Czy to prawda że... - ebook
Czy to prawda że... - ebook
Czy komary mogą przenosić AIDS?
Czy flamingi są różowe, ponieważ jedzą kraby?
Czy karaluchy przeżyłyby wojnę atomową?
Czy ziewanie jest wynikiem braku tlenu?
Oryginalne, a często zaskakujące pytania stawiane przez dociekliwych czytelników autorowi bestsellerowej serii popularnonaukowej „Daj się uwieść”, nie mają końca. Odpowiedzi Christopha Drössera kryją w sobie rozwiązanie niejednej naukowej zagadki. Na każde pytanie odpowiada, starając się uzasadnić zakładaną „prawdę” albo „nieprawdę” z wykorzystaniem aktualnego stanu wiedzy w wybranych dziedzinach.
Ta książka jest zbiorem zadziwiających prawd, półprawd i legend ostatnich dziesięciu lat. Świetny przewodnik dla tych, którzy lubią zgłębiać tajemnice świata!
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-21874-4 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prawda. Lekarze kolońscy w czasopiśmie „Rechtsmedizin” z roku 2002 opisują przypadek młodego mężczyzny, który podjął taką próbę samobójstwa. Zmarł, chociaż poziom tak zwanej karboksyhemoglobiny (CO-Hb) w jego krwi wynosił zaledwie 2%. Na podstawie tej wartości można stwierdzić, jaka część cząsteczek hemoglobiny transportujących tlen w układzie krwionośnym jest „zajęta” przez tlenek węgla (CO), ponieważ gaz ten agresywnie wypiera tlen z hemoglobiny. Skutek: pacjent dusi się, choć może jeszcze oddychać.
Pierwsze oznaki zatrucia występują przy poziomie CO-Hb wynoszącym 25%, zabójcze są dopiero wartości od 70%. Przed wprowadzeniem do powszechnego użycia katalizatorów samochodowych gazy spalinowe samochodów zawierały około 10% CO i w krótkim czasie powodowały zatrucie. Katalizatory natomiast prawie całkowicie usuwają tlenek węgla ze spalin; jego zawartość wynosi poniżej 0,1%, podczas biegu jałowego może być trochę wyższa. Autorzy piszą, że nawet w przypadku ekspozycji trwającej ponad 10 godzin nie można osiągnąć poziomu CO-Hb wynoszącego ponad 20%. Wnioskują: „Dlatego w przypadku rozgrzanego, prawidłowo funkcjonującego katalizatora nie oczekuje się śmiertelnej intoksykacji”. Na co więc zmarł ów młody człowiek? Autorzy podają dwa wyjaśnienia. Powodem jego śmierci był albo podwyższony poziom dwutlenku węgla (CO₂) w powietrzu – dwutlenku węgla nie można przecież odfiltrować z gazów spalinowych. Albo udusił się, bo powietrze zawierało zbyt mało tlenu.
Po opublikowaniu felietonu w czasopiśmie „Die Zeit” otrzymałem ciekawego e-maila od Michaela Struschki z uniwersytetu w Stuttgarcie, który opiniował kiedyś podobny przypadek. Jego wyjaśnienie: malejąca zawartość tlenu w powietrzu w garażu powoduje zmiany w procesie spalania w silniku, wskutek czego katalizator też przestaje prawidłowo pracować. „W następstwie poziom CO w gazach spalinowych drastycznie wzrasta, prowadząc szybko do śmiertelnego stężenia w powietrzu w garażu”, pisze Struschka.
Podane przykłady wskazują jednak, że za pomocą gazów spalinowych nie można już tak niezawodnie popełnić samobójstwa jak kiedyś, chociaż w filmach kryminalnych ten stereotyp dalej funkcjonuje. Ale mimo wszystko jest to niebezpieczne dla życia.
W KOŚCIELE KATOLICKIM DO DZISIAJ ISTNIEJE ODPUST
Prawda. Odpust kojarzy się nam często z najgłębszym średniowieczem – jako pewien rodzaj „handlu z Panem Bogiem”, potępiany przez Lutra. I chociaż dziś nie ma już sprytnych klechów, którzy najpierw w drastycznych słowach przedstawialiby męki czyśćcowe, aby następnie sprzedać odpust dla ich uniknięcia, to zasadę odpustu kościół zachował. Potwierdził ją w roku 1967 papież Paweł VI w konstytucji apostolskiej Indulgentiarum doctrina, a obecnie odpusty stosuje również papież Benedykt XVI. Na przykład podczas Światowego Spotkania Młodzieży w Kolonii w roku 2005 wierni mogli dostąpić odpustu zupełnego.
