- W empik go
Czy pan istnieje, panie mecenasie? - ebook
Czy pan istnieje, panie mecenasie? - ebook
Szara rzeczywistość PRL-u, rosyjski szpieg, zaginięcie rodziny i wiele innych historii, którym czoła musi stawić tytułowy mecenas.
Mecenas Zamorski musi zmierzyć się ze sprawami kryminalnymi inspirowanymi prawdziwymi wydarzeniami. Od obrony człowieka oskarżonego o szpiegostwo w mrocznych czasach stalinizmu, przez rozwikłanie sprawy zaginionej rodziny w ruinach powojennej Warszawy, aż po obronę artysty oskarżonego o kradzież dzieł sztuki w latach 70-tych.
Która z tajemnic najbardziej zapisze się w pamięci mecenasa?
Lubicie kryminały Leopolda Tyrmanda? Jeśli tak, to pozycja dla Was!
PRL kryminalnie
PRL kryminalnie - seria składająca się z powieści milicyjnych najbardziej poczytnych autorek i autorów czasów PRL.
Barbara Gordon - właść. Larysa Zajączkowska-Mitznerowa, polska pisarka kryminałów PRL urodzona w Kijowie. Pisała również pod innymi pseudonimami, jest autorką około 24 książek, w tym powieści takich jak "Adresat nieznany" i "Błąd porucznika Kwaśniaka".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-7075-6 |
Rozmiar pliku: | 598 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kryminał jako gatunek literacki był w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zakazany jako wytwór kultury burżuazyjnej. Jednak wraz z _odwilżą,_ powrócił w połowie tej dekady, od razu zdobywając czytelników. Wykształcił się nawet specjalny jego podgatunek – powieść milicyjna, gdzie akcja dzieje się w ówczesnej Polsce, a śledztwo prowadzi zazwyczaj oficer milicji, przy pomocy całej rzeszy lepszych czy gorszych współpracowników.
Do najciekawszych twórców ówczesnej literatury kryminalnej należy z pewnością Barbara Gordon (właśc. Larysa Mitzner-Zajączkowska), autorka kilkudziesięciu powieści i opowiadań, wyróżniających się swoistym stylem i zawiłą fabułą.
W latach sześćdziesiątych Gordon często opisywała afery gospodarcze i niesprawiedliwość społeczną. Wskazywała – świadomie czy też nie – że w tamtejszej Polsce w uczciwy sposób nikt nie był w stanie się dorobić (_Klika,_ 1964; _Dwaj panowie w „Zodiaku”_, 1967).
W roku 1971 napisała _Nieuchwytnego_, książkę o mordercy kobiet ze Śląska. Powieść ta powstała na prośbę prowadzących – bezskutecznie - śledztwo w sprawie licznych zabójstw kobiet w tym regionie. Celem było sprowokowanie prawdziwego zabójcy do czynów, które pozwolą go zidentyfikować, a także zmobilizowanie społeczeństwa do działań mających na celu jego ujęcie. Ta współpraca z milicją stanowiła dla niej wyjątkowy wysiłek psychiczny.
Można by powieści Gordon określić jako kryminały podobne do tych,, które wyszły spod pióra Joanny Chmielewskiej. Ważnymi postaciami były w nich kobiety, niekiedy to właśnie one z powodzeniem prowadzą dochodzenie i wykrywają zbrodniarza (_Błękitne szynszyle_, 1960; _Bez atu_, 1971). Choć oczywiście pisała też powieści, w których główne role grają mężczyźni, np. mecenas Zamorski (_Ulica Bliska_, 1958; _Proces poszlakowy,_ 1963; _Waza króla Priama,_ 1968).
Barbara Gordon to niewątpliwie jedna z najbardziej oryginalnych autorek polskich powieści kryminalnych. Jej utwory wciąż dostarczają silnych emocji, a jednocześnie dobrej rozrywki.
Prof. dr hab. Dorota SkotarczakNAJDŁUŻSZY DZIEŃ
— Czy pan istnieje, panie Stefanie?
Mecenas Stefan Zamorski spojrzał na mnie z rozbawieniem. W jego szarych oczach zapaliła się znana mi iskierka przekornej ironii.
— Czy pozwoli pani, że nałożę sobie jeszcze trochę tych wspaniałych konfitur truskawkowych? Orientuje się pani chyba, że nie istniejący człowiek, czyli inaczej mówiąc duch, bardzo lubi truskawkowe konfitury.
— Oczywiście, panie Stefanie. Duchy odżywiają się wyłącznie tym smakołykiem. I popijają mocną herbatą. Czy dolać panu?
— Ależ tak, proszę bardzo. Posądza mnie pani naturalnie o podstępne uchylanie się od odpowiedzi. Myli się pani. Pozwolę sobie jednak odpowiedzieć pytaniem na pytanie. Czy istnieje, czy żyje dziś gdzieś nad Wisłą prawnik, adwokat, obrońca sądowy w sprawach kryminalnych, już nie młody, ale jeszcze nie taki zgrzybiały, żeby pożegnać się ze swym zawodem, trzymający się uparcie pewnych zasad wpojonych mu w przeszłości, obarczony sporym doświadczeniem życiowym, w którego dobrze zamkniętej szafie spoczywają setki teczek z aktami ciekawych i dramatycznych spraw? Taki, który miał do czynienia i z grzesznymi aniołami i z bogobojnymi diabłami.
— Och, panie Stefanie, z pewnością istnieje taki adwokat i to niejeden...
— No, właśnie. Niejeden. Mógłbym być każdym z nich.
— To prawda. Znałam kilku adwokatów, znakomitych jurystów jak to się dawniej nazywało. W każdym było coś z mecenasa Zamorskiego, a w panu mieści się sporo różnych cech im właściwych. Ale pan posiada także pewne walory wyróżniające: wielką erudycję, talent krasomówczy...
