- nowość
- W empik go
Czy Polskę stać na niepodległość? Teksty wybrane z lat 1991–2019 - ebook
Czy Polskę stać na niepodległość? Teksty wybrane z lat 1991–2019 - ebook
Seria Historia i Polityka pod redakcją Jana Sadkiewicza
Niepodległościowa retoryka naszych partii irytuje mnie. Nie dlatego, że niepodległość lekceważę, lecz z tego powodu, że ta retoryka brzmi fałszywie. Deklamacje niepodległościowe nie wyrastają ze zrozumienia rzeczy, są płytkie i nie towarzyszy im świadomość, co trzeba w obecnych warunkach historycznych robić, aby niepodległość zachować i mieć z niej wymierne korzyści.
Bronisław Łagowski
Łagowski stanowi wzór bezkompromisowości i odwagi myślenia. Choć jego podejście do polityki traktuje kompromis jako wielką wartość, dziedzina myślenia jest dla niego tą sferą, w której nie należy iść na kompromisy.
Piotr Kimla
Wiele jego uwag, zazwyczaj przestróg, odnośnie do stanu polskiej polityki i państwa niestety potwierdziło się. „Lekcje Łagowskiego” w wielu obszarach są wciąż do odrobienia.
Maciej Zakrzewski
Łagowski uświadamia, że pytanie „Czy Polskę stać na niepodległość?” to nie jest retoryczny chwyt, wezwanie do boju czy okrzyk na wiecu, ale realny problem, nad którym elity narodu powinny się stale pochylać. Odpowiedź na to pytanie nie jest funkcją naszych pragnień, ale tego, czego potrafimy realnie dokonać. Polski z pewnością nie stać – jak podczas ostatniej wojny pouczał Ksawery Pruszyński – na luksus niemyślenia. Publicystyka Łagowskiego na taki luksus nie pozwala.
Jan Sadkiewicz
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Spis treści
Jan Sadkiewicz, Kłopot z niepodległością
Bronisław Łagowski, Czy Polskę stać na niepodległość? Teksty wybrane z lat 1991–2019
Na rozstajnych drogach
Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego
Zerwać z losem?
Czujność historyczna
Postęp i regres
Naprzód, Unio!
Irracjonalna nieprzyjaźń
Przywództwo gospodarcze
Nie-podległość
Dyplomacja czy psychologia tłumu?
Państwo powinno chronić
Rachuby i nadzieje
NATO – nasza sprawa wewnętrzna
Uważniej żyć
Próba użyteczności
Po której stronie był patriotyzm?
Niewiedza i polityka
Pogardliwe spojrzenie cudzoziemców
Reformy polityczne i infantylizacja moralna
Brakująca witamina
Nieco futurologii
Nietaktowne prawdy
Prawo do zewnętrznego ładu
W stronę materii
Europa pracy
Elity na cenzurowanym
Kto zdrajca? Kto zdradzony?
Przestępcza teoria historii
Fantazje przyszłościowe
Czy można wyspowiadać naród?
Nagroda literacka Orła Białego
Widmo ludzkości krąży po świecie
Refleksje na 11 listopada
Cudze kłopoty
Państwo, Partia, Demokracja
Coraz więcej wojny, która nie jest wojną
Do czego potrzebna nam władza?
Znać prawdę dla siebie
Międzynarodowe bezprawie
Potrzeba integracji
Jeszcze o 17 września
Europa, Niemcy czy uniwersalizm?
Etnicyzm w przebraniu
Werbalizm i rzeczywistość
Totalny romantyzm
Łożyska pesymizmu
Dialektyka historii
Balon optymizmu
Ksenofobia zaślepia
Luksus porządku
Strategiczne głupstwo
Czy to jest kapitalizm?
Karski, Talleyrand, Cyrankiewicz
Sacrum i turystyka
O polityce zagranicznej
Korzyść z politycznej niemocy
Po nitce do kłębka problemów
Sprawa rodzinna
Więcej materializmu, mniej Grottgera
Co złe, co gorsze
Niepodległość gospodarcza
Kłopot z niepodległością
Skazani na zacofanie?
Degradacja realności
Wojna i pokój
Nie trzeba głośno mówić?
Rewolucyjny rynek
Nieprzewidywalność i relatywizm
Upiory pojednania
Co wolicie – popyt czy podaż?
Prawda z dodatkami
Potrzebna piąta władza
Plemię Herero
Na dwa fronty
Nieprzyzwoite myślenie
Umarło w rzeczywistości, odżyło w słowach
Parcie na wschód
Ład i nieład
Amerykański protektorat nad Wisłą?
Maruder Europy
Orientalizacja Polski
Przedostatnie wiadomości
Marzenie o pobojowisku
Z Europą na dobre i na złe
Walicki i sarmackie omamy (fragmenty)
Romantyzm i nacjonalizm
Wyobraźnia zwrócona na wschód
Jaki liberalizm
„Mam wrażenie, że jestem w domu obłąkanych”
Nacjonalizmy w Europie Wschodniej
Nasz bliski wschód
Moralny kolektywizm
„Z grobów powstaną mściciele”
Polska w malignie
Oczy na wschód, na zachód marsz
Warszawa rozstawia pionki
Błądzenie międzynarodowe i konstytucyjne
Patriotyzm mordu
Sąsiedzkie nieporozumienia z Litwą
Temat litewski – ciąg dalszy
Odepchnięte oczywistości
Dziś, tylko cokolwiek dalej
Polskość?
To jest Ameryka
Szalona czy wyrachowana?
Karski widział jasno
Za Niemen, za Niemen
Prywatyzacja imperializmu
Pod flagą i kropidłem
Polska się zbroi
Rekonstrukcja – masakra na wesoło
Na wschodzie zmiany
Zawrót głowy od sukcesów
W czyim interesie?
Czy można uszlachetnić demokrację
Dziś wypożyczam to miejsce
Co oni zamyślają?
Walter Laqueur: ostatnie dni Europy?
Europejczycy obcy u siebie
Piszcie pamiętniki
Wybory cesarza Zachodu
Sen o potędze
Muzealnictwo zaangażowane
Orientacja wschodnia rządu PiS
Chcemy obiektywizmu
Amerykanie przyszli!
Wojna czy pokój?
Miniona wojna coraz bliżej
Czy Polskę stać na niepodległość?
