- W empik go
Czy to naprawdę Ty, Boże? - ebook
Czy to naprawdę Ty, Boże? - ebook
Marzenie Lorena Cunninghama zaczęło się od wizji fal młodych ludzi przemieszczających się przez kontynenty i ogłaszających Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie całej ziemi. Kilka dekad później rozrosło się ono do międzywyznaniowego ruchu chrześcijan z różnych stron świata, którzy poświęcają się głoszeniu Ewangelii temu pokoleniu.
Jak to się stało, że Bóg sprawił, że Lorena marzenie powstałe z wizji przemieniło się w rzeczywistość? Pan prowadził go i jego żonę Darlene przez serię trudnych lekcji swojego kierownictwa. Czy to naprawdę Ty, Boże? nie jest tylko praktycznym przewodnikiem w słuchaniu Bożego głosu, ale także niesamowitym świadectwem, jak podczas podążania za wskazówkami Pana nasze życie może wpłynąć na świat, przemieniając go dla chwały niebieskiego królestwa.
Loren Cunningham jest założycielem Młodzieży z Misją (Youth with a Mission – YWAM) oraz autorem książek. W swoich misyjnych podróżach odwiedził każdy kraj na Ziemi.
Rekomendacje:
Ogromnie podobała mi się ta książka i wierzę, że jej treść dotknie wiele milionów ludzi. ~ Brat Andrzej
Cieszymy się ze sposobu, w jaki Bóg pobłogosławił Młodzież z Misją w docieraniu do ludzi z różnych zakątków świata dla PANA Jezusa Chrystusa. Trwajcie w dobrej pracy. Macie moje wsparcie i moją modlitwę. ~ Billy Graham
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8247-023-9 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wspólnie z Janice Rogers pragniemy podziękować wielu naszym przyjaciołom, bez których książka ta nie mogłaby powstać. Szczególnie zaś Lindzie Bond, Lori Bragg, June Coxhead, Katherine Ewing, Jeffowi Fountain, Sandy Grey, Dodie Gunderson, Becky King, Diane Koppen, Kristen Meidal, Joe Portale, Jimowi Rogers, Barbarze Thompson oraz Nancy Wade. Ponadto dziękujemy wszystkim tym, którzy spędzili całe godziny, udzielając wywiadów czy też dostarczając wiele cennych informacji źródłowych. Szczególne podziękowania i wyrazy szacunku należą się naszemu przyjacielowi Johnowi Sherrill za ogrom pracy i miłości, który włożył w nadzorowanie działań nad tą książką.
Słowo o rzeczach nadprzyrodzonych
Jest to książka o rzeczach prawdziwie nadprzyrodzonych. I jeśli chodzi o mnie, to jestem na nie gotowy.
Kiedy wspólnie z moją żoną Elizabeth braliśmy udział w pisaniu niektórych z pierwszych książek Ruchu Odnowy (Krzyż i sztylet, Boży przemytnik, Bezpieczna kryjówka), zawarliśmy w nich przykłady wielu tajemniczych i cudownych wydarzeń, nie z powodu ich sensacyjności, ale po prostu dlatego, że bez nich zdarzenia, które opisywaliśmy, nie mogłyby zaistnieć. W amerykańskim ruchu wydawniczym ostatniej dekady przesunięty został nieco nacisk w kierunku potrzeby osobistego oddania i dyscypliny w życiu wierzącego.
Jednakże wahadło, jak zawsze, huśta się pomiędzy tymi dwiema bliźniaczymi prawdami o Bożej inicjatywie oraz naszej odpowiedzialności. Książka ta, napisana przez Lorena Cunninghama, pełna jest zaskakujących przykładów Bożej, suwerennej ingerencji w nasze życie. Doświadczeń, które miały miejsce w życiu Lorena nie da się wytłumaczyć po ludzku, dlatego też wspólnie z nim i Janice Rogers podjęliśmy pewną decyzję. Prześledziliśmy rękopis, eliminując przypadki cudownego prowadzenia, które nie mogłyby być potwierdzone przez przynajmniej „dwóch lub trzech świadków” (standard dokładności podawany przez Biblię).
Ja sam przyłączyłem się do tej decyzji, ponieważ mieszkając kilka tygodni w jednej ze 113 baz Młodzieży z Misją (YWAM), jakie znajdują się na całym świecie, występowałem jako konsultant redakcyjny tej książki oraz nadzorowałem jej pisanie. Było to nowe doświadczenie nauczania poprzez praktykę, z którego zrodził się nowy pisarz: siostra Lorena, Janice Rogers. Wykonała ona świetną pracę, łącząc doskonałą narrację z solidnym nauczaniem na temat, mający zasadniczą wagę w życiu każdego chrześcijanina: „W jaki sposób mogę nauczyć się rozpoznawać Boży głos?”.
Jednakże jednego problemu nikt z naszej trójki nie potrafił rozwiązać. Było tak dużo wspaniałych historii, z których wiele jest szczególnie lubianych w Młodzieży z Misją; wielu ludzi, z których wszyscy wydawali się postaciami zasadniczymi w tej opowieści, tak wielu nauczycieli, których po prostu nie można było pominąć! W końcu ja, jako osoba z zewnątrz, postanowiłem wkroczyć, aby dokonać tego niełatwego wyboru. Skoro nie byliśmy w stanie opowiedzieć całej historii nawet i w tuzinie książek tej wielkości, ta próbka będzie musiała wystarczyć, aby przedstawić bogactwo zaledwie tu napomknięte.
Jeśli więc znasz Młodzież z Misją nie staraj się odnaleźć tu swych własnych ulubionych wspomnień – bo prawdopodobnie ich tu nie będzie. A jeśli jeszcze nie znasz Młodzieży z Misją, oto historia pełna przygód! Po pierwsze, zwróć uwagę na Boga, który działa z mocą w życiu ludzi; Boga, który oczekuje, że zaprosisz Go do swojego życia...
John Sherrill
Chosen Books
Lincoln, VirginiaNIE WSZYSTKO ZŁOTO…
Paroma susami pokonałem szerokie, marmurowe schody domu cioci Sandry w Palm Beach, nad jeziorem Worth, który ciocia i wujek George kupili od członka rodziny Vanderbilt. Noc na Florydzie rozświetlały snopy światła reflektorów, umieszczonych pośród tropikalnego listowia oraz złota poświata, rzucana przez wysokie okna domu.
Przycisnąłem dzwonek przy podwójnych drzwiach. Hawkins, chłodny i formalny jak zwykle, odsunął zasuwę i wprowadził mnie do marmurowego holu, przyozdobionego statuetkami i greckimi dzbanami.