Odpustu nie należy mylić z odpuszczeniem grzechów, którego, według nauki chrześcijańskiej, udzielić może wyłącznie Bóg. Lecz grzesznik, któremu grzechy zostały odpuszczone i który czynnie okazał skruchę, według wiary katolickiej musi jeszcze odpokutować za swe czyny w czyśćcu. Tej kary można uniknąć również dzisiaj, wspierając finansowo organizacje charytatywne, angażując się społecznie albo uczestnicząc w pielgrzymkach. W dawniejszych czasach często liczono odpust w dniach. Chodziło o dni pokuty, lecz wielu grzeszników myślało, że odpowiednio mniej dni będą musieli się smażyć w ogniu piekielnego przedsionka.
Odpust nie jest więc „konieczny do zbawienia”, jak mówił papież Paweł VI, lecz może bardzo ułatwić życie po śmierci. Dobrą okazją do przyjęcia odpustu jest na przykład papieskie błogosławieństwo _Urbi et Orbi_. Uczestnictwo w nim, możliwe również za pośrednictwem radia czy telewizji, może przynieść odpust zupełny. Ale oczywiście tylko wtedy, gdy grzesznik swych czynów uczciwie żałuje, prowadząc poza tym świątobliwe życie.
W MEDYCYNIE NADAL STOSUJE SIĘ UPUST KRWI
Prawda. Od czasów antycznych do nowożytnych upust krwi stanowił standardową metodę leczenia wszelkich możliwych schorzeń. Zgodnie z wyobrażeniem, że w organizmie powinna panować równowaga „czterech soków”, upuszczano pacjentom niekiedy duże ilości krwi, aby tę równowagę przywrócić. Według innego wyobrażenia utoczenie krwi pozwalało pozbyć się z organizmu wszelkich możliwych trucizn.
Upust krwi jako uniwersalną metodę leczniczą zachwalała przede wszystkim mistyczka święta Hildegarda z Bingen. Kiedy księżyca ubywało, pacjenta należało uwolnić od „zgniłej i rozłożonej krwi” – wyobrażenie podobne do pojęcia „złogów” w dzisiejszej medycynie naturalnej. Z czasem obyczaj ten przybrał rozmiary prawdziwego wampiryzmu, często doprowadzającego pacjentów do ciężkiego stanu, a nierzadko śmierci. Przypuszcza się na przykład, że obfite upuszczanie krwi przyczyniło się do śmierci pierwszego amerykańskiego prezydenta Jerzego Waszyngtona.
Wraz z przyswojeniem sobie wiedzy o układzie krwionośnym słusznie usunięto upust krwi z repertuaru metod medycznych. Jednakże od kilku lat metoda ta, przede wszystkim dzięki powoływaniu się na świętą Hildegardę, przeżywa odrodzenie wśród medyków alternatywnych. Na szczęście ilości krwi utaczane dziś dla celów profilaktycznych nie zagrażają już życiu, można więc przyjąć założenie, że nie powodują wielkich szkód.
„Oczyszczanie krwi” nie znalazło uznania w medycynie naukowej. Istnieje jedynie kilka rzadkich chorób, przy których upust krwi może stanowić część terapii, na przykład schorzenie zwane czerwienicą prawdziwą, w którym komórki krwi nadmiernie się rozmnażają – choroba występuje u 2 osób na 100 000. Inną chorobą jest hemochromatoza, gdy organizm wchłania zbyt wiele żelaza. Upuszczaniem krwi może też skorygować wartość hematokrytu, gdy jest on zbyt wysoki, czyli krew za gęsta. Lecz ten sposób „leczy” zawsze tylko objawy, nie zaś przyczynę choroby.
LUDZIE Z ALBINIZMEM MAJĄ CZERWONE OCZY
Nieprawda. Ludziom cierpiący na albinizm brakuje melaniny, barwnika produkowanego przez organizm. Schorzenie dotyka jedną osobę na 17 000. Już od roku 1908 wiadomo, że brak ten należy przypisać pewnej wadzie genetycznej. Od tego czasu udało się zidentyfikować pięć genów, których mutacje prowadzą do różnych postaci albinizmu. Czasem brakuje barwnika w całym organizmie, wtedy skóra i włosy są białe jak śnieg. W niektórych przypadkach zaś brak melaniny występuje tylko w tęczówce oka. Towarzyszy temu najczęściej wrodzone upośledzenie wzroku, a oczy są bardzo wrażliwe na światło.