Felieton hybrydowy
Narodowe samodurstwo
Wartość względna
Naród ciągle wojowniczy
Indeks nazwisk
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-242-6832-0 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kłopot z niepodległością
„Nieinterwencja, proszę Pani – miał powiedzieć Talleyrand – to pojęcie z dziedziny polityki i metafizyki, które oznacza mniej więcej to samo, co interwencja”. Podobny – ba! – większy nawet zamęt myślowy towarzyszy polskiemu rozumieniu słowa „niepodległość”.
A jest to pojęcie w politycznym słowniku Polaków bodaj najważniejsze. Niepodległość jest najdonośniej świętowana, nie tylko zresztą 11 listopada, bo przecież i 3 maja, 1 i 15 sierpnia, 22 stycznia i 29 listopada czy wreszcie 1 września celebrowane są walka o niepodległość, obrona niepodległości czy manifestowanie woli niepodległości. Wedle niepodległościowego kryterium oceniane są postacie historyczne i współcześni przywódcy. O niepodległości mówią politycy, piszą publicyści i analitycy, a jeśli ktoś chce swego przeciwnika w oczach opinii całkiem spostponować, to ultima ratio w takich sytuacjach jest oskarżenie o brak uczuć niepodległościowych, o zdradę sprawy niepodległości, o dybanie – w porozumieniu, rzecz jasna, z zagranicą – na naszą niepodległość.
Być może nie ma w tym niczego zaskakującego. Skoro w zaraniu epoki kształtowania się nowoczesnych nacjonalizmów straciliśmy własne państwo – najdoskonalsze (przynajmniej wówczas i długo potem, być może do dzisiaj) narzędzie obrony dobra wspólnego oraz rozwoju duchowego i materialnego, skoro nad polską tożsamością od ponad dwustu lat ciąży przeświadczenie, że Polska jest, ale może jej nie być, że może ona „zginąć”, to trudno się dziwić, że idea niepodległości zdominowała wyobraźnię polityczną Polaków. Nie może jednak nie martwić, że temu intensywnemu przeżywaniu niepodległości (bądź jej braku) nie towarzyszy choćby w porównywalnym stopniu żywa refleksja nad zagadnieniem czym ta niepodległość faktycznie jest, jakim uwarunkowaniom podlega, jakie jest jej miejsce w hierarchii celów narodowych (przyjmuje się bez dyskusji, że jest celem najwyższym), czemu powinna służyć i co warto dla niej poświęcać.
„Pragnienie jest ojcem myśli” – wyjaśniali genezę własnych i cudzych rozważań anglosascy teoretycy stosunków między narodami, podając postawienie celu za pierwszy i nieodzowny etap analizy i obmyślania pozwalających na jego osiągnięcie środków. O interesującym nas tutaj przypadku nie możemy jednak tego powiedzieć. W Polsce hasło niepodległości – acz nie można mu odmówić mocy pobudzania patriotyzmu i skłonności do poświęceń – do rzetelnej pracy umysłowej pobudzało nielicznych, znacznie częściej było czynnikiem odbierającym jasność myślenia i paraliżującym racjonalne działanie, a popychającym do czynów lekkomyślnych i zgubnych.
Już w XIX wieku stało się narzędziem „powstańczego szantażu”, osłoną dla postępków niegodziwych, jak działalność tzw. sztyletników w okresie powstania styczniowego, czy wreszcie glejtem na bezkarność za spowodowane katastrofy. Kto brał na sztandar hasło niepodległości, otrzymywał we własnych oczach, a – co gorsza – także w oczach dużej części rodaków, współczesnych i potomnych, prawo do samowolnego rozporządzania losem narodu i zwolnienie z odpowiedzialności za ściągnięte nań klęski. Niepodległość – i to ujmowana w bardziej symboliczny niż realny sposób – zaczęła spychać w cień wszelkie inne cele narodowe, w tym te, które faktycznie decydowały i decydują o pozycji w otoczeniu międzynarodowym. Działalność w zamyśle „niepodległościowa” niejednokrotnie największe usługi oddawała nie Polsce, ale jej przeciwnikom. Niepowodzenia nie prowokowały do refleksji i racjonalizacji działania, wręcz przeciwnie – niepodległość stawała się czymś coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości, czego logika ani związki przyczynowo-skutkowe nie dotyczą.
Kiedy zaś w XX wieku Polacy najpierw nieoczekiwanie odzyskali niepodległe państwo, a następnie w gwałtowny sposób zostali go pozbawieni, wszystkie te niedostatki politycznego rozumu jeszcze się pogłębiły i rozszerzyły, a wszelkie próby intelektualnej reakcji zostały zepchnięte ma margines. Zaczęło się od zrodzonego po 1918 roku złudzenia, brutalnie rozwianego 21 lat później, że Polska zawdzięcza niepodległość swojej własnej sile, a nie nadzwyczajnej konfiguracji politycznej powstałej w wyniku pierwszej wojny światowej. Już w pierwszych latach II Rzeczypospolitej publiczna debata o niepodległości przybrała, jak wspominał Dmowski, kształt licytacji, kto pierwszy i kto głośniej o niej mówił. Niepodległościowość powiązano w zasadzie wyłącznie z buntem i walką zbrojną, dezawuując niemal całkowicie inne, być może ważniejsze, pola zmagań między narodami. Niepodległość w oczach Polaków stała się funkcją mobilizacji moralnej, czymś niezależnym od warunków zewnętrznych i swych materialnych podstaw, niepodlegającym kalkulacji zysków i strat.
Powstały i znalazły rzesze zwolenników teorie – na niczym nieoparte, a wręcz sprzeczne z logiką i historią – wiążące niepodległość a to z przegranymi powstaniami, a to z niepodległością państw ULB, a to z utrzymaniem hegemonii amerykańskiej nad światem. Niepodległość zaczęła być uważana za coś, co się Polsce należy, a nie coś, co trzeba nieustannie budować własnym wysiłkiem, nie tylko i nie przede wszystkim zbrojnym. O stopniu myślowego zamętu może świadczyć fakt, że odpowiedzialnością za polską niepodległość obarczono innych – Francuzów, Anglików, Amerykanów, generalnie Zachód – zasypując ich pretensjami i oskarżeniami o zdradę, ilekroć się z tego rzekomego obowiązku nie wywiązują. Wobec własnego narodu zaczęto zaś egzekwować, poprzez rozmaite formy zbiorowej presji, nakaz jednomyślności w myśleniu o niepodległości, odmawiając rodakom prawa do różnic w interpretacji narodowych interesów.