– Dobry wieczór, paniczu. – Hawkins wciąż jeszcze nazywał mnie paniczem, mimo iż miałem już dwadziescia sześć lat! – Pani Meehan spotka się z paniczem w bibliotece.
– Dziękuję, Hawkins. Nieźle wyglądasz.
Hawkins ukłonił się lekko, wprowadzając mnie do biblioteki, po czym udał się na poszukiwanie ciotki. Ze wszystkich dwudziestu pokoi zimowego domu cioci Sandry, najbardziej lubiłem bibliotekę z jej perskim dywanem i wysokimi od podłogi do sufitu regałami na książki. „Nigdy nie będziesz należał do tego miejsca” – szepnąłem sam do siebie, rzucając okiem na swoje odbicie w lustrze za jednym z krzeseł.
Światło padało na mnie z ukosa i wciąż jeszcze mogłem dostrzec ślady po trądziku pochodzące z lat, które dopiero co pozostawiłem za sobą. Gdybym wówczas zdecydował się zamieszkać z ciocią Sandrą, tak jak tego chciała, na pewno poszedłbym do drogiego dermatologa. Moje włosy, ciemnobrązowe i lekko falujące, posiadałyby też ten charakterystyczny, wypłowiały odcień, jaki mają włosy miłośników słońca w Palm Beach. Podobnie jak ciocia byłem szczupły –
tak nakazywała moda, ale ja miałem inne ku temu powody – w tej podróży po świecie po prostu nie jadłem zbyt wiele.
Mój wzrok padł teraz na olbrzymi, podświetlony globus, stojący tuż obok ulubionego przez wuja George’a krzesła z ciemnej skóry i przez ułamek sekundy znów zobaczyłem tę dziwną wizję, która od sześciu już lat (od kiedy ukończyłem dwadzieścia) nie dawała mi spokoju. Był to obraz młodych ludzi, idących jakby fala za falą, podobnych do mnie –
misjonarzy, nasto- lub dwudziestoparoletnich, którzy jakby wmaszerowują na wybrzeża wszystkich kontynentów świata... Ta wizja nie dawała mi spokoju. Bezczelnością było myślenie, że jest to jakieś zadanie dane mi przez PANA. Wielu ludzi otrzymuje „wizje”. Czy ta moja naprawdę może być jednym z przypadków tego szczególnego prowadzenia, które poprzedza wielkie dzieła Boże?! Wiedziałem, że gdybym spróbował zasugerować to mojej trzeźwo myślącej cioci Sandrze, przeraziłbym ją.
Weszła ciocia, a za nią wbiegł jej pies Gail.
– Witaj w domu, mój drogi! – Ciocia Sandra z dyskretną gracją i elegancją stąpała po perskim dywanie, w przeciwieństwie do boksera, który na mój widok zaczął skakać.
Ciocia i mój ojciec wychowali się w tej samej biednej rodzinie wędrownego kaznodziei. Ze wszystkich określeń, które można by odnieść do ich dzieciństwa, „elegancja” na pewno nie byłaby najbardziej trafnym.
– To wspaniale, że jesteś tutaj z nami. George wróci dziś później – dodała.
Wiedziałem, że wuj George z pewnością jest jeszcze w swoim klubie. George Meehan dorobił się fortuny w przemyśle włókienniczym, zanim osiadł na dobre, dostosowując się do rytmu lata spędzanego w Lake Placid, zimy w Palm Beach oraz jesieni i wiosny w Providence, Rhode Island. Moje najżywsze wspomnienie to obraz wuja George’a, kiedy trenował golfa w swojej letniej rezydencji i udało mu się wrzucić cały koszyk piłek wprost do jeziora. To był właśnie wuj George.
– Loren – mówiła ciocia Sandra – pewnie jesteś bardzo zmęczony. Co byś powiedział na małą przekąskę, zanim się położysz?
Stale powtarzanym dowcipem było moje zamiłowanie do smakołyków, przyrządzanych przez ich kucharkę. Służąca za chwilę wniosła posiłek i w tym czasie, gdy ja jadłem łapczywie, a ciocia Sandra przegryzała co nieco, opowiedziałem jej o mojej odkrywczej podróży dookoła świata. Usiłowałem zrozumieć znaczenie tej dziwnej wizji młodych misjonarzy.
Ciocia Sandra nie była zbytnio zainteresowana. Zraziła się do chrześcijaństwa w dzieciństwie i teraz pragnęła pozostawić je za sobą. Słuchała mojej opowieści biernie, po czym, kiedy na chwilę przerwałem, szybko się wtrąciła.
– Cieszy mnie to, Loren – powiedziała, wstając. – To dobrze, kiedy młodzi mogą się w ten sposób wyżyć. Jest wiele spraw, o których musimy porozmawiać, ale dzisiaj masz za sobą długą drogę. Możemy zająć się tym jutro.
Wchodząc na górę do przestronnej sypialni, która stała się moją, bardzo dobrze wiedziałem, o czym ciocia Sandra będzie chciała ze mną rozmawiać: o wspaniałomyślnej propozycji wuja George’a. To dziwne, ale ja wcale nie wypatrywałem tej rozmowy. Wśliznąłem się pomiędzy starannie powleczoną jedwabną pościel i leżałem tak, martwiąc się, podczas gdy niebieskawe światło księżyca przesuwało się po pokoju. Jutro będę musiał powiedzieć cioci o tym, co powiedział mi Bóg.
Skrzyżowałem ręce pod głową i wpatrywałem się w ciemny sufit. W jaki sposób można wyjaśnić komuś, kto już wcześniej został zraniony przez takie stwierdzenia, że usłyszało się głos Boga? Zanim spróbuję powiedzieć o tym cioci, lepiej, żebym się najpierw szczerze, naprawdę szczerze przypatrzył Bożemu prowadzeniu – włączając w to także te momenty, które ją samą tak bardzo zraziły.
Wielokrotne słuchanie Boga doprowadziło mnie i moją rodzinę do punktów zwrotnych, które zmieniły nasze życie. Ojciec mojego ojca był właścicielem dobrze prosperującej pralni w Uvalde w Teksasie i żył wygodnie aż do dnia, kiedy otrzymał, jak to określił, „powołanie” do głoszenia Słowa Bożego. Wtedy wystawił cały swój interes na sprzedaż.
– Jesteś głupcem, mówię ci to otwarcie – powiedział brat dziadka.
Wtedy dziadek zaraz odpowiedział:
– Gdybym usłyszał głos Boży i nie usłuchał, dopiero byłbym głupcem.
