Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czy to się mogło zdarzyć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czy to się mogło zdarzyć - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 288 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TA­JEM­NI­CA WĄ­WO­ZU MA­CAR­GE­RA

Na pół­noc­ny za­chód od In­dian Hill, oko­ło dzie­wię­ciu mil lo­tem pta­ka, leży Wą­wóz Ma­car­ge­ra. Nie jest to wła­ści­wie wą­wóz – za­le­d­wie niec­ka po­mię­dzy dwo­ma za­le­sio­ny­mi, nie­wiel­ki­mi wznie­sie­nia­mi. Od­le­głość od wlo­tu do wy­lo­tu – al­bo­wiem wą­wo­zy, po­dob­nie jak rze­ki, po­sia­da­ją wła­sną ana­to­mię – nie prze­kra­cza dwóch mil, a sze­ro­kość dna w jed­nym tyl­ko miej­scu prze­wyż­sza dwa­na­ście jar­dów, brze­gi ma­łe­go po­to­ku, któ­ry wy­le­wa zimą, a wy­sy­cha wcze­sną wio­sną, wzno­szą się na pra­wie ca­łej jego dłu­go­ści od razu pio­no­wo ku gó­rze. Stro­me zbo­cza wzgórz, po­kry­te nie­prze­nik­nio­nym nie­mal gąsz­czem man­za­nil­li, roz­dzie­lo­ne są je­dy­nie sze­ro­ko­ścią wstę­gi stru­mie­nia. Nikt, prócz przy­pad­ko­we­go przed­się­bior­cze­go my­śli­we­go z owych oko­lic, nig­dy nie za­pusz­cza się w głąb Wą­wo­zu Ma­car­ge­ra, któ­ry poza za­się­giem pię­ciu mil nie jest zna­ny na­wet z na­zwy. W tym­że pro­mie­niu we wszyst­kich kie­run­kach wzno­szą się znacz­nie oka­zal­sze punk­ty to­po­gra­ficz­ne bez nazw i na próż­no by pró­bo­wać do­cie­kać na miej­scu po­cho­dze­nia na­zwy owe­go wą­wo­zu.