Umiłowanie niepodległości, przy pozorach szlachetności, stało się maską postaw niebezpiecznych i skrajnych: pseudopatriotycznego konformizmu, moralnej megalomanii, zaniku obserwowanego wśród narodów cywilizowanych szacunku do przeciwnika i nieumiejętności wyzwolenia się z dawnych wrogości. „Wszystko, czego dokonują Polacy, jest wykonywane pod tchnieniem ukrywanej nienawiści, która im paraliżuje dłonie i wykrzywia idee… – zauważał blisko sto lat temu zagraniczny obserwator – I rządzą tak, jak rządzi niewolnik, dorwawszy się do władzy…”. Ten zbudowany na nienawiści patriotyzm „jest niesłychanie groźnym niebezpieczeństwem – pisał jeszcze wcześniej obserwator polski – bo stanowi prostą drogę do narodowego samobójstwa (…) rozgląda się tylko za wrogami swoich wrogów, ażeby się im wysługiwać”.
Zaiste trudno mówić o postępie, skoro jeszcze w XIX czy na początku XX wieku realizm w myśleniu o niepodległości mogli reprezentować ludzie dochodzący do stanowisk władzy, jak Wielopolski, czy liderzy znaczącej części społeczeństwa, jak Dmowski, a już w połowie XX wieku co najwyżej niszowi publicyści, jak Aleksander Bocheński czy Stanisław Stomma. Kolejne kilkadziesiąt lat później niewiele zostało nawet z tego namiętnego oddania sprawie, jakiego nie można odmówić dawnym pokoleniom niepodległościowców, a które ustąpiło miejsca jałowemu podnieceniu i upajaniu się niepodległościowym dyskursem, przeobrażonym już niemal bez reszty w gmatwaninę metafor i nie wiadomo co znaczących frazesów, coraz bardziej irytującą swoim oderwaniem od realnych problemów i wyzwań stojących przed narodem w trzeciej dekadzie XXI wieku.
A przecież – i to być może najboleśniejsza konstatacja w dotychczasowym wywodzie – Polacy potrafili rozważać to zagadnienie w sposób rzeczowy, głęboki, praktyczny. Jeszcze przed wybuchem powstania listopadowego (Antoni Trębicki), a później po klęsce styczniowego (Stanisław Tarnowski) zwracano uwagę, że niepodległościowe intencje nie mogą zwalniać z odpowiedzialności za skutki podejmowanych działań. Już wtedy apelowano o samodzielność w myśleniu, umiarkowanie i cierpliwość w działaniu (Fryderyk Skarbek); piętnowano z jednej strony patriotyzm obchodowy, z drugiej – niepodległościowy fanatyzm (Paweł Popiel), domagano się wzięcia na samych siebie – a nie przerzucania na innych – odpowiedzialności za własny los (Michał Bobrzyński). Przede wszystkim zaś już wtedy Stanisław Koźmian położył podwaliny pod nowoczesne i omalże naukowe myślenie polityczne, nauczając w Rzeczy o roku 1863 o dwóch fundamentalnych prawdach: że niepodległość jest wartością względną i że jest właściwością stopniowalną.
Niepodległości nie można absolutyzować, ponieważ obok niej istnieje jeszcze coś ważniejszego: byt narodowy, czyli ludność i jej materialne zasoby, stanowiące fundamenty siły politycznej. A bez odpowiednich środków materialnych można się cieszyć co najwyżej formalną suwerennością, faktyczna niepodległość musi opierać się na sile zdolnej oprzeć się naciskom innych podmiotów polityki międzynarodowej. Dlatego rzekomo niepodległościowe dążenia, tłumaczył Koźmian, których skutkiem jest niszczenie materialnych podstaw bytu narodowego i przesuwanie stosunków sił na niekorzyść Polski, są nierozumne i zgubne, prowadzą do celu dokładnie odwrotnego od zamierzonego.
Po drugie, niepodległość nie jest wartością zero-jedynkową. Niepodległości nie można traktować – pisał Adolf Bocheński – jako rzeczy, którą się nagle odzyskuje i nagle traci. Rozsądnie mówić można jedynie o mniejszej lub większej niepodległości, o mniejszej lub większej możliwości niepodlegania woli innych narodów i narzucania im swej woli. Formalna suwerenność to tylko jeden ze szczebli, jakie można zajmować w hierarchii międzynarodowej, a szczebli tych jest wiele – od mocarstwa światowego do zupełnego wyniszczenia fizycznego – i rywalizacja narodów o jak najlepsze miejsce w tej hierarchii nigdy nie ustaje.
I tu być może dochodzimy do sedna polskiego problemu z niepodległością, ponieważ wydaje się, że marzeniem Polaków jest, aby właśnie ustała. Żeby raz wywalczona niepodległość była już na zawsze, żeby nie trzeba było już toczyć tych nieustannych zmagań, do których Polacy zdają się nie mieć ani głowy, ani charakteru. Nie przypadkiem tak 1918, jak i 1989 rok obrodziły w Polsce pragnieniem czegoś na kształt zamrożenia stosunków międzynarodowych, aby już zawsze było tak jak jest, i nie z czego innego bierze się tak silna w Polsce tęsknota za końcem historii. Naszym ideałem jest, kpił Dmowski, żeby granice między narodami zostały raz na zawsze uświęcone i żeby każdy mógł spokojnie spać na swoim.
Jeżeli w polskim nurcie realizmu politycznego chciałoby się znaleźć jedną nić, łączącą tych, którzy tę tradycję w XIX wieku zapoczątkowywali, przez tych, którzy ich dorobek w XX stuleciu podejmowali i rozwijali, po tych, którzy – jak Bronisław Łagowski – w XXI wieku wciąż go wzbogacają i nie pozwalają mu zginąć, to moim zdaniem jest nią nieustający apel o osiągnięcie politycznej dojrzałości. O odrzucenie młodzieńczej próżności, efekciarstwa, arogancji, o skończenie z błazenadą, jaką jest przypisywanie sobie zalet, jakich się nie posiada, siły, o jakiej się tylko marzy. O zrozumienie zasad rządzących polityką międzynarodową, a odrzucenie chełpliwego przekonania, że my te mechanizmy możemy zmienić, nagiąć do swojej woli. O wykształcenie tych właściwych wiekowi męskiemu cech, których Polsce najbardziej brakuje: wytrwałości, konsekwencji, opanowania, roztropności, odwagi – ale nie odwagi fizycznej konfrontacji z wrogiem, tylko odwagi spojrzenia na siebie we właściwych proporcjach, pogodzenia się z uwarunkowaną rzeczywistym potencjałem rolą, jaką możemy pełnić, i uświadomienia sobie ogromu pracy, jaką trzeba wykonać, aby ten potencjał dorównał naszym aspiracjom. O zrozumienie, że naród w każdej chwili swych dziejów zdaje egzamin ze swojej siły i sprawności, a żadne prawdziwe czy mniemane historyczne zasługi z tego sprawdzianu nie zwalniają. „Polska powinna wreszcie dorosnąć” – tytuł wywiadu udzielonego przez pewnego polityka jesienią 2009 roku1 – to surowe przesłanie, z jakim rodzima szkoła realizmu występuje przeciw tym, wedle których Polsce należą się, tu i teraz, partnerskie stosunki z mocarstwami i prawo nieliczenia się z siłą i interesami innych państw, i to świat jest głupi i podły, nie my, jeżeli tego natychmiast nie otrzymujemy.