Zawsze intrygowało mnie to, co się potem wydarzyło. Z początku dziadek wypełniał swoje powołanie „na pół etatu”, podejmując się rozmaitych prac w wielu różnych miasteczkach w Teksasie i głosząc Słowo Boże podczas weekendów. Potem zdarzyła się tragedia. On i jego rodzina mieszkali wówczas w San Antonio w 1916 roku, kiedy wybuchła straszliwa epidemia ospy. Jego żona i dwaj synowie (w rodzinie było dwóch chłopców i trzy dziewczynki) zarazili się tą straszną chorobą. Dziadek pojechał do szpitala na oddział zamknięty, aby być ze swoją żoną i małymi chłopcami.
Przez całe dwa tygodnie dziadek Cunningham czuwał przy łóżku swej żony i synów. W końcu wydawało się, że choroba ustępuje. Dziadek przesłał wiadomość do swych trzech córek, żeby posprzątały i przygotowały dom na ich powrót.
Jednak nagle stan jego żony zaczął się pogarszać w zastraszającym tempie. Wszyscy stali bezradnie, kiedy ona zmagała się i słabła, aż w końcu wydała ostatnie tchnienie. Władze nalegały, aby została pogrzebana natychmiast po wyniesieniu jej ze szpitala. W kilka godzin później zdruzgotany dziadek, płacząc, wracał z dwójką chłopców do domu karetką, która miała przywieźć również babcię. Trzy dziewczynki wybiegły szczęśliwe.
– Gdzie mama? – zapytały. Kiedy dziadek powiedział, że umarła, najstarsza z nich, Arnette, krzycząc, pobiegła z powrotem do domu. Młodsze dziewczynki, Gertruda i Sandra płakały, obejmując się nawzajem. To jednak nie był koniec cierpienia. Tego samego dnia, władze sanitarne przybyły przed dom dziadka, oznajmiając, że wszystkie materace oraz ubrania muszą być wyniesione przed dom i spalone. W ciągu jednego dnia dziadek i jego rodzina stracili wszystko, oprócz siebie nawzajem. A w pewnym sensie stracili też i siebie, z powodu późniejszych wydarzeń.
Aż trudno uwierzyć, że wkrótce po tej tragedii dziadek Cunningham obwieścił, że zamierza znów rozpocząć swą posługę, poświęcając temu cały swój czas. To jest właśnie ta część historii dziadka, która cioci Sandrze przysporzyła tyle kłopotów. Słuchanie Boga nie zawsze jest aż tak trudne. Jeśli znamy PANA, to znaczy, że już usłyszeliśmy Jego głos – przecież to właśnie on przyprowadził nas do Niego. Nawet gdy już usłyszeliśmy Jego głos, możemy przeoczyć to, co najistotniejsze, jeśli nie będziemy dalej trwali w słuchaniu. Po rozeznaniu treści naszego powołania co, przychodzi pytanie kiedy i jak. Dziadek był posłuszny temu pierwszemu, czyli treści swojego powołania, którym było głoszenie Ewangelii. Niestety popełnił błąd, nie szukając dalszego prowadzenia odnośnie do tego, w jaki sposób miałby to czynić. Gdyby to zrobił, być może konflikty, które potem wynikły, byłyby o wiele mniej bolesne.
Dziadek widział siebie jako podróżującego kaznodzieję. Nie mogąc zabrać ze sobą w drogę pięciorga dzieci, umieścił je w różnych domach – najpierw u krewnych, potem u swych przyjaciół rolników, którzy przyjęli je w zamian za ich pomoc w gospodarstwie. W tamtych czasach, jeśli dziecko miało dach nad głową i trzy posiłki dziennie, uważano, że otrzymuje należytą opiekę. Każde z pięciorga dziadkowych dzieci zareagowało na to w swój własny sposób. Dwojgu z nich, w miarę upływu lat, było to mniej lub bardziej obojętne. Moje ciotki, Sandra i Arnette, za swoje trudne i pełne łez dzieciństwo winiły głupie powołanie dziadka. Postanowiły, że nigdy nie będą mieć do czynienia z tym rodzajem chrześcijaństwa. Jak tylko dojrzały na tyle, żeby móc podjąć pracę i zacząć żyć na swoim, szybko to uczyniły, zdecydowane zarobić tyle, ile się tylko dało. To miało im wynagrodzić stratę matki i domu. Można powiedzieć, że im się udało. Cioci Arnette powodziło się dobrze, natomiast ciocia Sandra odniosła spektakularny sukces, zamieszkując w końcu w trzech majątkach.
A mój ojciec, Tom, starszy z dwóch braci?
To doprawdy niewiarygodne, że po tak trudnym dzieciństwie, spędzonym w aż dziewięciu różnych przybranych rodzinach, ojciec nigdy nie obwiniał dziadka za to, że ten był posłuszny swojemu powołaniu do głoszenia Ewangelii. Co więcej, zanim jeszcze ukończył siedemnaście lat, wiedział, że on również jest powołany. Zaczął podróżować z dziadkiem, urządzając spotkania przebudzeniowe na całym południowym wschodzie.
Decyzja ojca, jak to zazwyczaj bywa, spotkała się z wyzwaniem. Ojciec otrzymał niecodzienny list od swojej starszej siostry, Arnette, która mieszkała w Miami. Otworzył kopertę, wyciągając kartkę zapisaną pochyłym pismem. „Jeśli skończy szkołę średnią” – pisała Arnette – to ona pokryje koszt jego nauki na uniwersytecie, aby mógł zdobyć tytuł inżyniera. To była wielka szansa. Ojciec wiedział jednak, że to odciągnęłoby go od jego powołania. Podziękował więc Arnette i odpisał jej, że nie przyjmie tej propozycji.
Reakcja Arnette była natychmiastowa i brutalna. „Jeżeli zamierzasz spędzić swoje życie na włóczęgostwie, żyjąc z dobroczynności i posługując się religią jako wymówką – pisała –
to ja nie chcę cię znać!”
Te słowa zabolały go, tym bardziej że wydawały się trafne –
szczególnie w początkowej fazie pomagania dziadkowi w organizowaniu ewangelizacyjnych spotkań. Dziadek nigdy nie dorobił się lepszego życia. Pragnął pomagać tym, którzy borykali się z różnymi kłopotami, małym grupom ludzi, którzy jako zapłatę mogli ofiarować co najwyżej kilka konserw lub świeże produkty, lub co zdarzało się bardzo rzadko, kurczaka. W pewnym miejscu dziadek i ojciec jedli duszone jabłka bez cukru czy przypraw trzy razy dziennie przez dwa tygodnie.
Po trzech latach życia na lichym wikcie mój ojciec poczuł się zmęczony tym wszystkim. Miał wtedy dziewiętnaście lat i choć wciąż uważał, że jego powołaniem jest głosić Ewangelię, postanowił z tym nieco poczekać. Opuścił dziadka i znalazł sobie dobre zajęcie w mieście Oklahoma, pracując w brygadzie konstrukcyjnej na szczycie nowego hotelu Biltmore.