Nie znaczy to jednak, że oczy są czerwone, jak ma to miejsce na przykład u myszy z albinizmem. Oczy człowieka wykazują pewne zabarwienie również bez melaniny.
Widać to u niemowląt: prawie wszystkie rodzą się z niebieskimi oczyma, bo produkcja melaniny w ich organizmach dopiero się rozwija. Również oczy ludzi z albinizmem są niebieskie albo szare, a w niektórych przypadkach jasnobrązowe.
Zabarwienie nie jest jednak bardzo intensywne, dlatego w niektórych warunkach oświetlenia może prześwitywać czerwone dno oka, tak że oczy wydają się być czerwonawe lub fiołkowe. To w zasadzie to samo zjawisko, które sprawia, że oczy osób fotografowanych są na zdjęciach czasem czerwone.
ALKOHOL UŻYWANY DO GOTOWANIA WYPAROWUJE CAŁKOWICIE
Nieprawda. Alkohol to lubiany składnik potraw – czy chodzi o fondue serowe z białym winem i wiśniówką, czy o dobry bigos staropolski z czerwonym winem albo na przykład pudding z amaretto.
Alkohol tylko polepsza smak, myślą pani albo pan domu, „ulotni się” zanim się obejrzysz. Lecz aby przekonać się, że nie jest to prawdą, wystarczy wizyta na tradycyjnym jarmarku bożonarodzeniowym¹. Tam grzane wino czasem godzinami stoi na ogniu, a mimo to zawiera jeszcze bardzo dużo „procentów”, a nie tylko wodę, goździki i cynamon. Najwyraźniej alkohol znosi sporą dawkę ciepła, choć jego temperatura wrzenia jest niższa niż wody.
Ile procent dokładnie pozostaje, zbadali na zlecenie amerykańskiego ministerstwa rolnictwa naukowcy z University of Idaho w amerykańskim miasteczku Moscow. Gdy uszlachetni się wrzący sos lub zupę winem czy wódką, a potem zdejmie się potrawę z ognia, to przy serwowaniu zawiera ona jeszcze 85% dodanego alkoholu. Im dłużej płyn się gotuje, tym niższa jest zawartość alkoholu. Po pół godzinie pozostaje go 35%, a potrawa, która dochodziła na piecu albo w piekarniku nawet przez dwie i pół godziny, zawiera jeszcze 5% początkowej ilości alkoholu.
Należy więc z alkoholem uważać, przede wszystkim gdy wśród gości są dzieci, abstynenci nie pijący z zasady lub powodów religijnych albo byli alkoholicy. Wtedy najlepiej zrezygnować z tej „substancji poprawiającej smak”.
PIWO BEZALKOHOLOWE ZAWIERA ALKOHOL
Prawda. Przynajmniej większość marek. Istnieją piwa bezalkoholowe, które rzeczywiście nie zawierają w ogóle żadnego alkoholu, ale w większości jednak trochę go pozostaje. Pod względem prawnym nazwę „piwo bezalkoholowe” może nosić piwo o zawartości alkoholu mniejszej niż 0,5%. Porównywalną ilość alkoholu zawiera sok owocowy albo piwo słodowe.
Ale czy taka minimalna zawartość alkoholu wykazuje w organizmie działanie fizjologiczne? Eksperci twierdzą, że nie. Trzeba by było wypić ogromną ilość, aby osiągnąć jakiś znaczący poziom. Mikroorganizmy w naszym przewodzie pokarmowym również produkują niewielkie ilości alkoholu. Minimalne stężenie w piwie bezalkoholowym niewiele tu zmienia. Taki napój nie stanowi zagrożenia nawet dla chorych na wątrobę.
Piwowarzy odradzają jednak piwo bezalkoholowe byłym, tak zwanym „suchym” alkoholikom. Przede wszystkim jednak z powodów psychologicznych. Przeżycia towarzyszące piciu piwa bezalkoholowego są zbyt podobne do tych przy piciu „prawdziwego” piwa, co sprawia, że pojawia się niebezpieczeństwo powrotu do nałogu.