Mniej wię­cej w pół dro­gi mię­dzy wlo­tem a wy­lo­tem Wą­wo­zu Ma­car­ge­ra zbo­cze po pra­wej stro­nie, idąc w górę wą­wo­zu, prze­cię­te jest in­nym pa­ro­wem, krót­kim i su­chym, a w miej­scu ich po­łą­cze­nia roz­cią­ga się pła­ski te­ren o po­wierzch­ni dwóch czy trzech akrów, tam przed kil­ko­ma laty sta­ła sta­ra, skle­co­na z de­sek cha­ta o jed­nej ma­łej izbie. Jak czę­ści skła­do­we owe­go dom­ku, acz­kol­wiek nie­licz­ne i pro­ste, zło­żo­no w ca­łość na tym nie­omal nie­do­stęp­nym od­lu­dziu, po­zo­sta­je za­gad­ką, któ­rej roz­wią­za­nie mo­gło­by dać wię­cej sa­tys­fak­cji niż ko­rzy­ści. Praw­do­po­dob­nie ło­ży­sko po­to­ku było on­giś dro­gą. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że swe­go cza­su wą­wóz zo­stał bar­dzo do­kład­nie spe­ne­tro­wa­ny przez po­szu­ki­wa­czy zło­ta, któ­rzy mu­sie­li w ja­kiś spo­sób doń do­trzeć, i to z jucz­ny­mi zwie­rzę­ta­mi dźwi­ga­ją­cy­mi na­rzę­dzia i za­pa­sy. Naj­wi­docz­niej jed­nak ich zy­ski nie były na tyle wy­so­kie, by uza­sad­nić mo­gły ko­niecz­ność więk­szych na­kła­dów ce­lem po­łą­cze­nia Wą­wo­zu Ma­car­ge­ra z ja­kimś ośrod­kiem cy­wi­li­za­cji cie­szą­cym się wy­róż­nie­niem, ja­kim było po­sia­da­nie tar­ta­ku. Dom wszak­że stał tam jesz­cze pra­wie nie­na­ru­szo­ny. Bra­ko­wa­ło mu drzwi i ramy okien­nej, a ko­min z gli­ny i ka­mie­nia za­wa­lił się, two­rząc nie­kształt­ną kupę gru­zu po­ro­śnię­tą wy­bu­ja­łym ziel­skiem. Skrom­ne ume­blo­wa­nie, ja­kie mo­gło tam on­giś się znaj­do­wać, i więk­sza część ze­wnętrz­ne­go osza­lo­wa­nia ścian po­słu­ży­ły my­śli­wym do roz­pa­la­nia ognisk; po­dob­ny los spo­tkał praw­do­po­dob­nie obu­do­wę sta­rej stud­ni, któ­ra w cza­sach prze­ze mnie opi­sy­wa­nych ist­nia­ła już tyl­ko w po­sta­ci dość sze­ro­kie­go, lecz nie­zbyt głę­bo­kie­go dołu nie opo­dal cha­ty.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia la­tem 1874 roku wsze­dłem do Wą­wo­zu Ma­car­ge­ra z wą­skiej do­li­ny, któ­ra doń pro­wa­dzi, po­su­wa­jąc się wzdłuż wy­schłe­go ko­ry­ta po­to­ku. Po­lo­wa­łem na ku­ro­pa­twy i mia­łem już w tor­bie oko­ło tu­zi­na pta­ków, kie­dy to do­tar­łem do wy­żej opi­sa­nej cha­ty, o któ­rej ist­nie­niu do­tych­czas nie wie­dzia­łem. Po dość po­bież­nych oglę­dzi­nach znisz­czo­ne­go do­mo­stwa po­wró­ci­łem do swe­go za­ję­cia i wo­bec" do­brych wy­ni­ków po­lo­wa­nia prze­cią­gną­łem je aż do za­cho­du słoń­ca; wów­czas uświa­do­mi­łem so­bie, że je­stem da­le­ko od ja­kiej­kol­wiek ludz­kiej osa­dy – zbyt da­le­ko, by do­trzeć doń przed za­pad­nię­ciem nocy. W tor­bie my­śliw­skiej mia­łem jed­nak żyw­ność, a sta­ry dom da­wał schro­nie­nie, o ile w ogó­le schro­nie­nie było po­trzeb­ne w rów­nie cie­płą i bez­dż­dży­stą noc na pod­gó­rzu Sier­ra Ne­va­da, gdzie moż­na wy­god­nie spać na po­sła­niu z so­sno­we­go igli­wia bez żad­ne­go przy­kry­cia. Lu­bię sa­mot­ność i ko­cham noc, tak więc nie­wie­le my­śląc po­sta­no­wi­łem roz­ło­żyć się bi­wa­kiem i o zmierz­chu mia­łem już umosz­czo­ne w rogu izby po­sła­nie z ga­łą­zek i tra­wy, a na ogniu roz­nie­co­nym na pa­le­ni­sku pie­kła się ku­ro­pa­twa. Dym ula­ty­wał przez za­wa­lo­ny ko­min, ogień oświe­tlał po­kój cie­płym bla­skiem i w trak­cie spo­ży­wa­nia skrom­ne­go po­sił­ku z po­spo­li­te­go pta­ka, po­pi­ja­ne­go reszt­ka­mi czer­wo­ne­go wina za­stę­pu­ją­ce­go mi przez całe po­po­łu­dnie wodę, któ­rej bra­ko­wa­ło w tam­tej­szej oko­li­cy, do­zna­łem uczu­cia bło­go­ści, ja­kie­go na­wet lep­sza stra­wa i wy­god­niej­sze po­miesz­cze­nie nie za­wsze są w sta­nie za­pew­nić.

Nie­mniej jed­nak cze­goś mi było brak. Mia­łem po­czu­cie wy­go­dy, lecz nie bez­pie­czeń­stwa. Przy­ła­pa­łem się na częst­szym spo­glą­da­niu w zie­ją­cy pust­ką otwór drzwio­wy i okien­ny, niż­by sy­tu­acja tego wy­ma­ga­ła. Na ze­wnątrz roz­po­ście­ra­ła się czerń i nie mo­głem wy­zbyć się pew­ne­go uczu­cia lęku, moja wy­obraź­nia bo­wiem od­ma­lo­wy­wa­ła ze­wnętrz­ny świat za­peł­nia­jąc go nie­przy­ja­zny­mi stwo­ra­mi na­tu­ral­ny­mi i nad­przy­ro­dzo­ny­mi – a głów­ny­mi spo­śród nich, każ­dy w swej ka­te­go­rii, były sza­ry niedź­wiedź, któ­re­go, jak wie­dzia­łem, spo­ra­dycz­nie wi­dy­wa­no w oko­li­cy, oraz duch, co do któ­re­go mia­łem pod­sta­wy przy­pusz­czać, że się tu nie po­ja­wiał. Nie­ste­ty, na­sze uczu­cia nie za­wsze uzna­ją za­sa­dę praw­do­po­do­bień­stwa, a dla mnie owej nocy moż­li­we i nie­moż­li­we było jed­na­ko nie­po­ko­ją­ce.