— To nie są jakieś cechy szczególne. Każdy dobry adwokat, a zwłaszcza obrońca w sprawach kryminalnych, musi posiadać duży zasób wiedzy ogólnej, mieć wiadomości z różnych dziedzin życia. Musi się znać i na psychologii, i na medycynie, i na sprawach gospodarczych co nieco. No, a oczytanie w literaturze też jest przydatne. Ileż nasuwa skojarzeń, wyjaśnień, precedensowych porównań. Jest do czego się odwoływać. Cała niemal literatura na przestrzeni wieków żerowała na ludzkim grzechu. Poczynając od historii Kaina i Abla, która nie tylko dlatego jest opowieścią kryminalną, że chodzi o zabójstwo. Jehowa, który jest przecież wszechwiedzący, nie cofa się jednak przed śledztwem. Przecież najpierw tylko pyta Kaina, gdzie jest jego brat Abel, na co morderca odpowiada wykrętnie: „Czyż jestem stróżem brata mego?” Załamuje się dopiero, kiedy dowodem rzeczowym staje się ziemia, nasiąknięta krwią zabitego Abla.
— Rzeczywiście.
— Mówi pani o krasomówstwie. Krasomówstwo, sztuka retoryki... To sprawność zawodowa. Nic więcej.
— Skromniś z pana. Zakrawa mi to z lekka na fałszywą pokorę. Bo w istocie rzeczy bardzo pan siebie lubi.
— A któż siebie nie lubi, pani Barbaro? To warunek duchowej równowagi. Ludzie nie lubiący siebie są głęboko nieszczęśliwi, istne kaleki. Do niczego w życiu nie dochodzą.
— Czy ma pan spisane swoje mowy obrończe?
— Nie warto wspominać, luźne notatki. Pani wie, że najlepiej lubię improwizować.
— Swoją drogą szkoda, że nie drukuje się teraz mów obrończych. Kiedyś stenografowało się je, teraz można by nagrywać na taśmy. Czyżby zanikała ta piękna sztuka przemawiana w imię prawdy? Wyrosło z niej tyle dobrej literatury, zaczynając od Cycerona.
— Może nasze mowy nie są już tak znakomite jak adwokata Groszka w starym Rzymie, a może literatura daje sobie lepiej radę od nas, i bez nas, sądowników, wzięła na siebie część naszych zadań.
— Zarzucają mi niektórzy krytycy, że jest pan staroświecki.
— Możliwe. Ale cóż na to poradzę? Wiek to sprawia. Czy wyobraża mnie pani sobie na przykład w dżinsach udającego się na dyskotekę? Śmieszne, prawda? Gdybym był młodszy, i nowocześniejszy, nie miałbym tyle doświadczenia, co mam. Skąd brałbym wszystkie te historyjki, którymi panią obdarzam, a za pani posrednictwem spore grono czytelników? A zresztą, teraz panuje powszechna moda zwana „retro”. Na stare gramofony z tubą, stare fordy. Niech będę jednym z takich rekwizytów.
— Podobno jest pan sybarytą.
— Dobre bogi! Wytacza pani cały akt oskarżenia. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się, że muszę bronić samego siebie. Sybarytyzm to cecha dwojaka. Dobra i zła. Wszystko zależy od jego ukierunkowania. Czy ktoś zagarnia wygody i uroki życia tylko ku sobie na własny użytek, czy też służą mu one jako środek oddziaływania na otoczenie. Samo zamiłowanie do wygód i przyjemności, a nawet do pewnego zbytku nie jest chyba karygodne. Sprzyja ono rozwojowi wielu dziedzin ludzkiej działalności ze sztukami pięknymi na czele, łagodzi obyczaje. Rzymski cesarz filozof Marek Aureliusz w swoich „Rozmyślaniach” namawia wprawdzie ludzi do ascezy twierdząc, że długość życia ludzkiego to punkcik, a samo życie jest chwilowym przystankiem w podróży. Otóż ja się z tym panem nie zgadzam. Niech nawet będzie punkcik, niech będzie przystanek. Ale jakiż tłok na tym przystanku, pani Barbaro! I z pewnością dla podróżujących nie jest obojętne, czy spędzą swój czas przy gołym słupku z drogowskazem: „ Koniec szlaku”, smagani deszczem, wichurą, śnieżycą lub pod palącymi promieniami słońca, czy też w przytulnym pomieszczeniu, pod daszkiem, na wygodnej ławce, ewentualnie nawet z bufetem, gdzie podadzą im gorącą herbatę na rozgrzewkę a lemoniadę dla ochłody. Albo ten „punkcik”.. Jeżeli mam być punkcikiem w rojowisku innych podobnych, równie malutkich, ale w całej swojej masie równych niejednej galaktyce, to niech to będzie punkcik jasny. Niech się świeci. Niech innym rozświetla drogę. A cóż komu po czarnej kropce? Potrzebna tylko w piśmiennictwie, żeby oddzielić jedno zdanie od drugiego. Skoro życie jest krótkie, niech będzie piękne. Żebyśmy mogli się nim cieszyć.
— Proszę, proszę. Cała mowa „w obronie urody życia”... Ale nie napomknął pan, że sybarytyzm oznacza także wygodnictwo, unikanie wszelkich trudów, rozleniwienie. Tak poucza nas słownik wyrazów obcych, encyklopedia zaś dodaje, iż zniewieściałość obywateli italskiego miasta Sybaris doprowadziła ich gród do ruiny. Tylko szczątki murów zostały, turyści mogą je oglądać. Co oznacza to podniesienie rąk do góry, panie Stefanie? Poddaje się pan?
— Ależ nie! Protestuję. Wprawdzie pamiętam, że kiedyś oberwało się pani od „Prawa i Życia” za moją podwyższoną stopę życiową...
— Za obiadki i kolacyjki w „Bristolu”...