Pewnego dnia, siedząc na dźwigarze dwudziestocentymetrowej szerokości, na dwudziestym czwartym piętrze, obserwował, jak olbrzymi żuraw wciąga na górę ładunek budulca. Nagle ładunek przechylił się w jego kierunku. Ojciec zdołał uchwycić się ładunku, który uderzył w niego. Za chwilę wisiał w powietrzu, rozpaczliwie próbując się utrzymać, podczas gdy inni robotnicy krzyczeli z przerażenia. Kiedy wreszcie znalazł się na dole, był zdecydowany co do jednej rzeczy: złożył swemu szefowi dwutygodniowe wypowiedzenie, po czym odnalazł dziadka i znów przyłączył się do jego wędrownej posługi.
Nigdy nie zapomniał tego otarcia się o śmierć. Została mu dana druga szansa i tym razem z determinacją gotów był wypełnić Boże powołanie teraz, a nie kiedyś w przyszłości, kiedy będzie miał na to większą ochotę.DZIEDZICTWO RODZINNE
Kiedy mój ojciec, Tom Cunningham, młody mężczyzna o prostokątnej twarzy i falujących ciemnych włosach, grał na swojej gitarze, śpiewając na spotkaniach organizowanych przez dziadka, bez trudu przyciągał uwagę dziewcząt.
Jednakże zdarzył się pewien wyjątek.
Pewnego dnia mój ojciec i dziadek znaleźli się w małym miasteczku w Oklahomie, gdzie jakaś inna rodzina podróżujących ewangelistów właśnie organizowała spotkania. Historia rodziny Nicholsonów była barwna.
Rufus Nicholson, ojciec rodziny, człowiek o inteligentnym dowcipie, był dzierżawcą w Oklahomie, kiedy to w wieku czterdziestu lat porzucił swój zwyczaj upijania się od czasu do czasu i odpowiedział na wezwanie Jezusa, po czym załadował swoją rodzinę na kryty wóz i rozpoczął głoszenie Ewangelii. Kiedy Jewell, trzecia z pięciorga dzieci w rodzinie Nicholsonów, miała lat dwanaście, pewnego późnego, letniego popołudnia modliła się nad brzegiem rzeki. Nagle usłyszała, że Bóg wyraźnie do niej przemówił. Nie zdziwiło jej to zbytnio. Ludzie na ich obozowych spotkaniach często mówili o takich doświadczeniach. A teraz Bóg mówił do niej: „Chcę, żebyś głosiła moją Ewangelię”. Zanim jeszcze skończyła siedemnaście lat, była już jednym z regularnych mówców w rodzie Nicholsonów.
Kiedy Tom Cunningham poznał Jewell Nicholson, był zafascynowany tą smukłą dziewczyną o żywych, czarnych oczach i dosadnym języku. Zaczął ją adorować, lecz Jewell była tak pochłonięta swym powołaniem, że z początku nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Upłynęło kilka miesięcy, zanim stała się wobec niego nieco cieplejsza. Wtedy Tom zadał jej jedno ważne pytanie, a potem odbył się ich skromny ślub w Yellville Arkansas. Tom zmuszony był pożyczyć trzy dolary na dokument zezwalający mu na wzięcie ślubu.
Jako nowożeńcy, mój ojciec i mama zaczęli podróżować od miasta do miasta, głosząc Słowo Boże na ulicach lub pod prowizorycznym zadaszeniem, zmontowanym z paru gałęzi rozpostartych na kilku palach, nazywanym przez ludzi szałasem.
To były skromne dni. Wszystko, co posiadali, to był ich ośmioletni chevy, kilka instrumentów muzycznych, parę ubrań i oczywiście ich Biblie. Tak zaopatrzeni, byli w pełni gotowi wykonywać dzieło Boga i to wykonywać je skutecznie. Co znaczyło oczywiście umieć słyszeć Boży głos bardzo wyraźnie. Oboje rodziców, zarówno ojciec, jak i mama, wiele rozmawiali o prowadzeniu. Dobrze znany był im ten „wewnętrzny głos”, niekiedy słyszalny, innym znów razem pojawiający się w postaci jakiejś konkretnej myśli lub wewnętrznego wrażenia. Słyszeli też Boga mówiącego poprzez Pismo Święte, a także przez sny i wizje.
Zasadniczym celem tego prowadzenia było, jak mawiał ojciec, mówienie ludziom o Jezusie. „Wypełnimy ostatnie polecenie samego Jezusa” – zwykł powtarzać, kiedy wspólnie z mamą rozmawiali i poszukiwali tego prowadzenia. Wielki Nakaz – to jest klucz: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię. Jeśli Bóg naprawdę zlecił swoim uczniom tę misję, aby szli na cały świat, zwiastując Dobrą Nowinę, to z pewnością będzie ich też prowadził.
Moi rodzice szli wszędzie tam, dokąd, jak wierzyli, prowadził ich Bóg. Wiedzieli, co to znaczy burza śnieżna i lodowate deszcze, czy mieszkanie w tyle samochodu. Żyli z tego, co mógł dać im Kościół lub z drobniaków, które rzucano im pod nogi, kiedy przemawiali na ulicach. Jednak niedostatek nie miał dla nich znaczenia, gdyż przez cały ten czas uczyli się słuchać głosu Bożego i być mu posłusznymi. Traktując to podążanie w Bożym kierunku jako wspaniałą przygodę, zdołali założyć trzy Kościoły, z których wszystkie istnieją do dziś.
W międzyczasie poszerzała się nasza rodzina. Moja siostra Phyllis urodziła się w 1933 roku. Dwa lata później urodziłem się ja, w Taft w Kalifornii, ale moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają pełnego kurzu, pustynnego miasteczka w Arizonie oraz domu, mieszczącego się w namiocie o powierzchni zaledwie paru metrów kwadratowych, pełnego pudełek służących za umeblowanie. Mimo to nigdy nie czułem się pokrzywdzony – wręcz przeciwnie – wyrosłem w poczuciu uprzywilejowania.
Moi rodzice budowali kościół dla sześćdziesięciu członków, własnymi rękami wyrabiając, a potem susząc na słońcu cegły, z których budowano ściany.
Włączyli nas nie tylko w swoją pracę, ale również w naukę słuchania głosu Bożego. Bardzo wcześnie, bo już w wieku sześciu lat, miałem pierwsze osobiste doświadczenie słyszenia Boga. Wydarzyło się to po jednym z wieczornych spotkań niedzielnych i wtedy po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie, że należę do Boga. Słyszenie Bożego głosu podczas zwyczajnych, codziennych wydarzeń – od poniedziałku do soboty – znaczyło dla mnie tak wiele! Jedno takie wydarzenie miało miejsce wtedy, kiedy miałem dziewięć lat i mieszkaliśmy wówczas w Covinie w Kalifornii, w wiosce pełnej drzew pomarańczowych, 35 mil na wschód od Los Angeles.