„Wielu sobie wyobraża, że niepodległość jest wydarzeniem jak wygrana bitwa” – pisze Łagowski, podczas gdy „w rzeczywistości dochodzi się do niej stopniowo, etapami”. To, czy naród posuwa się w górę, czy w dół międzynarodowej hierarchii, zależy po części od jakości organizacji politycznej, jaką jest w stanie stworzyć, po części od zmieniających się warunków zewnętrznych, od nas niezależnych. Zasadniczymi wątkami publicystyki Łagowskiego przez cały okres III RP było po pierwsze wskazywanie tych zjawisk zewnętrznych, na które nasz wpływ jest ograniczony lub żaden, z czego trzeba sobie zdawać sprawę, po drugie – formułowanie warunków, jakie trzeba spełnić, aby ten poziom niepodległości, jaki jest udziałem naszego pokolenia, wypełnić jak najlepszą treścią i stworzyć, być może, podstawy do jego podniesienia.
Lekka, felietonowa forma nie może przesłaniać faktu, że mamy tu do czynienia z głęboko przemyślaną filozofią państwa, opartą na dokonaniach najlepszych przedstawicieli zachodniej myśli politycznej (nie ma tu nawet miejsca na wymienianie tych wszystkich teoretyków i praktyków polityki, z których dorobku Łagowski swobodnie czerpie). Każdy tekst – nie spośród tych przeszło stu, które składają się na niniejszy wybór, ale tych ponad tysiąca, które stanowiły jego podstawę – jest tylko pretekstem do wypowiedzenia jakiejś ponadczasowej myśli, jakiejś uniwersalnej reguły, jakiejś przenikliwej obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. A jako że w naszym niezwykle złożonym świecie nigdy wszystkiego przewidzieć nie można, mądrość polityczna, poucza Łagowski, polega na kierowaniu się słusznymi zasadami.
Ktokolwiek zagłębi się w to pisarstwo, pozna podstawowe prawdy dotyczące państwa i życia społecznego, zbiorowości politycznych i władzy nad nimi, ustalania hierarchii wartości i definiowania interesu narodowego. Łagowski przypomina o znaczeniu ładu – prawnego i materialnego – w stosunkach wewnętrznych, siły w polityce międzynarodowej, uczciwości w myśleniu. Uczy, jak wyciągać nauki z historii i wzbogacać nimi tradycję narodową. Uwrażliwia na bałamuctwa polityków i manipulacje mediów. Pokazuje, jak potężnym narzędziem rozumienia świata może być niezależny umysł uzbrojony w wielowiekowy dorobek myślicieli politycznych rodzimych i obcych, a także jak ważnym zadaniem jest eliminowanie nieracjonalności z życia politycznego i społecznego. Uświadamia wreszcie, że „Czy Polskę stać na niepodległość?” to nie jest retoryczny chwyt, wezwanie do boju czy okrzyk na wiecu, ale realny problem, nad którym elity narodu powinny się stale pochylać. Odpowiedź na to pytanie nie jest funkcją naszych pragnień, ale tego, czego potrafimy realnie dokonać. Nie sposób udzielić jej inaczej, jak przez rzetelną analizę uwarunkowań wewnętrznych i zewnętrznych, sił własnych i obcych, dynamiki zmian w stosunkach międzynarodowych.
Narodu słabego w anarchicznym otoczeniu międzynarodowym nie stać – jak podczas ostatniej wojny pouczał Ksawery Pruszyński – na luksus niemyślenia. Publicystyka Łagowskiego z pewnością na taki luksus nie pozwala.
1 Zob. s. 296 niniejszej książki.Na rozstajnych drogach
Społeczeństwom postkomunistycznym wydaje się, że – stawiając sobie Europę za wzór – rozstrzygnęły jakiś problem. W rzeczywistości stanęły na rozstajnych drogach i muszą zdecydować: pójść w lewo czy pójść w prawo. Zachód nie jest jeden. Był podzielony dawniej i jest podzielony dziś. Zmieniły się jedynie niektóre kryteria podziału.
(...)
Wybór między polityką lewicową i prawicową nie rysuje się dziś w Polsce w sposób bardzo wyraźny i nie musi angażować przeciętnego człowieka pracy. Ale postawieni twarzą w twarz z Europą nie unikniemy innego wyboru – głębszego, bo moralnego.
Zachód jest postrzegany jako region nagromadzenia wielkich bogactw i obfitej konsumpcji. Przeciętnemu Polakowi, Rosjaninowi, jak też przeciętnemu człowiekowi Zachodu te dwa bardzo różne pojęcia – bogactwo i konsumpcja – zlewają się w jedno. Nietrudno jednak zauważyć, że wytwarzanie bogactw wymaga zupełnie innego sposobu postępowania, a więc też innej moralności aniżeli oddawanie się przyjemnościom konsumpcji. Moraliści chrześcijańscy i inni widzą na Zachodzie głównie „konsumeryzm”, „materializm praktyczny”, hedonizm jako wszechobejmujący sposób życia. Spostrzeżenie to jest dalekie od wyczerpania prawdy. Gdyby było trafne, nie moglibyśmy zrozumieć, skąd się biorą, jakim cudem właśnie tam powstają owe niezwykłe w skali historii ogólnoludzkiej ilości dóbr przeznaczonych do spożycia.