W KANALIZACJI NOWEGO JORKU ŻYJĄ ALIGATORY
Nieprawda. Mamy tu do czynienia z bardzo trwałą „legendą miejską”, w której szczególnie ciekawy jest przede wszystkim jeden szczegół, że mają to ponoć być aligatory albinosy. A sama historia jest następująca: pewni mieszkańcy Nowego Jorku z urlopu na Florydzie przywieźli małe słodkie aligatorki, które, gdy zrobiły się za duże, wypuścili na ulicę. Gady znalazły korzystne warunki w kanalizacji miejskiej, gdzie się masowo rozmnożyły, a z powodu panujących tam ciemności utraciły zabarwienie skóry.
Zawsze trudno jest udowodnić, że coś nie istnieje – w koń- cu kanalizacja w Nowym Jorku ma około 10 000 kilometrów długości. Z pewnością jednak można stwierdzić, że aligatory w kanalizacji to produkt wybujałej wyobraźni. W archiwum Nowego Jorku tylko raz wspomina się, że widziano aligatory, 9 lutego 1935 roku – trzej chłopcy zabili zwierzę, które wystawiło głowę z otwartej studzienki ściekowej.
Najczęściej cytowanym „dowodem” na istnienie podziemnej populacji jest książka Roberta Daleya _The World Beneath the City_ z roku 1959. Cytuje się w niej barwną historyjkę opowiadaną przez Teddy’ego Maya, w latach 30. głównego inspektora systemu kanalizacji Nowego Jorku. May opowiada, jak, idąc za wskazówkami swych kolegów, udał się na ekspedycję do podziemnego świata. W stożku światła jego latarki pojawiał się jeden aligator za drugim. Nie w głównych kanałach ściekowych, lecz w spokojnych bocznych przewodach kanalizacyjnych. „Wygląda na to, że pod ulicami najbardziej zabieganego miasta na świecie kolonia rozrosła się na dobre”, pisze Daley.
Warto w to wierzyć? May w momencie opowiadania miał już 84 lata, a z innych źródeł wiadomo, że był wprost niezrównanym gawędziarzem. Co do jednego badacze gadów są zgodni, kanalizacja nowojorska w zimie jest o wiele za zimna dla tych zmiennocieplnych zwierząt. Ale historyjka jest przynajmniej zgrabnie wymyślona.
CIĘŻAR WSZYSTKICH MRÓWEK ŻYJĄCYCH NA ZIEMI JEST WIĘKSZY NIŻ CIĘŻAR WSZYSTKICH LUDZI
Nieprawda. Ale powiedzmy sobie od razu: tej kwestii nie można rozstrzygnąć jednoznacznie, bo nie przeprowadza się spisów powszechnych mrówek.
Zacznijmy od ludzi: ich liczbę znamy dość dokładnie, teraz jest nas 7 miliardów. Przyjąwszy, że człowiek waży przeciętnie 50 kilogramów (liczą się też przecież dzieci i niemowlęta), otrzymujemy masę całkowitą około 340 miliardów ton.
Nikt dokładnie nie wie, ile mrówek żyje na świecie. Nie jest nawet znana liczba ich gatunków, dotychczas zidentyfikowano około 9000, prawdopodobnie jest ich jednak o wiele więcej. Amerykański badacz owadów E.O. Wilson szacuje liczbę wszystkich mrówek na 1016 do 1017, czyli 10 do 100 bilionów. W innych źródłach jest mowa tylko o jednym bilionie – współczynnik niepewności wynosi więc 100!
Przyjmijmy jako podstawę wartość 1016; zakładając, że masa pojedynczej mrówki wynosi 5 miligramów (jeszcze jedno śmiałe założenie, bo owady te występują w przeróżnych wielkościach), otrzymamy masę całkowitą wszystkich mrówek – 50 milionów ton.
Wedle tych obliczeń jednoznacznie przoduje człowiek. Lecz tak nie musi być zawsze – naukowcy zajmujący się taksonomią przy każdym ponownym liczeniu korygowali liczbę owadów w górę. Zadziwia fakt, że masy rzeczywiście są podobnego rzędu. Odpowiedź więc może być jedynie tymczasowa.