Zbliżała się pora wieczornego posiłku. Wpadłem biegiem do domu, trzaskając drzwiami. Moja jedenastoletnia siostra Phyllis, kładąc palec na ustach, szybko przypomniała mi, że w pokoju obok śpi nasza mała siostrzyczka Janice. Powędrowałem więc do kuchni, gdzie mama wyjmowała właśnie z pieca chleb kukurydziany. Uchyliłem nieco pokrywkę wielkiego garnka stojącego na piecu, napawając się zapachem fasoli z mięsem.
– Loren, zabrakło nam mleka. Czy możesz podskoczyć do sklepu wdowy i kupić?
Mama nie miała drobnych – jedynie pięciodolarowy banknot.
– Tylko bądź ostrożny. To są nasze ostatnie pieniądze na zakupy w tym tygodniu.
Wsadziłem pieniądze do kieszeni dżinsów, zagwizdałem na Teddy’ego, mojego małego, brązowego psa, i pospieszyłem do sklepu wdowy. Minęła dłuższa chwila, zanim tam dotarłem, kopiąc po drodze jakąś puszkę i zatrzymując się tu i ówdzie, aby przyjrzeć się leżącemu na ziemi kapslowi od butelki lub podnieść patyk, którym można było przejechać po płotach sąsiadów.
Wbiegłem po schodach do sklepu przerobionego z pokoju gościnnego, złapałem dwie butelki mleka i podszedłem do lady, gdzie z notatnikiem i ołówkiem w ręku czekała sprzedawczyni. Kiedy sięgnąłem do kieszeni po pieniądze, serce we mnie zamarło. Przeszukałem lewą kieszeń, tylne kieszenie, kieszeń mojej koszuli. Banknot zniknął.
– Zgubiłem pieniądze! – jęknąłem. Zostawiwszy mleko, pobiegłem szybko z powrotem drogą, którą przyszedłem. Teddy podążał za mną, kiedy gorączkowo przeszukiwałem każde miejsce, w którym, jak pamiętałem, mogłem się zatrzymywać. Wszystko na próżno. Nigdzie nie było pięciodolarowego banknotu. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko wrócić do domu i powiedzieć mamie, że zgubiłem pieniądze.
Mama wciąż gotowała w kuchni, gdy wszedłem tylnymi drzwiami, zamykając je za sobą cicho jak nigdy. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na moją strapioną twarz, by zorientować się, że coś jest nie tak. Jej twarz posmutniała, kiedy powiedziałem jej, że zgubiłem pieniądze – była to dla nas poważna strata – jednak mama zaraz się rozpogodziła.
– Chodź, synu, pomódlmy się. Poprosimy Boga, żeby nam pokazał, gdzie znajdują się te pieniądze.
Stała tak w kuchni, opierając rękę na moim chudym ramieniu i rozmawiając z Bogiem: „PANIE, Ty wiesz dokładnie, gdzie jest ukryte te pięć dolarów. Prosimy Cię, abyś nam to pokazał. Proszę, mów do nas; wiesz przecież, że potrzebujemy tych pieniędzy, aby nakarmić rodzinę”.
Mama stała z zamkniętymi oczami, czekając. Na garnku z gotującą się fasolą podskakiwała pokrywka.
Nagle uścisk mamy zacieśnił się na moim ramieniu.
– Loren – powiedziała, zniżając nieco głos – Bóg właśnie powiedział mi, że pieniądze leżą pod krzakiem. – Po czym szybko dała susa przez drzwi, a ja pobiegłem za nią.
Zmierzchało już, kiedy przemierzaliśmy z powrotem drogę do sklepu, przeszukując każdy krzak i żywopłot. W ciemności nie było już prawie nic widać, kiedy mama zatrzymała się, spoglądając w stronę gęstego, wiecznie zielonego krzewu.
– Spróbujmy tamten! – wykrzyknęła, kierując się w jego stronę. Zajrzeliśmy pod krzak, a tam, u podstawy pnia leżał pognieciony pięciodolarowy banknot.
Popijając ze szklanek mleko i jedząc naszą fasolę z chlebem kukurydzianym, tego wieczora mama i ja opowiedzieliśmy Phyllis i tacie (niemowlęciu też) o tym, jak Bóg zatroszczył się o nas w tym dniu. Nie myśleliśmy o tych rodzinnych doświadczeniach jako o pewnego rodzaju szkole zaufania Bogu, ale tym właśnie one były. To było bogate dziedzictwo, które doceniałem coraz bardziej, gdy dorastałem.
Pewnego lutowego poranka, trzy miesiące po tym, jak zgubiłem pieniądze, my – dzieci – nauczyliśmy się kolejnej zasady, która miała odegrać ważną rolę w naszym życiu. Było to podczas śniadania, siedzieliśmy wszyscy razem przy stole, kiedy tato oznajmił, że musi wyjechać na parę dni. Jako że miałem już dziesięć lat, ojciec powierzył mi opiekę nad rodziną podczas jego nieobecności.
– Będę w Springfield, w Missouri. To jest w połowie drogi przez kraj, ale są tam telefony, więc pozostaniemy w kontakcie.
To właśnie przez telefon dosięgły nas złe wiadomości. Ojciec dostał zapalenia wyrostka robaczkowego. Lekarze nie mogli go operować, ponieważ nastąpiło już rozlanie i prawdopodobnie zapalenie otrzewnej, a w związku z brakami spowodowanymi wojną nie było penicyliny. Jego śmierć była tylko kwestią czasu.
Mama odłożyła słuchawkę, po czym oznajmiła, że musimy się modlić – i to żarliwie! Wczołgałem się za kanapę i siedziałem tam, modląc się godzinami. Minęły dwa dni, a stan ojca pozostawał bez zmian. W tej sytuacji musieliśmy usłyszeć coś od Boga, jakieś słowo, którego moglibyśmy się uchwycić. Potem nastąpiło wydarzenie, którego nigdy nie zapomnę.
Trzeciego dnia po tym, jak dowiedzieliśmy się o stanie ojca, ktoś zapukał do drzwi. Patrzyłem na mamę, jak je otwierała, wpuszczając jasny i chłodny lutowy poranek. W drzwiach stał pewien mężczyzna z naszego Kościoła. Był to ten, który przypominał mi zarządcę pogrzebowego, którego kiedyś widziałem. Miał pociągłe rysy i smutne oczy. Stał tak, poważniejszy niż zwykle, mnąc w palcach swój filcowy kapelusz. Wyglądał tak, jakby bał się wypowiedzieć swoje myśli.