Każ­dy, kto ma do­świad­cze­nie w tej spra­wie, za­uwa­żył za­pew­ne, że z mniej­szym lę­kiem sta­wia się czo­ło praw­dzi­wym i wy­obra­żo­nym noc­nym stra­chom na otwar­tej prze­strze­ni niż w domu o roz­war­tych drzwiach. Do­świad­cza­łem tego te­raz, le­żąc na mym po­sła­niu z li­ści przy ko­mi­nie w rogu izby i po­zwa­la­jąc, by ogień za­ga­sał. Tak sil­nie ją­łem od­czu­wać obec­ność w tym miej­scu cze­goś złe­go i za­gra­ża­ją­ce­go mi, że by­łem pra­wie nie­zdol­ny do ode­rwa­nia wzro­ku od otwo­ru, w mia­rę jak sta­wał się co­raz mniej wi­docz­ny w gęst­nie­ją­cym mro­ku. A kie­dy ostat­ni pło­my­czek za­mi­go­tał i zgasł, chwy­ci­łem strzel­bę, któ­rą po­przed­nio po­ło­ży­łem u swe­go boku, i skie­ro­wa­łem lufą ku nie­wi­docz­ne­mu te­raz wej­ściu, z kciu­kiem na jed­nym z kur­ków, go­to­wym, by go od­wieść. Wstrzy­ma­łem od­dech. Mię­śnie mia­łem sztyw­ne z na­pię­cia, lecz w chwi­lę póź­niej odło­ży­łem broń z uczu­ciem wsty­du i upo­ko­rze­nia. Cze­go się lę­ka­łem i cze­mu? – Ja, dla któ­re­go noc mia­ła bar­dziej swoj­skie niż czło­wiek ob­li­cze…

Ja, dla któ­re­go ów pier­wia­stek dzie­dzicz­nych prze­są­dów, od ja­kich nikt z nas nie jest cał­ko­wi­cie wol­ny, do­da­wał sa­mot­no­ści, ciem­no­ści i ci­szy je­dy­nie wię­cej po­wa­bu i uro­ku! Nie by­łem w sta­nie po­jąć mego sza­leń­stwa i gu­biąc się w do­my­słach za­sną­łem. A wów­czas mia­łem wi­dze­nie sen­ne.

By­łem w wiel­kim mie­ście w ob­cym kra­ju – mie­ście, któ­re­go miesz­kań­cy na­le­że­li do tej sa­mej co ja na­ro­do­wo­ści, choć róż­ni­li się nie­co mową i ubio­rem; lecz o ja­kie to cho­dzi­ło róż­ni­ce, nie umiał­bym do­kład­nie po­wie­dzieć; poj­mo­wa­łem je bar­dzo nie­ja­sno. Nad mia­stem gó­ro­wał wiel­ki za­mek na wy­so­kim wzgó­rzu, któ­re­go na­zwą zna­łem, lecz nie po­tra­fi­łem wy­mó­wić. Prze­mie­rzy­łem wie­le ulic, nie­któ­re sze­ro­kie i pro­ste, obrze­żo­ne wy­so­ki­mi, no­wo­cze­sny­mi bu­dyn­ka­mi, inne wą­skie, mrocz­ne i krę­te, wi­ją­ce się pod szczy­ta­mi da­chów dziw­nych sta­rych do­mów, któ­rych nad­wie­szo­ne izbi­ce, kunsz­tow­nie ozdo­bio­ne rzeź­ba­mi w drze­wie i ka­mie­niu, nie­mal sty­ka­ły się nad moją gło­wą.