ANTYBIOTYKÓW NIE NALEŻY PRZYJMOWAĆ Z MLEKIEM
Nieprawda. A przynajmniej generalna zasada „nie łączyć mleka z antybiotykami” nie zawsze ma sens. W końcu tylko spojrzenie na ulotkę dołączoną do opakowania pozwoli wyjaśnić, czy przepisany przez lekarza konkretny lek w przypadku przyjęcia go z mlekiem (czy też z sokiem owocowym) zmienia swe działanie. Co interesujące, ostrzeżenie, żeby nie spożywać antybiotyków z mlekiem, znajdziemy w internecie polskojęzycznym, lecz rzadko w angielskojęzycznym – tam kombinacja antibiotics i milk prowadzi najczęściej do stron ostrzegających przed pozostałościami antybiotyków w mleku.
Ponieważ w internecie przeczytałem też ostrzeżenie urzędniczki Federalnego Instytutu do spraw Leków i Produktów Medycznych², zapytałem ich przedstawiciela, jak to właściwie jest. I patrzcie państwo – również tam, jak mówi rzecznik prasowy Thomas Grüger, podchodzi się „raczej krytycznie do generalnego ostrzeżenia przed jednoczesnym spożywaniem antybiotyków i produktów mlecznych”. Szacuje, że mniej niż 15% przyjmowanych doustnie leków przeciwinfekcyjnych (profesjonalista unika słowa „antybiotyk”) nie wykazuje tolerancji na mleko. Należą do nich tetracykliny (jak doksycyklina i minocyklina) oraz fluorochinolony (szczególnie ciprofloksacyna i norfloksacyna).
Substancje te z jonami wapniowymi zawartymi w mleku tworzą kompleksy, przypominające maleńkie kuleczki, za duże jednak, aby mogły przeniknąć przez ścianę jelita. Zamiast przechodzić więc do krwi, lek ulega strawieniu i nie działa. Biorąc te leki, nie trzeba jednak zupełnie rezygnować z produktów mlecznych – wystarczy, że od ich konsumpcji do zażycia antybiotyku upłynie około dwóch godzin.
W tej grupie nie ma antybiotyków zapisywanych najczęściej przy infekcjach dróg oddechowych i moczowych. Również penicylina nie wykazuje negatywnego oddziaływania z mlekiem, nawiasem mówiąc z alkoholem też nie – pominąwszy fakt, że przyjmując leki należy z zasady zrezygnować z alkoholu.
SADOWNICY SPRYSKUJĄ WODĄ KWIATY JABŁONI, ABY CHRONIĆ JE PRZED MROZEM
Prawda. To, że warstwa lodu ma chronić kwiecie drzew owocowych i winorośli przed zmarznięciem, brzmi paradoksalnie, lecz to rzeczywiście prawda. Zgodnie z anegdotą fakt ten odkrył niestroniący od kieliszka winiarz z Toskanii. Gdy jego koledzy po ciepłym wiosennym dniu ze strachu przed nocnymi przymrozkami wyłączyli urządzenia zraszające w swych winnicach, on w najlepsze spał pijany w knajpie, z której wrócił dopiero nad ranem – kwiaty należących do niego winorośli jako jedyne przeżyły silny atak mrozu.
Kwiaty drzew owocowych nie marzną w momencie, gdy temperatura zbliży się do punktu zamarzania. Niebezpiecznie robi się dopiero, gdy przymrozek trwa kilka godzin. Dwa zjawiska fizyczne sprawiają, że lekki płaszczyk lodowy w tej sytuacji je chroni: pierwsze z nich to izolacja. Lód nie jest szczególnie dobrym przewodnikiem ciepła, a warstwa, której temperatura wynosi około zera stopni, chroni przed silniejszym mrozem panującym w otoczeniu.
Drugie znane jest pod fizyczną nazwą „ciepła krzepnięcia”. Gdy ciecz zmienia stan skupienia i staje się ciałem stałym, oddaje ciepło do otoczenia. W przypadku wody jest to 335 dżuli na gram – energia cieplna ogrzewająca bezpośrednio wrażliwe kwiaty. To działa nawet wtedy, gdy roślina ma już otoczkę lodową. Dodatkowe zraszanie wyzwala dodatkowe ciepło. Lecz w końcu pancerz lodowy może stać się zbyt gruby i powodować łamanie gałęzi. Sztuka polega na możliwie subtelnym rozpylaniu wody, aby zapewnić ciągłe wyzwalanie ciepła krzepnięcia przed dłuższy czas, ale uniknąć tworzenia się zbyt masywnej warstwy lodowej. Lecz gdy przymrozek utrzymuje się kilka nocy z rzędu, nie pomoże nawet najwymyślniejsze zraszanie.