prezydentury nie mógł sobie pozwolić na otwarte zajęcie stanowiska w kwestii najważniejszych bieżących problemów (emerytur, uniwersytetów, systemu podatkowego, zdrowia…) z obawy o atak ze strony pozostałych kolegów kandydatów nazajutrz rano, była nie do utrzymania. Prowadziła tychże kandydatów do nieustannej licytacji retorycznej w nadziei na pozyskanie względów partyjnej lewicy, w co oczywiście nikt tak naprawdę nie wierzył. Dobry przykład stanowi tu program PS z ostatnich wyborów europejskich, proponujący z grubsza zastosowanie w reszcie Europy trzydziestopięciogodzinnego tygodnia pracy i francuskiej SMIC³, bez uzgadniania tych kwestii z innymi europejskimi partiami socjaldemokratycznymi. Program, o którym wszyscy przywódcy socjalistyczni po jego publicznym przyjęciu prywatnie wyrażają się jak najgorzej. Ten przykład naprawdę nie ma anegdotycznego charakteru, gdyż zamiast wystąpić w roli obrońcy Europy przed atakiem liberalizmu (zapominając przy okazji, że nasz model socjalny nie wszystkich przekonuje i my także możemy uczyć się na zagranicznych doświadczeniach), PS cierpliwie przygotowywało z innymi partiami europejskimi wspólną platformę konkretnych i ambitnych propozycji, dotyczących harmonizacji podatkowej i reorientacji europejskiego budżetu. Sprawiło to, że jej stanowisko w kwestii dumpingu i Konstytucji jest dziś odczytywane jako wyraźnie mniej wiarygodne. Można w każdym razie mieć nadzieję, że niezależnie od wyniku obecnej konfrontacji zwycięzca będzie nareszcie mógł wziąć się do pracy i przygotować program godny swojego miana.2 Sarkozy atakuje spadki
18 października 2004
Decydując się na zaatakowanie podatku spadkowego w swoim ostatnim budżecie, Nicolas Sarkozy wystawił sobie pomnik na swą miarę w materii, jakiej niewielu ministrów finansów ośmielało się dotknąć. Progresywny podatek spadkowy, wprowadzony we Francji ustawą z 25 lutego 2001 roku po epickich debatach parlamentarnych (senat blokował projekt niemal przez dziesięć lat), był od tego czasu nader rzadko reformowany, w przeciwieństwie do podatku dochodowego, który był przedmiotem debat budżetowych każdej jesieni, poczynając od wprowadzenia go w 1914 roku.
Od rewolucji francuskiej do 1901 roku podatek spadkowy był ściśle określony i proporcjonalny: niewielka jednolita stawka (1 % w linii bezpośredniej, to znaczy między rodzicami i dziećmi) dotyczyła wszystkich przekazań, niezależnie od ich wysokości. W praktyce tylko 50 do 60 % spadków (kiedy zgon nastąpił w wieku dorosłym) było przedmiotem opodatkowania, a to ze względu na dużą liczbę osób niepozostawiających po sobie żadnego majątku.
Wprowadzenie tabeli progresywnej ustawą z 1901 roku, początkowo w dozie homeopatycznej (z wyższą stopą odnoszącą się do największych spadków i wynoszącą 2,5 % w 1901 roku), potem, po wstrząsach I wojny światowej, bardziej znaczącej (z wyższą stopą sięgającą 40 % w linii bezpośredniej od 1920 roku), w niczym nie zmieniło stanu faktycznego: wszystkie spadki o dodatnim bilansie (także te najmniejsze) podlegały opodatkowaniu. W praktyce jednak odsetek zgonów prowadzących do opodatkowania przejętego majątku utrzymywał się w okolicach 50 – 60 %.
Dopiero w 1956 roku wprowadzono zasadę zryczałtowanej kwoty wolnej (1 milion dawnych franków), poniżej której spadki nie były opodatkowane. Ustawa z 1959 roku, przygotowana przez młodego sekretarza stanu do spraw finansów Valéry’ego Giscarda d’Estaing, wprowadziła dodatkowe kwoty wolne dla współmałżonków i dzieci, a także zmniejszyła wyższą stawkę do 15 % w linii bezpośredniej. W wyniku tej reformy z 1956 roku odsetek spadków podlegających opodatkowaniu spadł natychmiast z 50 % do 15 %, ale biorąc pod uwagę brak regularności przy wprowadzaniu kolejnych obniżek, wzrósł następnie do 30 % w roku 1970, a w latach 1980 – 1990 wrócił do poziomu 50 – 60 %, który utrzymywał się do lat 50. Ostatnia reforma podatku spadkowego pochodzi z roku 1983. Rząd Mauroya podniósł do 40 % wyższą stawkę, stosowaną do części spadków (na spadkobiercę) przewyższających 11,2 miliona ówczesnych franków. Tabela progów i kwoty wolne nie były od tego czasu zmieniane. Dzisiaj pozostający przy życiu współmałżonek korzysta z kwoty wolnej 76 tysięcy euro, a każde dziecko z 46 tysięcy euro, co w praktyce oznacza, że majątek rzędu 200 tysięcy euro przekazany współmałżonkowi i dwojgu dzieciom nie podlega opodatkowaniu (jeśli uwzględnić kwotę wolną w wysokości 20 %, jeśli majątek stanowi zarazem główne miejsce zamieszkania).
W takiej perspektywie historycznej reforma Sarkozy’ego z 2004 roku rysuje się jako kiepska podatkowo, populistyczna i pozbawiona większego znaczenia. Sarkozy wystrzega się ruszenia tabeli progów (zbyt ryzykowne) i proponuje grosso modo podwojenie kwot wolnych, wprowadzając zwłaszcza dodatkową powszechną kwotę wolną w wysokości 50 tysięcy euro. W efekcie odsetek podlegających opodatkowaniu spadków powinien zmniejszyć się z około 60 % dzisiaj do niewiele ponad 20 % po reformie, czyli mniej więcej do poziomu z lat 50.