— W czasie, kiedy tam chodziłem, mieliśmy stały stolik adwokacki. Moi koledzy, bardzo szanowani i sławni słudzy Temidy wzmacniali tam swoje siły, nadwątlone w sądach. Ale to już się skończyło. Teraz sława „Bristolu” przygasła, a szkoda. Miał swój urok, patynę dawnych lat. Nie lubię tych nieprzytulnych, nowoczesnych, wielkich i strasznie drogich restauracji hotelowych. Jeżeli już muszę zjeść coś w mieście, chodzę do małych knajpek na Starówce. Poza tym Iwona domaga się, żebym jadał w domu. Może wtedy dopilnować mojej diety. Wzorowa żona. Ale wróćmy do meritum sprawy, bo przerwała mi pani tym „Bristolem”. Więc pytam: co by przyszło moim klientom z tego, że wolałbym miejski tramwaj od mojego fiata? Spóźniałbym się na rozprawy. Dobrze by na tym nie wyszli.
— Ależ, panie Stefanie — roześmiałam się — niech się pan tak nie gorączkuje. Ja panu nie wypominam wygodnictwa, powtarzam tylko opinię niektórych osób, podających się za czytelników, które wprawdzie nigdy moich książek nie czytały, ale czują się upoważnione do ich krytykowania. My oboje wiemy, co oznacza słowo „adwokat”. Łacińskie „advocatus”, czyli przyzwany na pomoc. A przyzywają pana na pomoc różni ludzie w trudnych chwilach swojego życia. Gdyby istotnie grzeszył pan gnuśnością, nie podjąłby się pan obrony nieszczęsnej Walczakowej, która z rozpaczy zabiła męża, zwyrodniałego alkoholika. Nigdy nie zapomnę, jak wspaniale i odważnie zachował się pan w pijackiej melinie na Pradze, szukając świadków na obionę tej kobiety.
— Ach, „Ulica Bliską” ... Rok 1957. To była pierwszą naszą znajomość i pierwsza wspólna praca, czyż nie tak, pani Barbaro?
— Tak. Potem już trudno mi było z panem się rozstać.
— Dobre sobie. O mały włos mnie pani nie zabiła.
— W opowiadaniu „Mecenas Zamorski został zamordowany”. To było przecież na niby. Taki żart na temat zasadzek, jakie kryją się w procesach poszlakowych. Wynagrodziłam to panu z nawiązką, rozbudowując później to opowiadanko do rozmiarów powieści „Proces poszlakowy”.
— Słusznie pani zauważyła, że adwokat to ten, którego przyzywa się na pomoc. Jak powiada średniowieczny mnich angielski, zwany czcigodnym Bedą „dwa są rodzaje ludzi niepotrzebnych — jedni, którzy innym szkodzą, drudzy, którzy nie chcą być pożyteczni”. Otóż w procesie poszlakowym najbardziej pożyteczną osobą jest obrońca oskarżonego, często niesłusznie posądzonego o zbrodnię, której nie popełnił. Adwokat musi pomóc mu wydobyć się z pułapki. Nic smutniejszego, jak być fałszywie oskarżonym i nic bardziej żałosnego, jak być nikomu niepotrzebnym. Dzięki mnie Szymon Ukleja, bardzo sympatyczny młody człowiek, który fatalnie uwikłał się w wielkomiejskie intrygi, wyniósł głowę cało ze swojej niefortunnej przygody. Okazałem się potrzebny, okazałem się użyteczny Była to dla mnie wielka satysfakcja.
— Mnie jednak najbardziej się pan podobał w opowieści „Waza króla Priama” Uwielbiam archeologię i tak jak pan, jestem gorącą wyznawczynią teorii ciągłości ludzkich dziejów od starożytności do dziś. Ale jeszcze teraz sąsiedzi pytają mnie, ile, było prawdy, a ile fantazji w tej rzekomej przygodzie w Sowich Górach. I doprawdy nie wiem, co mam im odpowiadać.
— Może trochę koloryzowałem, może dodałem to i owo. Ale rzeczywiście w czasie wojny w jakimś zameczku pod Wrocławiem hitlerowcy zakopali ceramikę, należącą do słynnego shliemannowskiego „Skarbu Priama”. I skorup tych dotychczas nie odnaleziono. Opowiadał mi o tym nieżyjący już, niestety, profesor Rajewski, wielki znawca przedmiotu. Kto chce przeżyć przygodę, niech szuka schowanych sowich waz, czy urn twarzowych. Wędrówka po pięknych Sowich Górach przyda się każdemu chociażby dla zdrowia. Tak między nami mówiąc, pani dobrze wie, że w każdej historyjce, którą pani opowiadam, pani zaś ją spisuje i przekazuje czytelnikom, kryje się ziarenko prawdziwych zdarzeń, tragedii, międzyludzkich konfliktów. Albo zdarzyły się one naprawdę, albo mogą dziać się właśnie w tej chwili, kiedy tu tak sielankowo sobie gwarzymy. Lub wypłyną jutro na powierzchnię z jakiejś ciemnej głębi życia.
Sięgnęłam po książkę, leżącą na stole.
— Pana ukochany „Król Edyp” Sofoklesą. Niedościgniony wzór kryminału najczystszej wody, jak pan twierdzi. Właśnie przeglądałam, zanim pan nadszedł. Na zakończenie Sofokles każe chórowi wyśpiewać taką oto maksymę:
„Bytu naszego zawiłość niech was przeraża i dziwi, że bez cierpień nie osiągnie swego kresu ludzki zywot, a nikogo ze śmiertelnych nie można nazwać szczęśliwym”.
— Zdaje się, że pan się z tym zgadza...
— Tak. Całkowicie.
— I jak tu pogodzić taką ocenę z tym, że pan prawił o powabach życia, o świecącym się punkciku?