Szu­ka­łem ko­goś, kogo nig­dy nie wi­dzia­łem, choć by­łem pew­ny, że roz­po­znam go, gdy go od­naj­dę. Nie dzia­ła­łem bez­ce­lo­wo i cha­otycz­nie, lecz po­dług pew­ne­go okre­ślo­ne­go sys­te­mu; skrę­ca­łem z jed­nej uli­cy w dru­gą bez wa­ha­nia, prze­ci­ska­łem się przez la­bi­rynt za­wi­łych przejść bez oba­wy zgu­bie­nia dro­gi.

W pew­nej chwi­li sta­ną­łem przed ni­ski­mi drzwia­mi domu z cio­sa­ne­go ka­mie­nia, któ­ry to dom mógł­by być miesz­ka­niem rze­mieśl­ni­ka wyż­szej kla­sy, i wsze­dłem bez za­po­wie­dzi. W po­ko­ju, dość ską­po ume­blo­wa­nym i roz­ja­śnio­nym świa­tłem pa­da­ją­cym z je­dy­ne­go okna o ma­łych szyb­kach w kształ­cie rom­bu, znaj­do­wa­ło się dwo­je tyl­ko lu­dzi: męż­czy­zna i ko­bie­ta. Nie zwró­ci­li naj­mniej­szej uwa­gi na moje wtar­gnię­cie, któ­ra to oko­licz­ność, jak to bywa w snach, wy­da­wa­ła się cał­kiem na­tu­ral­na. Nie roz­ma­wia­li; sie­dzie­li osob­no, ni­czym nie za­ję­ci i mar­kot­ni.

Ko­bie­ta była mło­da i dość tęga, o pięk­nych du­żych oczach i nie­po­ko­ją­cej uro­dzie. Za­cho­wa­łem żywe wspo­mnie­nie wy­ra­zu jej twa­rzy, lecz w snach nie do­strze­ga się szcze­gó­łów ludz­kiej fi­zjo­no­mii. Ra­mio­na mia­ła okry­te gru­bym sza­lem w szkoc­ką kra­tę.

Męż­czy­zna był star­szy od niej, bru­net o złym ob­li­czu, któ­re dłu­ga bli­zna bie­gną­ca uko­śnie w dół od le­wej skro­ni aż do czar­nych wą­sów czy­ni­ła bar­dziej jesz­cze zło­wro­gim, choć w moim śnie szra­ma ta ist­nia­ła ra­czej jako od­dziel­ne zja­wi­sko – nie po­tra­fię tego in­a­czej wy­ra­zić – miast na­le­żeć do jego twa­rzy. Od pierw­szej chwi­li, kie­dy uj­rza­łem męż­czy­znę i ko­bie­tę, wie­dzia­łem, że są mał­żeń­stwem.

Co na­stą­pi­ło póź­niej, pa­mię­tam nie­ja­sno. Wszyst­ko się prze­mie­sza­ło i sta­ło nie­wy­raź­ne – spo­wo­do­wa­ły to za­pew­ne prze­bły­ski świa­do­mo­ści. Jak gdy­by dwa ob­ra­zy – sce­ny ze snu i z mo­je­go rze­czy­wi­ste­go oto­cze­nia – sto­pi­ły się ze sobą, na­ło­ży­ły na sie­bie, aż ten pierw­szy, bled­nąc stop­nio­wo, wresz­cie znikł; wów­czas cał­kiem się roz­bu­dzi­łem i zna­la­złem po­now­nie w opu­sto­sza­łej izbie, spo­koj­ny i ja­sno świa­dom mej sy­tu­acji.

Mój nie­mą­dry strach pierzchł i otwo­rzyw­szy oczy zo­ba­czy­łem, że ogień, któ­ry nie wy­gasł zu­peł­nie, zno­wu buch­nął pło­mie­niem i roz­świe­tlał po­kój, jed­no z po­lan bo­wiem spa­dło w żar. Praw­do­po­dob­nie spa­łem za­le­d­wie kil­ka mi­nut, lecz ów ba­nal­ny sen wy­warł na mnie tak sil­ne wra­że­nie, że ode­szła mnie wszel­ka sen­ność. Po chwi­li wsta­łem, zsu­ną­łem ra­zem ża­rzą­ce się głow­nie i za­pa­liw­szy faj­kę po­grą­ży­łem się w roz­pa­mię­ty­wa­niu snu w spo­sób nie­do­rzecz­nie me­to­dycz­ny