Prawda jest taka, że na Zachodzie współistnieją dwie kontrastowo odmienne etyki – hedonistyczna i ascetyczna. Jedna panuje nad czasem wolnym, druga – w dziedzinie pracy i polityki. Ta pierwsza bezwzględnie afirmuje przyjemność, „zaspokojenie potrzeb”, stawia w stan podejrzenia wszelkie normy zagradzające drogę do przyjemności, podważa zobowiązania i odpowiedzialność, przerabia na swoje kopyto ideologię praw człowieka. Przenika kulturę masową, w jeszcze większym stopniu kontrkulturę, ma na swoje usługi niektóre awangardy i mody intelektualne. Odrzucony jest wszelki przymus, od przymusu nauki poczynając, a na „przymusie” racjonalności kończąc. Wyrazem tej etyki jest m.in. edukacyjny permisywizm, który zrywa ciągłość przekazu cywilizacyjnego i degraduje szkolnictwo. Coraz więcej absolwentów szkół nie umie pisać ani czytać, i co ciekawsze, coraz większa liczba ludzi tych umiejętności nie potrzebuje. W wielkich miastach Ameryki praca, to „przekleństwo Adama”, jak mówi poeta, nie jest już wielu ludziom potrzebna jako sposób na życie lub na cokolwiek. Miliony ludzi żyją z zasiłku, wielu z nich już w trzecim pokoleniu. Całe dzielnice miast prowadzą leniwe, przyjemne życie na koszt jakiegoś społeczeństwa, którego nie rozumieją. Poza tym w wielu dziedzinach przemysłu i usług praca została do tego stopnia ułatwiona, że z powodzeniem mogą ją wykonywać leniwi i niewykształceni.
Bogactwa Zachodu są tworzone przez wyższe i tak zwane średnie warstwy społeczne. Nie w tych warstwach dominuje etyka hedonistyczna. Przeciwnie, jej panowanie jest tym bardziej niepodzielne, im niżej schodzi po drabinie społecznej.
Żeby należeć do warstwy twórców bogactwa, lata szkolne trzeba spędzić w rozumnej dyscyplinie uczenia się i opanowywania instynktownych pragnień, irracjonalnych afektów, całkiem inaczej, niż głosi modna pedagogika. Mamy więc na Zachodzie jakby dwa, na zupełnie różnych zasadach etycznych oparte społeczeństwa: z jednej strony zdyscyplinowane społeczeństwo ludzi wprowadzonych w arkana najwyższej, najbardziej wyrafinowanej techniki i niewiele mniej wyszukanej organizacji społecznej. Właśnie to społeczeństwo tworzy bogactwa. Na drugim krańcu istnieje leniwa, rozluzowana tłuszcza, tanim (lub żadnym) kosztem z tych bogactw korzystająca.
Co łączy te dwa odległe od siebie społeczeństwa? Niewiele poza cieniutką, ale niesamowicie silną linką demokratycznej zasady one man – one vote, jeden człowiek – jeden głos. Oglądanie, jak ta linka ulega tu i ówdzie erozji, jest zajęciem równie pasjonującym, co budzącym niepokój.
Ludzie z Europy Wschodniej mają wzrok wlepiony w hedonistyczny aspekt społeczeństw zachodnich, pożądają prawie wyłącznie obfitości konsumpcyjnej. Europejska asceza, opanowanie, dyscyplina, higiena psychiczna i cielesna, cały ten zespół cnót cywilizacyjnych znajduje się poza zdolnością ich spostrzegania. Znaczy to, że społeczeństwa pokomunistyczne nie znajdują się jeszcze pod wpływem Zachodu i wcale nie dążą do Europy. Znajdują się pod wrażeniem jednego zaledwie aspektu Europy i chcą upodobnić się nie do Zachodu, lecz do zachodniego plebsu z jego konsumeryzmem i roszczeniowym stosunkiem do społeczeństwa i świata.
Po to, by zaistniał dobrobyt i żeby praca mogła być lekka, musi zostać zgromadzony odpowiednio wielki kapitał. To z kolei wymaga, ażeby w odpowiednich segmentach społeczeństwa zapanowała etyka ascetyczna.
Nic nie jest bardziej charakterystyczne dla stosunku Europy Wschodniej do Zachodu niżeli pożądanie już, natychmiast, zachodniego kapitału. Zneokolonializujcie nas! – woła chórem Europa Wschodnia. Stoi za tym milczące postanowienie, żeby samemu nie podjąć ani wysiłku pracy i samodyscypliny, ani moralnego wysiłku tolerowania tych, którzy są zdolni i gotowi tworzyć kapitał.
„Kapitalista Powszechny”, 27 października 1991Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego
„Miłość rzeczy starych i głębokich daleko w przeszłość i przyszłość idących daje spokojną wiarę i wytrwałość”.
Stanisław Brzozowski
Książka Roberta Jarockiego Ostatni Ordynat1 należy do ważniejszych prac z dziedziny literatury faktu, jakie opublikowano w ostatnich latach. Jest to zasadniczo biografia hrabiego Jana Zamoyskiego, ostatniego właściciela Ordynacji Zamojskiej, rozszerzona na dzieje rodu i Ordynacji.
(…)
Okresem, który ma dramaturgię najbardziej dynamiczną, jest oczywiście czas wojny, od kampanii wrześniowej, w której Zamoyski bierze udział jako oficer, do opuszczenia Klemensowa w 1944 roku. W tych latach życie według zasad, w jakich był wychowany, według, że tak powiem, deklaracji obowiązków szlachcica i oficera, oznacza heroizm. Podobnie jak jego młodszy brat Marek, działa w ZWZ i AK, czego ja akurat bym się od żadnego ordynata nie domagał ani mu nie doradzał. Związany głęboko z ziemią i historią Ordynacji stanowi czysty typ, doskonałe wcielenie tego, co Carl Schmitt nazywa „tellurycznym partyzantem”. Ktoś inny na jego miejscu mógłby eksperymentować z rolą kosmopolitycznego arystokraty, ale obawiam się, że w danych warunkach ten ktoś niewiele miałby do zyskania. Znane są jego i jego żony Róży zasługi w ratowaniu dzieci, przechowywaniu konspirantów, ukrywaniu Żydów. W setkach trzeba liczyć ludzi zawdzięczających im dosłownie przeżycie. Ale też w setkach trzeba zapewne liczyć te sytuacje, w których ich własne życie (oraz los tych, którzy od nich zależeli) było zagrożone przez ludzi nieczujących wagi egzystencjalnej poszczególnych czynów cudzych i własnych. (W książce ilustruje to kapitalna historia z dwoma Francuzami zbiegłymi z obozu jenieckiego). Nie jest moim przekonaniem, że wielcy posiadacze albo wielcy pracodawcy, albo wielcy artyści mają takie same obowiązki patriotyczne, jak ludzie odpowiedzialni tylko za swoje własne życie. Zamoyscy kiedyś umieli zresztą dzielić się rolami w polityce. Najlepszego przykładu dostarczają Stanisław Kostka Zamoyski (rozumny zachowawca i lojalista, człowiek przy każdej decyzji politycznej odczuwający realistycznie ciężar wielkiej fortuny i los ludzi, którzy zależeli od jego decyzji) i jego synowie, uczestnicy powstania.