— Jedno z drugim do siebie pasuje, pani Barbaro. Gdyby nie było słońca, nie byłoby cienia. Gdy nie ma cienia, to znaczy, że słońce nie świeci. Przecież Sofokles tylko ostrzega, że nie przeżyje się życia bez cierpień, ale nie twierdzi, iż nie istnieją w nim radości i chwile szczęścia. Skoro już jesteśmy przy Grekach, niech pani przypomni sobie, co sama pani umieściła w zakończeniu „Wazy króla Priama”. „Dwoiste pod Zeusowym tronem jest naczynie: z jednego zło, z drugiego dobro dla nas płynie”. Oczywiście, najczęściej nie bogowie, ale my sami jesteśmy twórcami i tego co dobre, i tego, co złe w życiu. Jedno z drugim się przeplata, stwarza całość, pełnię życia. Co można w sumie nazwać szczęściem, nie wiem. Doprawdy nie wiem. Jestem starym sceptykiem, jak pani wiadomo. Nie pozbawionym jednak szczypty optymizmu. Tolerancja, wyrozumiałość, oto co najbardziej cenię.
— Zastanawiam się tylko czasami, panie Stefanie, po co my ludziom opowiadamy te nasze historyjki ani czysto kryminalne, ani dogłębnie filozoficzne. Nie wyplenimy przecież przy ich pomocy zła na świecie.
— Możemy mieć swoje racje, dla których to robimy. Ale zapytajmy lepiej, dlaczego nas czytują? Myślę, że z kilku powodów. Posłużę się teraz dla odmiany Francuzami, którzy zawsze byli mocni w zakresie teorii sztuki pisania. Chyba z lektury braci Goncourtów pamiętam takie sformułowanie: literatura to plotka. Ludzie lubią plotkować i wysłuchiwać plotek o bliźnich. Dlatego powodzenie ma każda anegdota, niezależnie od tego, czy pod względem formy będzie to „Iliada”, „Komedia ludzka” pana Balzaka czy też niedzielny felietonik kryminalny w Expressie Anatol France zaś dodał do tego jeszcze jedną zasadę nic tak nie ożywia powieści jak trup. Moment zbrodni zaostrza dodatkowo anegdotę. Kiedy pada morder czy strzał albo cios, oznacza to szczytowe napięcie konfliktu między ludźmi, albo między człowiekiem a społeczeństwem, z którym żyje on w niezgodzie. Ale oprócz ciekawości są jeszcze inne motywy popularności „kryminałów”, czy półkryminałów, albo inaczej jeszcze mówiąc, literatury sensacyjnej, która w XIX wieku zastąpiła z powodzeniem romanse z duchami, czyli stała się swego rodzaju bajką dla dorosłych, jak twier dzi świetny krytyk Roger Caillois. W „kryminale” podobnie jak w bajce, ścierają się zło jako zbrodnia i dobro jako sprawiedliwość, obojętne kto będzie jej przedstawicielem, odgrywającym rolę dobrej wróżki policjant, czy też prywatny detektyw. Zło musi zostać zdemaskowane i ukarane. Z przyjemnością i satysfakcją czyta o tym człowiek, który w życiu powszednim styka się z niezliczonymi przykładami złych uczynków, uchodzących ich sprawcom bezkarnie. Kiedy sprawiedliwość kuleje w rzeczywistości, z otuchą odnajduje się ją niepokalana w literackiej wizji. A jeżeli jeszcze autor potrafi pokazać z czego zło wyrasta skąd się bierze, jak się lęgnie, jest z tego dodatkowa atrakcja i pożytek. Z tego wyrasta i samowiedza ludzka i przestroga. Niejeden może dojrzy zło tam, gdzie go dotychczas nie dostrzegał.
— Mówi pan, że każda zbrodnia znajdzie swoją karę, a sam pan mi opowiadał historyjki o niekaranych przestępcach...
— Bo i jedno jest prawdą, i drugie. W literaturze obowiązują reguły, ale życie idzie swoją drogą. Zresztą, bywają rozmaite kary. Nie tylko za kratkami więzienia pokutuje się za łamanie praw i przykazań. Czasami, jak to mówią, mści się los. Wyrzuty sumienia, niepokój, strach — to też są kary. Nieraz dotkliwsze, niż samo więzienie, bo bez amnestii.
— Pocieszył mnie pan, panie Stefanie. Bo przyznam się, że ja, pod naciskiem nieżyczliwej krytyki różnych recenzentów, zwątpiłam w celowość pisania moich książek. Pomyślałam sobie: po co pisać o złych i ciemnych stronach życia? Czy nie lepiej na przykład pisać humoreski, żeby czytelnik choć trochę się pośmiał? Zbrodnie — to ciemna strona życia, a ja nie znoszę ciemności. I w przyrodzie i w życiu. Urodziłam się w sierpniu, pod znakiem Lwa i Słońca. Może to astrologia sprawia, że nie cierpię nocy, a późną jesienią i w zimie po prostu obumieram. Czuję się ciężko chora i nie mogę pracować. Zaczynam oddychać dopiero kiedy przybywa dnia. A największym dla mnie świętem w całym roku są najdłuższe dni. Kiedy słońce świeci najdłużej. Przyznaję całkowicie rację naszemu znakomitemu filozofowi medycyny profesorowi doktorowi Kępińskiemu, który twierdził, że w świetle słonecznym rzeczywistość jest jasna i racjonalna. Ciemność zaś, w której znikają kolory i zacierają się kontury rzeczywistości, budzi grozę i uczucia irracjonalne. A więc przeciwieństwo logicznej struktury i ciemna pustka. Czy pan wie, że właśnie dlatego, właśnie dziś w świętojański wieczór, zaprosiłam pana na naszą rozmowę, na herbatę z truskawkowymi konfiturami i na kieliszek „Cory”? Mój ulubiony napój. Jeszcze ojciec nauczył mnie pić ten włoski biały wermut. Pachnie słońcem i górskimi ziołami, Wypijmy, panie Stefanie po kieliszku za to, żeby naszym czytelnikom życie coraz częściej przypominało piękny najdłuższy dzień, słoneczny i bez chmur... Jednym słowem, za światło, panie Stefanie.