– O co chodzi? – Mama odważnie zażądała wyjaśnienia.
– Siostro Cunningham – wydusił w końcu chudy mężczyzna – Bóg dał mi sen o twoim mężu wracającym do domu w trumnie!
Poczułem, jakby język nie mieścił mi się w ustach. Obserwowałem uważnie twarz mamy. Pomyślała przez chwilę, po czym powiedziała:
– Dobrze, proszę pana – głos mamy był uprzejmy, lecz dobitny – doprawdy, doceniam to, że fatygował się pan, żeby przyjść i powiedzieć mi o tym. Jest to trudne, ale przyrzekam, że zapytam Boga, czy ten sen naprawdę pochodzi od Niego. Jeśli chodzi o tak ważną sprawę, Bóg mi to powie osobiście, czyż nie?
Zabrzmiało to bardziej, jak stwierdzenie niż pytanie, po czym mama po raz drugi podziękowała owemu człowiekowi i otworzyła drzwi. Kiedy mężczyzna wyszedł, natychmiast poszła się modlić. „Czy to Ty, Boże? Obiecuję, że spróbuję przyjąć słowa tego człowieka, jeśli one naprawdę pochodzą od Ciebie. Pozwól mi to poznać, o nic więcej nie proszę”.
Mama miała tak pełną wiary i ufności relację ze swoim Niebiańskim OJCEM, że w pełni oczekiwała, iż ON odpowie jej na tak zasadnicze pytanie w ojcowski sposób, nie pozostawiając cienia wątpliwości. Zostawiwszy sprawę Bogu, poszła spać.
Następnego ranka, przy śniadaniu, kiedy wszyscy zasiedliśmy do parującej owsianki, mama posadziła Jannie na jej wysokim krześle, po czym oznajmiła, że ma dla nas dobrą nowinę.
– Ostatniej nocy miałam sen – powiedziała do mnie i Phyllis.
Natychmiast się uciszyliśmy.
– I co?
– Śniło mi się, że tata przyjechał do domu pociągiem i był ubrany w swoją piżamę!
I tak właśnie było. Otrzymaliśmy wiadomość, że stan ojca polepszył się na tyle, że mógł wrócić do Kalifornii. Istniały jednak pewne problemy z załatwieniem podróży, gdyż z powodu toczącej się wojny pierwszeństwo przysługiwało wojsku. Dzięki pomocy przyjaciół udało mu się w końcu dostać łóżko w wagonie sypialnym. Ojciec przyjechał, tak jak mama powiedziała wcześniej, pociągiem i ubrany w piżamę. Na stacji kolejowej włożył na piżamę spodnie. Musieliśmy stanowić niezły widok, kiedy tak wychodziliśmy ze stacji, podtrzymując naszego wciąż jeszcze słabego i drżącego ojca, który powłóczył nogami w swoich rannych pantoflach. Tatę nie obchodziło ani trochę, jak wygląda. Tym bardziej nas. Najważniejsze, że był żywy i był w domu!
Później mama przypomniała nam jeden ważny szczegół odnośnie do Bożego prowadzenia.
– Otrzymywanie Bożego prowadzenia dla kogoś drugiego jest niebezpieczne – powiedziała. – Możemy otrzymać potwierdzenie przez inną osobę. Jednak jeśli Bóg ma ci coś ważnego do powiedzenia, powie ci to osobiście.
Nie było niczym zaskakującym, że posiadając takie dziedzictwo, ja także odczuwałem to samo powołanie, aby iść na cały świat i głosić Ewangelię. Powołanie, które jak się okazało, miało wymagać ode mnie każdej cząstki wiedzy o Bożym prowadzeniu, jaką posiadałem.DZIEWCZYNKA, KTÓRA ZMIENIŁA NASZE ŻYCIE
Często dopiero wtedy, gdy patrzymy wstecz, potrafimy dostrzec nutę Bożego humoru w tym, jak ON nas prowadzi. Nie miałem pojęcia, że sztywne, kiepsko wygłoszone dziesięciominutowe kazanie nastolatka stanie się tematem mojego własnego życia w ciągu następnych lat.
To niezdarne kazanie było moim własnym.
Miałem trzynaście lat, kiedy jechaliśmy z naszego nowego domu w zachodniej części Los Angeles do Springdale w Arkansas na rodzinne spotkanie z krewnymi od strony mamy. Tata mógł spędzić z nami tylko kilka dni, ale mama została na dłużej. Oboje, mama i tato, byli ordynowanymi pracownikami Kościoła Assemblies of God i mój wujek poprosił mamę o prowadzenie spotkań dla młodzieży w jego Kościele. (Wszyscy w rodzinie mamy, oprócz jednej osoby, byli kaznodziejami!)
Pewnego wieczoru, po kazaniu wygłoszonym przez mamę, uklęknąłem przy drewnianej balustradzie z przodu kościoła. Nagle poczułem, jakbym był gdzieś zupełnie indziej, jakby w niebie. Przed moimi oczami pojawił się bardzo wyraźny napis: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu. Wielki Nakaz z Ewangelii Marka 16,15! Otworzyłem oczy, ale słowa nie zniknęły. Zamknąłem oczy i dalej widziałem te palące słowa.
Nie miałem cienia wątpliwości co do tego, że oto jestem powoływany do głoszenia Ewangelii. Być może nawet do tego, by być misjonarzem, skoro słowa mówiły: na cały świat.
Wstałem z kolan i mijając modlących się wiernych przy ołtarzu, znalazłem mamę. Przyklęknąłem obok niej i szeptem opowiedziałem o tym, co mi się przydarzyło. Mama popatrzyła na mnie, uśmiechając się szeroko i wzięła mnie w ramiona. Nawet kiedy wróciliśmy do domu po nabożeństwie, nie powiedziała wiele tego wieczoru. Dopiero następnego dnia wyraziła swoje prawdziwe uczucia o tym, co jej powiedziałem.
– Chodź ze mną, synu. – Mama zwróciła się do mnie swoim zwyczajnym, bezpośrednim tonem.
Poszliśmy ulicą prowadzącą do centrum Springdale, prosto do sklepu z butami, gdzie mama oznajmiła sprzedawcy:
– Ten młody mężczyzna chciałby obejrzeć parę pańskich najlepszych butów.
Spojrzałem na nią zdumiony. Moje buty były jeszcze w dobrym stanie. Nosiłem je do szkoły i do kościoła, ale nigdy wtedy, gdy grałem na podwórku z kuzynami – tam, gdzie się dało, chodziliśmy boso!