Sam był­bym za­sko­czo­ny, gdy­by mi przy­szło po­wie­dzieć, dla ja­kiej przy­czy­ny ów sen za­słu­gi­wał na uwa­gę. Po chwi­li po­waż­ne­go za­sta­no­wie­nia się nad tą spra­wą stwier­dzi­łem, że mia­stem z mego snu jest Edyn­burg, gdzie nig­dy do­tąd nie by­łem. Je­śli więc sen był wspo­mnie­niem, było to wspo­mnie­nie ob­ra­zów i opi­sów. Owo roz­po­zna­nie wstrzą­snę­ło mną głę­bo­ko, jak gdy­by coś w mym umy­śle bun­tow­ni­czo na­le­ga­ło, wbrew woli i ro­zu­mo­wi, by uznać wagę tego wszyst­kie­go. I owa siła, czym­kol­wiek była, opa­no­wa­ła tak­że moją mowę.

– Z pew­no­ścią – rze­kłem na głos cał­kiem mi­mo­wol­nie – McGre­go­ro­wie mu­sie­li przy­być tu z Edyn­bur­ga.

W pierw­szej chwi­li ani treść tej uwa­gi, ani fakt wy­po­wie­dze­nia jej w naj­mniej­szym stop­niu nie zdzi­wi­ły mnie. Wy­da­wa­ło się to cał­kiem na­tu­ral­ne, że po­wi­nie­nem znać na­zwi­sko po­sta­ci z mego snu i kil­ka szcze­gó­łów z ich ży­cia. Wnet jed­nak nie­do­rzecz­ność ca­łej tej hi­sto­rii do­tar­ła do mej śwa­do­mo­ści. Ro­ze­śmia­łem się gło­śno, strzą­sną­łem po­piół z faj­ki i znów wy­cią­gną­łem się na po­sła­niu z ga­łę­zi i tra­wy, gdzie le­ża­łem pa­trząc z roz­tar­gnie­niem na do­ga­sa­ją­cy ogień i nie po­wra­ca­jąc już my­śla­mi ani do mego snu, ani oto­cze­nia. Na­gle je­den je­dy­ny po­zo­sta­ły ję­zy­czek ognia przy­cup­nął na chwi­lę, a po­tem wy­strze­la­jąc w górę, wy­swo­bo­dził się z po­pio­łów i za­gasł w po­wie­trzu. Za­pa­dła cał­ko­wi­ta ciem­ność.

W tej sa­mej chwi­li – nim jesz­cze blask pło­my­ka zdą­żył cał­kiem za­ga­snąć przed mymi oczy­ma – wy­da­ło mi się, że sły­szę tępy, głu­chy ło­skot, jak gdy­by ja­kieś cięż­kie ciel­sko ru­nę­ło na pod­ło­gę, któ­ra za­trzę­sła się pod mym po­sła­niem. Gwał­tow­nie usia­dłem i ją­łem szu­kać po omac­ku strzel­by wo­kół sie­bie. By­łem prze­ko­na­ny, że ja­kaś dzi­ka be­stia wsko­czy­ła do środ­ka przez otwar­te okno. Gdy wą­tła bu­dow­la wciąż jesz­cze drża­ła od siły ude­rze­nia, usły­sza­łem od­głos cio­sów, szu­ra­nie stóp po pod­ło­dze, a póź­niej prze­ni­kli­wy krzyk ko­bie­ty w ago­nii, do­cho­dzą­cy, zda­wa­ło­by się, z miej­sca nie­omal w za­się­gu mego ra­mie­nia. Tak prze­raź­li­we­go krzy­ku nig­dy do­tąd nie sły­sza­łem ani nie mo­głem so­bie wy­obra­zić. Po­ra­ził mnie cał­ko­wi­cie. Przez chwi­lę nie uświa­da­mia­łem so­bie ni­cze­go prócz wła­sne­go prze­ra­że­nia! Na szczę­ście na­tra­fi­łem wresz­cie ręką na broń, któ­rej szu­ka­łem, i zna­jo­my kształt nie­co mnie uspo­ko­ił. Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi, wy­tę­ża­jąc wzrok, by prze­nik­nąć ciem­ność. Gwał­tow­ne ha­ła­sy usta­ły, lecz usły­sza­łem bar­dziej jesz­cze, prze­ra­ża­ją­ce, sła­be, prze­ry­wa­ne rzę­że­nie ja­kie­goś ży­we­go, ko­na­ją­ce­go stwo­rze­nia!