Podnieśliśmy zgodnie zielone wzorzyste kieliszki, które otrzymałam kiedyś, przed laty, w prezencie od siostry Stefana Okrzei. Stanowią jeden z moich rodzinnych skarbów. Zamorski, sącząc aromatyczny płyn, uśmiechnął się melancholijnie i trochę jakby pobłażliwie. Powiedział cicho:
— Po dalekich obszarach pani się porusza, pani Barbaro. Czy nie lepiej...
— Co pan proponuje? — spytałam, gdy Zamorski urwał i popadł w zamyślenie.
— Wie pani, przypomniało mi się, że na dworze frankońskich Karolingów przed każdą bitwą trzech urzędujących biskupów odprawiało msze i odśpiewywano trzy psalmy: za króla, za wojsko, i za chwilę obecną. Cóż, biskupami nie jesteśmy, króla nie mamy, wojska Franków śpią w swoich średniowiecznych grobowcach, więc pozostaje nam chwila bieżąca. Za nią wznoszę toast.
— Zgoda — powiedziałam speszona nieco dziwnym toastem i uniosłam również zielony kieliszek ozdobiony przezroczystym liściastym szlifem. — A teraz, panie Stefanie, do rzeczy. — Przysunęłam mecenasowi dość pokaźną teczkę. — Wyszukałam i pozbierałam różne pana opowiadania, notatki z wielu naszych spotkań i rozmów. Zaprosiłam pana nie tylko na herbatę. Chciałabym, żeby pan to przejrzał i zaaprobował.
— Chce pani z tego ułożyć tomik opowiadań?
— Tak. Może niektórych z naszych czytelników i przyjaciół zainteresują te tematy z pogranicza „kryminału”, psychologii i moralistyki. Za skąpe były na powieść, ale szkoda by mi było gdyby poszły w niepamięć. Przecież to wszystko, jak pan mnie zapewniał swego czasu, zdarzyło się naprawdę.
— Tak twierdziłem? Nie pamiętam. Tyle lat już minęło... — sięgnął po teczkę i uśmiechnął się zagadkowo. — Ale nie wiem, czy wielbiciele klasycznych „kryminałów” nie poczują się rozczarowani. Bo to nie są historie w rodzaju „zabił go i uciekł” ani szarady, zmuszające do wysiłku umysłowego. Ot, po prostu takie sobie opowiastki o tym co się w życiu ludziom może przydarzyć.
— O konfliktach, które mogą doprowadzić do zbrodni — dodałam.
— No tak, ale nie ma tu zagadek.
— A koniecznie muszą być?
— Zgoda. Ale czy mógłbym prosić, pani Barbaro, o jeszeze jedną szklankę herbaty?
Zerwałam się od stołu i pognałam do kuchni, żeby włączyć czajnik. Dobiegło mnie jeszcze pomrukiwanie:
— Hm, hm... Zamorski nie istnieje. Ale istnieją na pewno ludzkie sprawy, którym warto się przyjrzeć.ZAZDROŚĆ
Bardzo lubię te wieczory, kiedy odwiedza mnie mecenas Stefan Zamorski. Zagłębiam się w fotelu po zaparzeniu i podaniu herbaty lub kawy. Gdy dokonam tych gospodarskich przygotowań, pozostaje mi już tylko jedno: słuchanie. Mecenas umie i lubi opowiadać. Są to opowiadania wysnute z jego praktyki adwokackiej, z kronik sądowych, z życia i książek. Mecenas Zamorski umie nie tylko podawać fakty, nie tylko wiązać je z ciekawą a nieraz pasjonującą akcją. Każde niemal jego opowiadanie jest refleksją nad losem ludzkim.
Niestety, mecenas Zamorski odwiedza mnie rzadko. Ma wiele pracy w swoim zespole i w sądach. Wieczory wypełniają mu teatry i koncerty, a także czasami brydż, albo bardziej oficjalne wizyty. Podejrzewam również, iż interesuje się bliżej piękną, młodą aktorką, poświęcając jej wiele myśli i trochę czasu. Ale o tym mecenas nigdy słowem nie wspomina, ja zaś, oczywiście, zachowuję całkowitą dyskrecję, choć można się domyślać, jak bardzo nurtuje mnie ta sprawa. Cóż mi jednak pozostaje... Tylko czekać, aż mecenas sam kiedyś zacznie mówić.
Tematów do naszych rozmów przeważnie dostarcza Zamorski. Czasami tylko ja o coś zapytam, poproszę o wyjaśnienie. Nigdy mnie nie zbywa byle czym, pólslówkiem czy milczeniem.
Zamorski długą chwilę milczy tylko raz w ciągu wieczoru. Wówczas, gdy stoi przed nim na stoliku filiżanka wypełniona czarnym płynem, wpatruje się w kawę, parującą mocnym aromatem. Pochyla się nad nią, jakby zawierał znajomość z kimś, wyłaniającym się z czarnej toni.
Po pierwszym łyku odstawia filiżankę na stolik. Wtedy właśnie zaczyna mówić, a ja słucham.
Skorzystałam któregoś razu z obrządku milczenia mecenasa — jego milczenia nad świeżo zaparzoną kawą.
— Panie Stefanie — przerwałam ciszę. — Przed kilkoma dniami czytałam w gazecie o dziwnym wydarzeniu we Francji. Otóż pewien człowiek wdarł się do mieszkania ukochanej kobiety, która poślubiła innego i zabił ją, a siebie ciężko postrzelił, zamierzając popełnić samobójstwo ...