Mama spojrzała mi w oczy, uśmiechając się.
– To dla uczczenia tej okazji, Loren. Taki drobiazg, aby wyrazić to, jak bardzo twój ojciec i ja zgadzamy się z Biblią, kiedy mówi: „O, jak piękne są na górach nogi zwiastuna Dobrej Nowiny”.
Moja rodzina była zachwycona, usłyszawszy o moim powołaniu, które poczułem, by głosić Ewangelię.
– Jeśli masz zamiar głosić Ewangelię – powiedziała mama –
nie będzie lepszego czasu niż teraz, aby wypróbować swoje skrzydła!
Wujek był tego samego zdania i oboje z mamą postanowili, że zajmę jej miejsce w kościele za tydzień, w czwartek.
Myśl o tym, że miałbym stanąć za pulpitem i mówić do opalonych, ogorzałych od słońca twarzy rolników z Arkansas, napełniała mnie pragnieniem, by dać z siebie wszystko. Zacząłem gorliwie modlić się o to kazanie. Przez kilka dni prosiłem Boga, aby pomógł mi wybrać właściwy tekst. Wtedy przyszła mi do głowy myśl: „Głoś na temat kuszenia Jezusa na pustyni” – temat, który miał odegrać kluczową rolę w moich własnych poszukiwaniach prowadzenia PANA.
Poczułem się nieco dziwnie na myśl o tym, że miałbym stanąć przed grupą dorosłych i nauczać na temat pokus. Znane mi były tylko pokusy trzynastoletniego chłopca. A te, były czymś osobistym, jak zapewne większość pokus. Miałem normalne pokusy seksualne jak każdy nastolatek, te jednak nie były nie do pokonania. Pamiętam też, jak kiedyś grupa chłopców za rogiem ulicy chciała namówić mnie na palenie papierosów, ale to wydało mi się po prostu głupie, co też im powiedziałem i dali mi spokój.
Kiedy tak modliłem się w ciągu całego tygodnia przed moim pierwszym kazaniem, uświadomiłem sobie, że te „inne głosy”, które starały się mnie zwieść, były o wiele bardziej subtelne: było to na przykład pragnienie dorównania innym. Nie tylko dorównania, ale i przewyższenia. Nie ma nic złego w pragnieniu bycia lepszym, kiedy jednak to pragnienie zaczyna ciebie nakręcać, wtedy jest to pokusą.
To pragnienie dorównania innym, by czuć ich akceptację, zmuszało mnie do robienia tego, czego normalnie bym nie zrobił. Jak na przykład do jazdy na rowerze samym środkiem sześciopasmowej drogi Olympic Boulevard, kiedy samochody ze świstem przemykały zaledwie kilka centymetrów ode mnie i moich kumpli, którzy razem ze mną podjęli to wyzwanie. Były też inne rzeczy, które musiałem robić – moje jasnobrązowe włosy musiały być rozdzielone przedziałkiem na boku, odrzucone ponad czołem, zaczesane do tyłu i podtrzymane dobrą porcją żelu Brylcreem. Moje dżinsy musiały mieć podwinięte nogawki, a gabardynowe koszule musiały mieć rękawy podwinięte dokładnie jeden raz. Na nogach natomiast buty Chippewa, wysoko cenione przez kolegów – swoje własne kupiłem za pieniądze zarobione przy roznoszeniu prasy.
Co też Bóg chciał mi powiedzieć przez to wszystko? Czy obchodziły Go rajdy rowerem samym środkiem ruchliwej ulicy, czy używanie Brylcreem albo noszenie butów Chippewa? Widocznie tak, skoro chęć przypodobania się moim kumplom stała się dla mnie problemem w momencie rozpoczęcia mojej służby dla Boga.
To też było przedmiotem mojego kazania: pokusy. Trwało ono całe dziesięć minut i mama zmuszona była szybko coś wymyślić, aby wypełnić pozostałą ilość czasu przeznaczonego na kazanie. Rolnicy okazali się na tyle mili i wyrozumiali, że pochwalili mnie i moje kazanie, jakkolwiek podejrzewam, że kiedy tego wieczoru wrócili do swoich domów, musieli przyznać, że ocenili mnie bardzo pobłażliwie. Najważniejsze jednak było to, że przy tej okazji ja sam zwróciłem uwagę na coś, co według wszelkiego prawdopodobieństwa miało się okazać prawdziwym problemem w moim życiu. Co właściwie znaczy dla mnie „przynależenie”? Jak ważna jest opinia innych na mój temat, zwłaszcza jeśli chodzi o tych, których szanuję? Miałem przekonanie, że te „inne głosy” pewnego dnia prawdopodobnie staną się przedmiotem prawdziwej próby w moim życiu.
Za chwilę mieliśmy poznać małą, ciemnoskórą dziewczynkę, która miała zmienić nasze życie.
Szczerze mówiąc, nie uważałem zbytnio w kościele tego ranka tuż przed moimi piętnastymi urodzinami. Siedziałem na drewnianym rzeźbionym krześle w bocznej nawie naszego kościoła w Los Angeles, wysłuchując kazania głoszonego przez tatę. W rzeczywistości jednak myślami byłem gdzie indziej – na pewnej giełdzie używanych samochodów. Od miesięcy ciułałem pieniądze zarobione na sprzedaży gazet, by kupić samochód. Nie po prostu „jakiś tam” samochód –
miał to być chevy rocznik ‘39. Jak tylko go dostanę, pomaluję na metaliczny niebieski kolor. Zeskrobałbym chrom i tak, jak to robią wszyscy, obniżył tył.
Nagle coś w tonie głosu mojego taty zwróciło moją uwagę. Mówił o jakimś dziecku arabskim. Tata powrócił właśnie ze swojej pierwszej podróży zamorskiej, do Ziemi Świętej, którą w prezencie zafundowała mu grupa biblijna. To właśnie ton jego głosu zwrócił moją uwagę. Jego zwykle dźwięczący bas zmiękł, prawie się załamując.
– Ona była po prostu małym, obdartym dzieckiem arabskim, które wyciągało swą brudną rączkę, prosząc: ‘Baksheesh!’, co po arabsku znaczy jałmużna. Nigdy nie zapomnę jej twarzy – nigdy, do końca życia...
Ojciec spuścił wzrok na drewniany pulpit, który miał przed sobą, po czym odchrząknął. Powiedział, że spotkał tę dziewczynkę przed palestyńskim obozem dla uchodźców. Miała nie więcej niż osiem lat. Była ubrana w nędzną sukienkę, jej włosy były posklejane, a na rękach trzymała jeszcze mniejszą dziewczynkę, opierając ją o swoje biodro.