W mia­rę jak moje oczy oswa­ja­ły się z mdłym świa­tłem tlą­ce­go się po­pio­łu, po­czą­łem roz­po­zna­wać za­ry­sy drzwi i okna, od­bi­ja­ją­ce głęb­szą czer­nią od czer­ni ścian. Na­stęp­nie od­róż­ni­łem ścia­nę od pod­ło­gi, któ­rej kształt doj­rza­łem wresz­cie w ca­łej roz­cią­gło­ści, wzdłuż i wszerz. Ni­cze­go tam nie było i pa­no­wa­ła nie­zmą­co­na ci­sza.

Jed­ną ręką, nie­co drżąc, pod­sy­ci­łem ogień i wciąż trzy­ma­jąc w dru­giej broń, bacz­nie ro­zej­rza­łem się po ca­łej izbie. Nig­dzie nie było naj­mniej­sze­go śla­du, któ­ry by wska­zy­wał, że ktoś wtar­gnął do cha­ty. Me wła­sne śla­dy ry­so­wa­ły się w ku­rzu po­kry­wa­ją­cym pod­ło­gę, lecz nie było wi­dać żad­nych in­nych. Za­pa­li­łem faj­kę, do­rzu­ci­łem do ognia jed­ną czy dwie de­ski, któ­re ode­rwa­łem od ścia­ny – nie mia­łem ocho­ty wy­cho­dzić z domu w ciem­ność – i spę­dzi­łem resz­tę nocy pa­ląc, roz­my­śla­jąc i pod­sy­ca­jąc ogień. Za żad­ne skar­by świa­ta nie do­pu­ścił­bym do po­now­ne­go wy­ga­śnię­cia tych kil­ku ma­łych pło­my­ków.

W kil­ka lat póź­niej spo­tka­łem się w Sa­cra­men­to z pew­nym czło­wie­kiem na­zwi­skiem Mor­gan, do któ­re­go mia­łem list po­le­ca­ją­cy od mego przy­ja­cie­la z San Fran­ci­sco. Pew­ne­go wie­czo­ru, spo­ży­wa­jąc z nim wie­cze­rzę w jego domu, spo­strze­głem na ścia­nie roz­ma­ite „tro­fea” zdra­dza­ją­ce jego za­mi­ło­wa­nie do my­śli­stwa. Oka­za­ło się, że tak jest w isto­cie; opo­wia­da­jąc o jed­nym ze swych wy­czy­nów wspo­mniał o po­by­cie w oko­li­cach, gdzie ro­ze­gra­ła się moja przy­go­da.

– Pa­nie Mor­gan – za­gad­ną­łem znie­nac­ka – czy zna pan tam pew­ne miej­sce zwa­ne Wą­wo­zem Ma­car­ge­ra?

– Mam po­wo­dy, by je znać – od­parł – to ja wła­śnie prze­ka­za­łem do ga­zet prze­szłe­go roku wia­do­mość o zna­le­zie­niu tam ludz­kie­go szkie­le­tu.

Nie sły­sza­łem o tym. Oka­za­ło się, że wia­do­mość ta uka­za­ła się w pra­sie wów­czas, kie­dy nie było mnie na Wscho­dzie.

– À pro­pos – rzekł Mor­gan – na­zwa wą­wqzu zo­sta­ła prze­krę­co­na. Po­win­na ona brzmieć „Wą­wóz McGre­go­ra”. Moja dro­ga – zwró­cił się do żony – panu El­der­so­no­wi roz­la­ło się wino.

Praw­da wy­glą­da­ła nie­co in­a­czej – kie­li­szek z wi­nem po pro­stu wy­padł mi z ręki.

– Nie­gdyś sta­ła w wą­wo­zie sta­ra cha­ta – pod­jął Mor­gan, kie­dy śla­dy ka­ta­stro­fy spo­wo­do­wa­nej moją nie­zręcz­no­ścią zo­sta­ły usu­nię­te – lecz tuż przed moim tam przy­by­ciem roz­pa­dła się, lub ra­czej zo­sta­ła zbu­rzo­na, jej de­bris bo­wiem po­roz­rzu­ca­ne były wo­kół, pod­ło­ga cała ze­rwa­na de­ska po de­sce. Po­mię­dzy dwo­ma bel­ka­mi tkwią­cy­mi jesz­cze we wła­ści­wym miej­scu ja i mój to­wa­rzysz doj­rze­li­śmy reszt­ki szkoc­kie­go sza­la, a przy­pa­trzyw­szy się bli­żej, od­kry­li­śmy, że był on owi­nię­ty wo­kół ra­mion ko­bie­ty, z któ­rej po­zo­sta­ło nie­wie­le prócz ko­ści czę­ścio­wo po­kry­tych strzę­pa­mi odzie­nia i sczer­nia­łą, wy­schłą skó­rą. Miej­my jed­nak wzgląd na pa­nią Mor­gan – do­dał z uśmie­chem.