— Hm — odezwał się mój gość. — Wydarzenie rzeczywiście przykre, ale nie widzę w nim nic niezwykłego. Miłość, zdrada, odejście, zazdrość i zemsta. To się zdarza dość często. Odkąd wie pani, kobieta i mężczyzna ... Zdarza się nawet i u nas, a cóż dopiero we Francji, gdzie sądy przysięgłych bywają zazwyczaj w takich razach bardzo łagodne i wyrozumiałe. Po prostu uniewinnia się zazdrośników — morderców, darowując im winę i karę. Chyba niesłusznie, bo ja uważam, pani Barbaro ...
To mogło być nawet ciekawe, co sądzi mecenas o problemie morderstwa w afekcie zazdrości, ale mnie dziś chodziło konkretnie o wydarzenie, opisane w gazecie.
— Panie Stefanie, ale to, co się wydarzyło we Francji ostatnio, odbiega od normalnego schematu: on, ona, ten trzeci i „giń, niewierna!” ... Właściwie inaczej: wszystko, wszystkie elementy, osoby, były takie jak zwykle, tylko czas inny niż zawsze. Bo oto ten zazdrosny i zdradzony zabił swą ukochaną w trzydzieści lat od chwili, gdy widzieli się po raz ostatni. Czy to nie dziwne? Czy to w ogóle można nazwać morderstwem z zazdrości? Zazdrość po trzydziestu latach?!
Wnętrze filiżanki już nie było czarne, lecz białe. Nie proponowałam, że wypełnię ją kawą powtórnie. Ta jedna filiżanka to też było przekroczenie surowego, lekarskiego zakazu. Bynajmniej nie chciałam przyczyniać się do dalszego wzrostu ciśnienia krwi tego miłego, starszego pana. Zdawało mi się nieraz, że Zamorski docenia moją pamięć o jego sfatygowanych naczyniach wieńcowych, ale jednocześnie żywi nieco żalu, że nie nalegam. Lubił kawę tak jak grzech. Chciałby mu ulec, byle tylko winę mógł złożyć na kogoś innego. Jedną filiżankę kawy, wypijaną przez Zamorskiego, sumienie moje znosiło. Więcej — nie.
— Nie ma pani racji, pani Barbaro — powiedział Zamorski, odstawiając z lekkim westchnieniem pustą filiżankę — To było zwykłe morderstwo z zazdrości.
— Ależ skąd pan to wie, panie Stefanie? Morderstwo z zazdrości przecież wygląda inaczej ...
Uśmiechnął się pobłażliwie.
— Ja wiem, jak wszyscy to sobie wyobrażają. Mąż powraca wcześniej do domu z podróży, otwiera po cichu drzwi, wchodzi do sypialni i widzi ...no, wie pani: żona w objęciach innego. Więc on za rewolwer i „pach! pach!”. Koniec.
— Pan się ze mnie śmieje. Trochę czerpie pan opis z farsy. Ale mniej więcej tak wszyscy to sobie wyobrażają Że zazdrość to jakieś uczucie gwałtowne, nagłe, niekontrolowane, niezdolne, by trwać kilkanaście lub kilkadziesiąt lat.
— A jednak była to zazdrość.
— Na jakiej podstawie może pan to stwierdzić tak kategorycznie?
— Na podstawie doświadczenia, pani Barbaro. Miałem kiedyś podobną sprawę...
Siedziałam cicho, nieporuszona. Wiedziałam, że nie muszę prosić, żeby mecenas opowiedział mi o tym procesie.
Rzeczywiście, po chwili milczenia Zamorski ciągnął dalej:
— Zdarzyło się to przed wojną. Był upalny lipiec. Przed małym domkiem dróżnika zatrzymał się sportowy samochód. Jechał nim tylko jeden człowiek. Starszy, zamożny pan. Z nieba lał się żar. Nie było więc nic dziwnego w tym, iż szofer-sportowiec zapukał do owego domku, skrytego wśród malw, stojącego na skrzyżowaniu szosy z torem kolejowym. Podróżnikowi chciało się pić. Dostał kubek chłodnej wody ze studni. Ale nie ruszył zaraz w dalszą drogę. Ludzie, przechodzący tamtędy, widzieli go, jak z żoną dróżnika przysiadł na ławeczce przed domem. Rozmawiali. Trwało to godzinę, a może dwie. Świadkowie, jak to świadkowie, bardzo między sobą różnili się, w obliczaniu czasu. Dość jednak, że ta rozmowa nie trwała kilka minut, lecz o wiele dłużej.
Wszystkim, którzy z daleka widzieli kobietę, rozmawiającą z automobilistą, rozmowa ta wydawała się zwykła i spokojna. Zakończenie wizyty jak gdyby zupełnie nie pasowało do lipcowego spokoju. Oto w pewnej chwili mężczyzna wstał, spokojnym krokiem oddalił się nieco od ławeczki, odwrócił się. i wyciągnął rewolwer. Kobieta zerwała się i chciała zapewne szukać schronienia i ratunku wewnątrz domu. Nie udało się. Padła na progu, ugodzona trzema strzałami. Morderca usłyszał i zobaczył nadjeżdzający z daleka pociąg. Szybko wskoczył do samochodu. Ruszył naprzód gdy pociąg był już blisko ...
— I tak zginął pod jego kołami? — wtrąciłam się chcąc szybciej dowiedzieć się o losach dziwnego zbrodniarza.
Zamorski obracał w koło pustą filiżankę od kawy.
— Od razu widać, że nie prowadzi pani wozu, Wieleż bywa wypadków na przejazdach kolejowych, spowodowanych tym, iż kierowcą źle obliczył odległość od pociągu, prędkość pociągu i własną szybkość. Jeśli trudno nieraz obliczyć szczęśliwe przejechanie przejazdu przed zbliżającym się pociągiem, równie trudno wycelować tak, by spowodować kraksę. Tu decydują milimetry i ułamki sekund.
— A więc ów tajemniczy morderca ocalał?