– Nasi przewodnicy powiedzieli, żeby nie dawać nic żebrakom, ponieważ to mogłoby ich rozochocić. Nie bardzo rozumiałem, co miałoby to znaczyć. Po prostu nie mogłem jej odprawić z niczym. Sięgnąłem do kieszeni i wsadziłem w jej rączkę kilka monet.
Ojciec przerwał i przez chwilę myślałem, że zaraz zacznie płakać. W kościele zrobiło się bardzo, bardzo cicho. Tata opowiadał dalej, jak tego samego wieczoru klęczał obok swego łóżka w pokoju hotelowym. Nagle stanęła mu przed oczami opalona, brudna twarzyczka palestyńskiego dziecka. Zamknął oczy, mimo to ciągle ją widział. Znowu wyciągnęła swą rączkę, lecz kiedy spojrzał w jej uparcie proszące oczy, wydawało mu się, że dostrzegł w nich coś więcej niż tylko zwykłą prośbę o grosz – coś o wiele głębszego. W jej oczach było błaganie o pociechę, o zachętę, o miłość, o nadzieję na przyszłość. O Ewangelię.
Spojrzałem w dół na moje drogie buty Chippewa. Po policzkach spływały nam łzy i wcale się ich nie wstydziliśmy. Tata opowiadał, jak leżał w swoim hotelowym pokoju, nie zmrużywszy oka przez całą noc, nie mogąc zapomnieć twarzy tej małej dziewczynki.
– I muszę wam coś powiedzieć – ciągnął, prostując się – od tamtej nocy coś się we mnie zmieniło. Chcę poświęcić resztę mego życia na mówienie ludziom o potrzebach naszych sióstr i braci, którzy żyją z dala od nas. Chcę się zająć pomaganiem im. – Misje ogólnoświatowe – mówił ojciec – dotychczas ograniczały się tylko do słów. Nie były niczym więcej. Od dziś misje mają twarz. I jest to twarz dziecka.
Nowe podekscytowanie ścisnęło moje piętnastoletnie serce. Tata nie był jedynym, który od tej pory miał nie pozostać tym samym człowiekiem. Przyszły mi nagle na myśl słowa, które widziałem rok wcześniej wypisane przed moimi oczami, w kościele mojego wuja w Arkansas: Idźcie na cały świat...
Być może jednak było coś, co mógłbym dać już teraz.
Starałem się nie myśleć o moim samochodzie.
Od tamtego wieczoru ojciec zmienił swoje priorytety w Kościele. Coraz więcej pieniędzy przeznaczano na prace misyjne. Zadziwiające, że kiedy ludzie sięgnęli głębiej do swoich kieszeni, zapłacono również wszystkie lokalne rachunki – dochód Kościoła powiększył się o trzydzieści procent.
Ojciec lubił robić szum wokół różnych rzeczy. Przez tygodnie zwykł opowiadać nam o życiu i wyzwaniach, jakie spotykają pewnego afrykańskiego misjonarza, aż wszyscy naprawdę zainteresowaliśmy się tym. Następnie, pewnej niedzieli, na plac przed kościołem wjechał nowiutki jeep. Miał pojechać jako pomoc dla afrykańskiego misjonarza, gdybyśmy uzbierali wystarczającą sumę pieniędzy.
Wreszcie miałem cel, którego szukałem. Zobowiązałem się oddać moje zarobione na sprzedaży gazet przez ostatnie dwa miesiące pieniądze – 40 dolarów – na kupno jeepa. Nie kupiłem mojego wymarzonego chevy, ale za to pomagałem kupić samochód, który miał przemierzyć pół świata.
Jakiś czas później zacząłem się zastanawiać. Być może mógłbym jeszcze kupić mój samochód. Przekonałem tatę, aby pozwolił mi podjąć się jeszcze dwóch innych prac, oprócz roznoszenia gazet.
Byłem bardzo dumny, a trzeba przyznać, że mój tata tę dumę podzielał, kiedy udało mi się tego lata, w piętnastym roku mego życia, zaoszczędzić wystarczająco dużo, żeby kupić mój pierwszy w życiu samochód. Dokładnie taki, jaki chciałem – chevy rocznik ‘39. Biedne auto miało już jedenaście lat i ledwie żyło. Dwoje tylnych drzwi było zepsutych. Z pomocą kolegi udało mi się zdrapać całą powierzchnię chromową i pomalować go na metaliczny niebieski kolor.
Było we mnie jednak jakieś subtelne odczucie – jakiś cichy, uporczywy głos w środku, który mówił mi, że moje życie ma być czymś więcej, niż tylko zajmowaniem się samochodami lub dorównywaniem innym. Wycieczka do Meksyku, z dziesiątką moich przyjaciół w czasie ferii wielkanocnych, zdawała się to potwierdzać. Miałem wtedy osiemnaście lat, tak jak większość moich kolegów. Niewiele wiedzieliśmy o ludziach z innych kultur, ale używając naszego najlepszego hiszpańskiego, którego uczono nas w średniej szkole, staraliśmy się przekazywać tę najważniejszą na ziemi nowinę. Około dwudziestu Meksykanów odpowiedziało „tak”, chcieli poznać Jezusa. Niektórzy klękali wprost na ulicy, aby się modlić. Nawet pomimo niechlubnego końca naszej podróży – dwóch moich kolegów i mnie, zabrano do szpitala z powodu czerwonki – byłem pewien, że natknąłem się na kolejny drogowskaz Bożego prowadzenia.
Coś we mnie zaczęło kiełkować, chociaż nie całkiem to jeszcze rozumiałem.
Najprawdopodobniej, to właśnie ta wycieczka do Meksyku, spowodowała, że postanowiłem pójść do szkoły biblijnej Assembly of God w Springfield, w Missouri.
I tak pewnego pięknego dnia, przy końcu 1954 roku (miałem wtedy dziewiętnaście lat), ja i moja siostra Phyllis, która także zdecydowała się studiować w Central Bible Institute, zapakowaliśmy nasze bagaże do mojego samochodu, który do tego czasu zamieniłem na dodge’a ‘48.
Mama, tato i dziesięcioletnia Jannie, wszyscy ubrani w buty jeździeckie, zebrali się przed naszym domem w zachodniej części Los Angeles, czekając, aż dokończymy pakowanie. Potem nasza piątka stanęła ciasno jedno przy drugim, a tata modlił się o nasze fizyczne i duchowe bezpieczeństwo. Było też trochę zagryzania warg, kiedy oddalaliśmy się od krawężnika.
Prowadząc samochód wzdłuż Olimpic Boulevard na wschód, w kierunku oddalonego o 1500 mil Springfield, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że oto właśnie wkraczam w przygodę, której odkrywanie będzie trwało całe życie.