Odpowiedzialność moralną i patriotyczną trzeba rozumieć bardzo konkretnie, jako odpowiedzialność za los danych osób i za stan określonych rzeczy. Słusznie mówił Goethe, że zawołanie „ojczyzna w niebezpieczeństwie” to frazes, prawdziwa tragedia ma miejsce, gdy chłopu stodoła się spali.
W patriotycznej ruletce powstań i konspiracji polska szlachta przegrała wiele majątków i ściągnęła wiele cierpień na ludzi, których byt od tych majątków zależał. Jakże więc głęboko musiała pogrążyć się w moralnym irrealizmie opinia publiczna, która to chwaliła i niekiedy domagała się jeszcze więcej szaleństwa. Tego nie wolno łatwo usprawiedliwiać. Do tych uwag skłaniają mnie skojarzenia, jakie budzi wspomniana w książce postać Stanisława Kostki Zamoyskiego, prezesa senatu Królestwa Kongresowego. Jest to jedna z moich sympatii historycznych. Miał on bardzo złą opinię u powstańców listopadowych i ich późniejszych apologetów. Echo tej opinii odzywa się też w książce Roberta Jarockiego. Prezesa Senatu gotów byłbym bronić w sposób zasadniczy, a więc broniąc polityki ugodowości i lojalizmu, której był wybitnym przedstawicielem.
Mowa obrończa dziewiętnastowiecznego ugodowca mogłaby brzmieć następująco: Jesteśmy posłusznymi poddanymi naszych cesarzy, ale jeśli kiedyś spodoba się Bogu, żeby powstała niepodległa Polska, to my się woli Bożej sprzeciwiać nie będziemy. Istniejąca władza wie, że wobec niej jesteśmy lojalni, i to jest prawda, ale czekamy na odpowiedni moment. Ale moment musi być naprawdę odpowiedni. Stać nas na długie czekanie, czego nie można powiedzieć o tych radykalistach, którzy, gdy nie walczą i nie konspirują, to natychmiast zapominają, o co chodzi. Zarzucają niektórym z nas, że zbliżamy się do granicy zdrady narodowej. Jeżeli gdzieś istnieje granica, to ważne jest nie to, czy ktoś znajduje się bliżej, czy dalej od granicy, ale po której stronie granicy się znajduje. Widzimy wielką różnicę między lojalistą a renegatem. Respektujemy prawa ustanowione przez zaborców, to prawda, bo sądzimy, że porządek zawsze jest potrzebny. Ktoś musi trochę przytłumić pospólstwo w jego instynktach przeciwcywilizacyjnych, i czyż nie ma dobrej strony w tym, że czyni to władza obca? Znamy swój naród i wiemy, że nasza robiłaby to gorzej, z czego jednakże nie wyciągamy daleko idących wniosków. Polski nie zdradzamy, bo jej teraz nie ma, co do przyszłości zaś, to Polska będzie potrzebowała nie tylko ministrów, wojewodów, generałów i ambasadorów, którymi radykaliści od biedy mogą być, ale także kanalizacji w Warszawie, uniwersytetu w Krakowie, przemysłu włókienniczego w Łodzi i dobrego rolnictwa w poznańskim, a tego wszystkiego to już radykaliści na pewno nie stworzą.
W ramach istniejących praw nie uprawiamy polityki, lecz pracujemy. Jeżeli w tym jest jakaś polityka, to można ją nazwać polityką narodowego instynktu samozachowawczego. Rozróżniamy mianowicie ucisk od eksterminacji. Zakładając, że warunki niepodległości kiedyś zaistnieją, trzeba się starać dotrwać do tego czasu jako naród i w możliwie najlepszych warunkach cywilizacyjnych. Radykaliści mówią o zaborcach z jadowitą złośliwością, ale tak naprawdę to mają o nich dość optymistyczne wyobrażenia. W swoich rachubach zdają się wcale nie brać pod uwagę, że eksterminacja jest możliwa. My, lojaliści, jesteśmy pesymistami i uważamy, że w krytycznym momencie od zaborców należy spodziewać się wszystkiego najgorszego i jeszcze być przygotowanym na to, że rzeczywistość może przejść nasze najgorsze obawy. Mówicie, że nami powoduje strach? Udowodnijcie jeszcze, że nie ma czego się bać.
Książka Jarockiego zawiera także krótką historię Biblioteki Zamoyskich i chociaż dzieje książek same przez się nie należą do tematów zbyt pasjonujących, to jednak czyta się tę historię ze ściśniętym sercem. Dzięki naszym dzielnym powstańcom warszawskim ten przez ponad trzysta lat gromadzony, bezcenny księgozbiór został zniszczony razem z wieloma innymi nieodtwarzalnymi dobrami kultury. Tylko małą część tej biblioteki udało się ordynatowi wydobyć z gruzów.
Jan Zamoyski działał w warunkach wykluczających jakąkolwiek formę ugodowości, ale i w tych warunkach wykazywał cnotę roztropności, która, jak łatwo zdać sobie sprawę, ma nieubłaganego wroga w tradycji powstańczej i jako cnota polityczna nie uchowałaby się, gdyby nie było tradycji ugodowości.