— Właściwie trudno, pani Barbaro, nazwać to ocaleniem. Rzeczywiście z katastrofy wyszedł z życiem, ale z ciałem i psychiką tak pogruchotanymi, że już go żaden chirurg ani neurolog nie mogli skleić jak należy. Jego stan fizyczny i psychiczny spowodował, że wyrok zapadł względnie łagodny. Stawałem w jego sprawie jako obrońca, stąd znam okoliczności. Cóż pani powiedzieć więcej? Morderca ów wyszedł z więzienia w zamęcie dni wrześniowych 1939 roku. Zginął jako przypadkowy przechodzień w jakiejś okupacyjnej, ulicznej strzelaninie. To chyba wszystko.
Spojrzałam na mecenasa ze zdziwieniem:
— Z tego, co pan powiedział, panie Stefanie, nie wiem, co to wydarzenie ma wspólnego z owym morderstwem z zazdrości, popełnionym we Francji?
— A ma, pani Barbaro. Na rozprawie ów morderca żony dróżnika milczał niemal cały czas. Nie podał żadnych motywów swego czynu. Ja znałem te motywy, ale nie mogłem się na nie powołać w mowie obrończej. Ten człowiek związał mnie słowem. Kiedyś, gdy go odwiedziłem w więzieniu, na dalsze moje nalegania, by ułatwił mi obronę, powiedział: „Nie, panie mecenasie, obrony panu nie ułatwię. Chcę ponieść należną mi karę. Ale mogę panu powiedzieć, skąd wziął się mój czyn. Warunek: pańskie słowo, że nikomu nigdy tego, co powiem, pan nie powtórzy. Dodał jeszcze: „Zresztą, nikt by zapewne w to nie uwierzył”. Pani jest pierwsza pani Barbaro, której powierzam tę rozmowę więzienną sprzed lat. Sądzę, że nie naruszam danego słowa. Ten człowiek już nie żyje, a jego nazwiska pani nie wyjawię. Pani zaś niejako sama poruszyła jego dawną sprawę, opowiadając o owej zbrodni we Francji.
— Jak to? Więc to też było morderstwo z zazdrości?
Mecenas przytaknął siwą głową:
— Morderstwo z zazdrości. Jak najbardziej. Ale jego przebieg był inny, niżby można sądzić po zewnętrznych faktach. Sądzić pani może, iż ów automobilista zajechał specjalnie pod domek dróżnika, zmierzając z daleka ze zbrodniczymi zamiarami. Myli się pani. Jeszcze gdy gasił pragnienie tą czystą i chłodną wodą ze studni, nie przypuszczał, że kiedykolwiek zabije w życiu człowieka, ani tym bardziej, że nastąpi to tutaj, na tym fatalnym skrzyżowaniu szosy i szyn. Bo kiedy pił wodę, nie rozpoznał był jeszcze kobiety, która mu ją podawała w kubku z życzliwym uśmiechem. Dopiero gdy wypił wodę i odstawił kubek, zrozumiał, jak niezwykłe nastąpiło spotkanie. Niech pani nie sądzi również, że ta kobieta była jedyną, czy też największą miłością życia owego mężczyzny. Miał on w życiu niejedną kochankę, a tę sam nawet przed wieloma laty porzucił, po krótkim — jak to się mówi — pożyciu. Rozeszli się, nigdy się już nie widzieli, nie szukali się, zapomnieli o sobie. Mężczyzna nigdy nawet nie wyobrażał sobie swojej kochanki w ramionach innego mężczyzny, bo jej losy zupełnie go nie obchodziły. Porwał go burzliwy nurt życia, w którym szybko mijają nie tylko dni, ale i lata. Po długiej epoce powodzeń nadszedł dlań ciężki czas różnych zmartwień i kłopotów. Niszczało życie rodzinne, sprawy zawodowe też nie szły najlepiej. Z wielkiego burzliwego życia przetrwały same troski i bóle, odchodziły wszystkie radości. Taki oto człowiek, w takiej chwili swego życia, zatrzymuje swój wóz przed skromnym, maleńkim domkiem dróżnika, bo lipcowy skwar spiekł mu gardło. Gdy odejmuje od ust pusty już kubek, poznaję swą dawną kochankę. Ten człowiek nie powtórzył mi w więzieniu ani słowa z owej rozmowy, toczonej na ławce przed domem, okolonym rzędem malw. Mam prawo domyślać się, że ta kobieta ani jednym słowem, ani jednym grymasem czy gestem nie przyczyniła się do tego, że została zamordowana.
— Ale skąd się ta zazdrość wzięła, panie Stefanie? Dlaczego tak spóźniona? Ciągle nie rozumiem tego — niecierpliwiłam się coraz bardziej.
— Ta kobieta — ciągnął dalej Zamorski, jakby nie słysząc mego pytania — niczego wielkiego w życiu nie zdobyła. Nie zrobiła tak zwanej kariery, jak ją rozumieją ludzie przywiązujący wagę do dostatku i rozgłosu. Gdy kochał ją jej przyszły morderca, byłą ekspedientką w sklepie, do którego być może wstępował jako młody student po skromne zakupy: dwie kajzerki, dziesięć deko masła i coś tam jeszcze. Wyszła potem za kolejarza, który utraciwszy zdrowie, z posady maszynisty przeszedł na etat dróżnika. Od dawna, zanim przed ich domek zajechał nieszczęsny samochód mordercy, spędzali oboje swoje życie w małym domku i w ogródku na małym skrawku ziemi między szosą i szynami. Rytm biegnącego życia wyznaczały im pociągi, przejeżdżające koło nich z wesołym hukiem. Ludzie ci byli szczęśliwi. Dlaczego? Nie odpowiem pani na to pytanie, nie umiem nawet pofantazjować na ten temat. Najtrudniej bowiem zawsze zrozumieć, co się składa na ludzkie szczęście. Tylko przyczyny nieszczęść są dla wszystkich postronnych jasne i zrozumiałe. Ale szczęście? Jeszcze o jakiejś jednej chwili szczęścia można by w przybliżeniu coś powiedzieć, domyślać się co ją spowodowało. Spełnienie się miłości, sukces zawodowy, narodziny upragnionego dziecka. Ale wszechogarniające poczucie szczęścia, powiedziałbym totalne, pieczętujące każdy kolejny dzień życia, to tajemnica. Nawet ci, co to przeżywają, nie umieliby chyba zanalizować, co składa się na to, iż czują się szczęśliwi.
A więc to było właściwie tak ... Oto człowiek, który żył bujnie, szeroko i kobieta — żona dróżnika, stanęli oko w oko. Nagle pojęli w tym niespodzianym, przypadkowym spotkaniu, jak przeżyli te długie lata, które minęły od ich ostatniego, już chłodnego pocałunku. — I wtedy właśnie w mężczyźnie wybuchła zazdrość. A natychmiast potem nastąpiły skutki — morderstwo i próba samobójstwa.
— Wie pan, panie Stefanie — powiedziałam po chwili zastanowienia — to samobójstwo też jakoś dziwnie wygląda. Dlaczego ten człowiek nie strzelił po prostu sobie w łeb, jeśli miał rewolwer, tylko zdecydował, by podprowadzić swój samochód pod koła lokomotywy, co, jak pan sam mówi, nie jest takie proste ani łatwe?
— Przyznam się pani, że ja nad tym nie bardzo się zastanawiałem. Powodów takiego postępowania może być wiele. Może, jak to się mówi, stracił głowę. To często się zdarza. Oto uciekający przestępca wybiera drogę dłuższą, podczas gdy może uciekać krótszą. Wraca do domu, gdzie na pewno czeka policja Wiele znamy takich przypadków A może naszemu mordercy zabrakło kul w magazynku? Może wszystkie wystrzelał do nieszczęsnej byłej kochanki? Załóżmy, że tak było. To chyba najprostsze.
— Widziałabym jeszcze jedną ewentualność. Brak odwagi. To wielka śmiałość: przyłożyć sobie lufę do głowy i pociągnąć za cyngiel. Pełna świadomość, że własnoręcznie kładzie się kres swojemu istnieniu. Według zasad religii to największy grzech. Może ten człowiek był wierzący? Miał już jeden grzech na sumieniu: zabójstwo. Rzucenie się pod pociąg jest bardziej pośrednim sposobem rozstania się z życiem. Wydany przez samobójcę wyrok na siebie wykonuje nie on sam, osobiscie, lecz ktoś inny. Lokomotywa, czy człowiek, który ją prowadzi i nie jest już w stanie zahamować.
— Wątpię, pani Barbaro, czy ten człowiek miał dość czasu na tak subtelne rozważania. Wszystko co się stało, działo się w odstępach minutowych, może nawet decydowały sekundy. Przyjmijmy wersję najprostszą: że mu zabrakło amunicji. Tak samo jak najprostsze jest jedynie słuszne wytłumaczenie owej zbrodni. Wszelkie doszukiwanie się w tym człowieku jakichś kompleksów, chorób psychicznych, halucynacji, czy morderczych instynktów, jest nonsensem. Choć przyznam się pani, że wszystkie argumenty lepiej lub gorzej wspierały moją obronę. Musiałem tak kluczyć i mamić sąd, choć miałem w ręku potężny argument obrończy: prawdę. Bo najlepsze argumenty obrończe, to jednak te, które są zgodne z prawdą. Użyć go jednak nie mogłem, jak pani już wie, bo byłem związany słowem, które dałem oskarżonemu.
Gliniana lampa z wielkim abażurem ostrą linia odcinała światło, padające na stolik i na nasze ręce od reszty pokoju wraz z naszymi głowami, pogrążonymi w głębokim cieniu. W tym cieniu nie dostrzegłam wyraźnie twarzy mecenasa Zamorskiego. Czyżby już na tym chciał skończyć tę historię? Nie, to nie może być koniec, bo ja jeszcze wszystkiego, a właściwie najważniejszego nie zrozumiałam. Ale Zamorski mówił do mnie tak, jak gdyby już wszystko było jasne. Zebrałam się na odwagę:
— Panie Stefanie, może ją dziś jakoś nie wszystko dość szybko pojmuję, może jestem zmęczona. Ale przyznaję się: ja jeszcze nie rozumiem, dlaczego to było morderstwo z zazdrości, a nie rzeczywiście jakiś atak szału. Może porażenie słoneczne, bo ja wiem ... Rozumiem, że muszę się panu wydać osobą gruboskórną i mało inteligentą. No cóż, przyznaję się — rozłożyłam ręce bezradnym gestem — i proszę mi wszystko wytłumaczyć.
Siwa głowa wychyliła się z mroku.
— Przemawia przez panią nie brak inteligencji, ale pewna powszechna, ogólna ograniczoność naszej wiedzy o człowieku. Widzi pani, że na ogół pod pojęciem „zazdrość” rozumiemy coś co wiąże się z gwałtowną miłością, z wielkim uczuciem dwojga ludzi odmiennej płci — że użyję takiego wytartego zwrotu. Zazdrość w naszym normalnym rozumieniu wiąże się ze stosunkiem seksualnym, z tym, co nazywamy zdradą, która może być motywem zazdrości zarówno wówczas gdy jest realna, jak wówczas gdy jest urojona Tymczasem w rzeczywistości zazdrość jest uczuciem o wiele pełniejszym, szerszym, ogarnia wiele dziedzin naszego życia i naszych odczuć. Dodam, pani Barbaro, coś bardzo paradoksalnego: zazdrość nosi zazwyczaj w naszych stosunkach międzyludzkich znak ujemny. A ja sądzę, że istnieje również zazdrość ze znakiem dodatnim i że ona może odgrywa o wiele większą rolę w dziejach człowieka, niż ta pierwsza, ta zazdrość Otella, duszącego Desdemonę.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.