W książce interesujące rzeczy powiedziano także o Maurycym Zamoyskim, ojcu ostatniego ordynata. Odegrał on rolę w zabiegach o niepodległość Polski na forum międzynarodowym. Jego postawa polityczna w niepodległej Polsce jest niekiedy błędnie rozumiana. Widzi się w nim głównie rywala Gabriela Narutowicza w pierwszych wyborach prezydenckich. Zamoyski wystąpił w tych wyborach trochę contre coeur, w ogóle mało skłonny do gry politycznej według reguł niedojrzałej demokracji. W pierwszym głosowaniu otrzymał największą liczbę głosów (222), ale przypadkowość sojuszy partyjnych sprawiła, że w końcu przegrał z Narutowiczem, który po pierwszym głosowaniu (62 głosy) wydawał się bez szans. Inną osobliwością sytuacji było to, że w gronie pięciu kandydatów akurat Zamoyski i Narutowicz byli sobie ideowo i kulturalnie stosunkowo najbliżsi! Przedostatni ordynat był jedną z tych wybitnych postaci, które odsunęły się bądź zostały odsunięte od życia politycznego w II Rzeczypospolitej z wielką szkodą dla państwa i z wielką korzyścią dla legionistów.
Przed czytelnikiem Ostatniego Ordynata pojawia się pytanie, na które niełatwo znaleźć odpowiedź. Zawodzi odpowiedź polityczna i psychologiczna, bezużyteczne wydają się realizm i romantyzm. Odpowiedź może powinna być filozoficzna? Dlaczego Jan Zamoyski nie uciekł na Zachód? Możliwości po temu miał wystarczające. Czym grozi radziecki komunizm – wiedział bardzo dobrze już we wrześniu 1939 roku, po tym, jak Klemensów znalazł się pod władzą radziecką. Jeszcze lepiej zdał sobie z tego sprawę po Katyniu.
Po wyjściu z więzienia w 1956 roku (przesiedział osiem lat z dwudziestu pięciu, na które był skazany) na każdym kroku mógł się przekonać, że nie czeka go w Polsce nic prócz kondycji skromnego pracownika zatrudnionego poniżej kwalifikacji. Poza tym powrotu do „komunizmu wojennego” też nie można było wykluczyć, a taka perspektywa mogła zapowiadać powrót do więzienia. Swoich dzieci również nie wysyłał za granicę. Nie przypiszemy mu nadprzyrodzonego daru proroczego nakazującego czekać na godność senatorską w niepodległej Rzeczypospolitej. W tym „tu pozostanę” musiało być coś z kilkusetletniej tradycji rodu, jednego z tych kilku, może kilkunastu, które zarozumiale, ale nie bez pewnego uzasadnienia myślały: Polska to my.
Tak się składało, że w różnych okolicznościach spotykałem ludzi, którzy osobiście znali Jana Zamoyskiego: urzędnik z Warszawy, fornal ordynacki, profesor F. z Krakowa znający go z celi więzienia śledczego. Wszyscy wspominali go z sympatią, szacunkiem i z jakimś przyjaznym podziwem. W książce Jarockiego występuje jako człowiek bardzo osobiście skromny, bardzo delikatny, poza tym zdolny do precyzyjnego rozeznania w tych sprawach moralnych, w których pospólstwo z dyplomami uniwersyteckimi dokonuje jedynie topornego podziału na „dobro” i „zło”.
Jest poza tym doskonale wolny od resentymentów. Zaciekawia jego stosunek do ludzi „władzy ludowej”. Władza ta zabrała mu wszystko, co można było zabrać: kilkadziesiąt tysięcy hektarów ziemi, pałace, zakłady przemysłowe, wreszcie osiem lat wolności i trochę zdrowia. Tymczasem ani w jego wyznaniach, ani w postępowaniu nie widzi się śladu nienawiści czy chęci odwetu. Chętnie i naturalnie, bez uprzedzeń i póz wchodził w stosunki z wojewódzką czy warszawską nomenklaturą, gdy było to potrzebne dla odbudowy Zamościa. Współdziałał w tej sprawie z „prominentami”, doradzał im. Doskonale rozumie względność rzeczy, zwłaszcza w polityce.
Ta trzeźwa wyrozumiałość, to widzenie ludzi i spraw w takim aspekcie moralnym, w jakim one naprawdę występują na tym świecie, nie może się podobać pokoleniom i kręgom, które z nienawiści do ludzi upadłego reżimu czyniły sobie podstawę dla wysokiej samooceny i namiastkę przeżyć religijnych (zwłaszcza że realnego Kościoła wielu z nich nienawidzi tak samo jak „nomenklatury”). Otóż tym ludziom (którzy upadłemu systemowi często w równym stopniu zawdzięczają swoją pozycję społeczną, jak moralną dezorientację) spokojna, mądra wyrozumiałość Jana Zamoyskiego musi wydawać się „nienormalna”. W każdym razie oni się z taką postawą w życiu nie spotkali i nie życzą spotkać.
Polska tradycja polityczna jest silna tylko pod jednym względem: poczucia tożsamości narodowej i związanej z nim pewności, że Polska musi istnieć jako państwo niepodległe. Zasada niepodległości ma jednak charakter negatywny i niczego nie proponuje ani nie rozstrzyga w zakresie wewnętrznego ustroju i życia społecznego. Wewnętrzne życie państwowe potrzebuje form prawnych i obyczajowych, potrzebuje instytucji. Jedne i drugie kształtują się w długich procesach historycznych; najgenialniejsze improwizacje prawne potrzebują długiego okresu potwierdzenia przez życie praktyczne, aby weszły na trwałe w historyczny organizm narodowy. W Polsce już przed zaborami, w czasach anarchii, tradycja instytucjonalno-prawna została niebezpiecznie osłabiona, pod pewnymi względami zerwana. Rozbiory narzuciły krajowi nową logikę rozwoju, fragmentarycznie i okresowo korzystną, co nie zmienia faktu, że w wymiarze politycznym oznaczały zerwanie.
Tym większe znaczenie miała trwałość familijnych form życia społecznego (zwracał na to uwagę Mochnacki), a zwłaszcza trwałość Wielkich Rodzin – szlacheckich, magnackich czy mieszczańskich. Status arystokratyczny rodów magnackich w dawnej, przedrozbiorowej Polsce był wątpliwy, prawo nie pozwalało na instytucjonalne wyodrębnienie się arystokracji. Było to jedną z przyczyn rozkładu państwa. Kategoria „panów” zbliżała się do oligarchii raczej niż arystokracji. Sytuacja zmieniła się – przynajmniej formalnie i symbolicznie – po rozbiorach, gdy rodziny „panów” uzyskały status zbliżony do arystokracji państw zaborczych. Ale jednocześnie stały się też arystokracją w ramach symbolicznej struktury polskiego narodu politycznego. Na tych głównie rodzinach, na ich majątkach i prestiżu, a przede wszystkim na poczuciu zobowiązań narodowych wspierała się tradycja polityczna. Z czasem, jak w miarę procesów demokratyzacji upolitycznienie rozszerzało się na coraz szersze kręgi społeczne, rola arystokracji malała, ale nie znikła całkowicie. Poprzez takie postacie jak Maurycy Zamoyski dokonywało się przejście instytucji rodzinno-politycznej w instytucje prawno-państwowe II Rzeczypospolitej. Wielkie Rodziny nadal miały do odegrania role będące uzupełnieniem niewypróbowanych instytucji państwowych, co bardzo szybko zrozumiał nawet ekssocjalista Piłsudski. Jednakże polityka socjalna państwa, a także ekspansja kultury masowej i obyczajowości plebejskiej, nieomijająca przecież młodszych pokoleń Wielkich Rodzin, skazywała arystokrację na przyspieszone zanikanie.
Ordynacja Zamojska była swego rodzaju małym państwem w wielkim państwie i odgrywała rolę wykraczającą poza cele gospodarcze. Te inne cele uwydatniły się na nowo w tragicznych okolicznościach ostatniej wojny. W wymiarze realiów jej historia dobiegła kresu w roku 1944. W wymiarze symbolicznym trwa jako maksyma ewolucyjnego konserwatyzmu.
Dwudziesty wiek żyje w psychozie reformizmu, rewolucjonizmu, awangardyzmu. Zmiana za wszelką cenę ma być znakiem żywotności, wymaganiem rozumu. Ale żeby mogły zachodzić bezustanne zmiany, musi bezustannie coś trwać. I trzeba jeszcze rozróżnić zmiany będące następstwem tworzenia nowych organizmów społecznych od zmian niszczycielskich. W polskiej historii zbyt dużo było tych drugich.
„Kapitalista Powszechny”, 16 lutego 1992
1 Ostatni Ordynat. Z Janem Zamoyskim spotkania i rozmowy, PIW, Warszawa 1991.Spis treści
Jan Sadkiewicz, Kłopot z niepodległością
Bronisław Łagowski, Czy Polskę stać na niepodległość? Teksty wybrane z lat 1991–2019
Na rozstajnych drogach
Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego
Zerwać z losem?
Czujność historyczna
Postęp i regres
Naprzód, Unio!
Irracjonalna nieprzyjaźń
Przywództwo gospodarcze
Nie-podległość
Dyplomacja czy psychologia tłumu?
Państwo powinno chronić
Rachuby i nadzieje
NATO – nasza sprawa wewnętrzna
Uważniej żyć
Próba użyteczności
Po której stronie był patriotyzm?
Niewiedza i polityka
Pogardliwe spojrzenie cudzoziemców
Reformy polityczne i infantylizacja moralna
Brakująca witamina
Nieco futurologii
Nietaktowne prawdy
Prawo do zewnętrznego ładu
W stronę materii
Europa pracy
Elity na cenzurowanym
Kto zdrajca? Kto zdradzony?
Przestępcza teoria historii
Fantazje przyszłościowe
Czy można wyspowiadać naród?
Nagroda literacka Orła Białego
Widmo ludzkości krąży po świecie
Refleksje na 11 listopada
Cudze kłopoty
Państwo, Partia, Demokracja
Coraz więcej wojny, która nie jest wojną
Do czego potrzebna nam władza?
Znać prawdę dla siebie
Międzynarodowe bezprawie
Potrzeba integracji
Jeszcze o 17 września
Europa, Niemcy czy uniwersalizm?
Etnicyzm w przebraniu
Werbalizm i rzeczywistość
Totalny romantyzm
Łożyska pesymizmu
Dialektyka historii
Balon optymizmu
Ksenofobia zaślepia
Luksus porządku
Strategiczne głupstwo
Czy to jest kapitalizm?
Karski, Talleyrand, Cyrankiewicz
Sacrum i turystyka
O polityce zagranicznej
Korzyść z politycznej niemocy
Po nitce do kłębka problemów
Sprawa rodzinna
Więcej materializmu, mniej Grottgera
Co złe, co gorsze
Niepodległość gospodarcza
Kłopot z niepodległością
Skazani na zacofanie?
Degradacja realności
Wojna i pokój
Nie trzeba głośno mówić?
Rewolucyjny rynek
Nieprzewidywalność i relatywizm
Upiory pojednania
Co wolicie – popyt czy podaż?
Prawda z dodatkami
Potrzebna piąta władza
Plemię Herero
Na dwa fronty
Nieprzyzwoite myślenie
Umarło w rzeczywistości, odżyło w słowach
Parcie na wschód
Ład i nieład
Amerykański protektorat nad Wisłą?
Maruder Europy
Orientalizacja Polski
Przedostatnie wiadomości
Marzenie o pobojowisku
Z Europą na dobre i na złe
Walicki i sarmackie omamy (fragmenty)
Romantyzm i nacjonalizm
Wyobraźnia zwrócona na wschód
Jaki liberalizm
„Mam wrażenie, że jestem w domu obłąkanych”
Nacjonalizmy w Europie Wschodniej
Nasz bliski wschód
Moralny kolektywizm
„ Z grobów powstaną mściciele”
Polska w malignie
Oczy na wschód, na zachód marsz
Warszawa rozstawia pionki
Błądzenie międzynarodowe i konstytucyjne
Patriotyzm mordu
Sąsiedzkie nieporozumienia z Litwą
Temat litewski – ciąg dalszy
Odepchnięte oczywistości
Dziś, tylko cokolwiek dalej
Polskość?
To jest Ameryka
Szalona czy wyrachowana?
Karski widział jasno
Za Niemen, za Niemen
Prywatyzacja imperializmu
Pod flagą i kropidłem
Polska się zbroi
Rekonstrukcja – masakra na wesoło
Na wschodzie zmiany
Zawrót głowy od sukcesów
W czyim interesie?
Czy można uszlachetnić demokrację
Dziś wypożyczam to miejsce
Co oni zamyślają?
Walter Laqueur: ostatnie dni Europy?
Europejczycy obcy u siebie
Piszcie pamiętniki
Wybory cesarza Zachodu
Sen o potędze
Muzealnictwo zaangażowane
Orientacja wschodnia rządu PiS
Chcemy obiektywizmu
Amerykanie przyszli!
Wojna czy pokój?
Miniona wojna coraz bliżej
Czy Polskę stać na niepodległość?
Felieton hybrydowy
Narodowe samodurstwo
Wartość względna
Naród ciągle wojowniczy
Indeks nazwisk