Dama owa w isto­cie zdra­dza­ła ozna­ki od­ra­zy ra­czej niż współ­czu­cia.

– Na­le­ży jed­nak­że za­zna­czyć – pod­jął – że czasz­ka pęk­nię­ta była w kil­ku miej­scach, jak gdy­by od cio­sów za­da­nych ja­kimś tę­pym na­rzę­dziem; zresz­tą to na­rzę­dzie – mo­ty­ka, jesz­cze ze śla­da­mi krwi – le­ża­ło obok pod de­ska­mi.

Pan Mor­gan zwró­cił się do żony.

– Wy­bacz mi, moja dro­ga – po­wie­dział z prze­sad­ną po­wa­gą – żem wspo­mniał te nie­przy­jem­ne szcze­gó­ły zwy­kłych, choć po­ża­ło­wa­nia god­nych in­cy­den­tów mał­żeń­skiej sprzecz­ki – wy­ni­kłej nie­wąt­pli­wie z nie­for­tun­ne­go nie­po­słu­szeń­stwa żony.

– Po­win­nam się na to zdo­być – od­par­ła dama z god­no­ścią – tyle już razy pro­si­łeś mnie o to do­kład­nie tymi sa­my­mi sło­wy.

Od­nio­słem wra­że­nie, że jest ra­czej za­do­wo­lo­ny mo­gąc snuć da­lej swą opo­wieść.

– Na pod­sta­wie tej, jak i in­nych oko­licz­no­ści – mó­wił – sę­dzio­wie przy­się­gli orze­kli, że zmar­ła Ja­net McGre­gor po­nio­sła śmierć w wy­ni­ku cio­sów za­da­nych przez oso­bę nie zna­ną są­do­wi; za­zna­czo­no jed­nak­że, iż ist­nie­ją po­waż­ne po­szla­ki wska­zu­ją­ce na winę jej męża, To­ma­sza McGre­go­ra. To­ma­sza McGre­go­ra nig­dy jed­nak nie od­na­le­zio­no i nikt o nim wię­cej nie sły­szał. Do­wie­dzia­no się, że para ta przy­by­ła z Edyn­bur­ga, lecz nie… moja dro­ga, czyż nie wi­dzisz, że ta­le­rzyk pana El­der­so­na na ko­ści pe­łen jest wody?

Wło­ży­łem ko­ści z kur­cza­ka w mi­secz­kę do płu­ka­nia pal­ców.

– W ma­łym kre­den­si­ku zna­la­złem fo­to­gra­fię McGre­go­ra, lecz nie przy­czy­ni­ła się ona do jego uję­cia.

– Czy mógł­bym ją zo­ba­czyć? – spy­ta­łem.

Zdję­cie przed­sta­wia­ło bru­ne­ta o złej twa­rzy, któ­rej od­ra­ża­ją­cy wy­raz po­tę­go­wa­ła jesz­cze dłu­ga bli­zna bie­gną­ca od skro­ni uko­śnie w dół ku czar­nym wą­som.

– Przy spo­sob­no­ści, pa­nie El­der­son – rzekł mój go­ścin­ny go­spo­darz – czy mogę wie­dzieć, cze­mu pyta pan o Wą­wóz Ma­car­ge­ra?

– Kie­dyś nie­da­le­ko stam­tąd zgi­nął mi muł – od­par­łem – i ta pe­cho­wa oko­licz­ność… cał­kiem… cał­kiem wy­trą­ci­ła mnie z rów­no­wa­gi.

– Moja dro­ga – po­wie­dział pan Mor­gan z bez­wied­ną in­to­na­cją tłu­ma­cza do­ko­nu­ją­ce­go prze­kła­du – utra­ta muła spo­wo­do­wa­ła, że pan El­der­son na­sy­pał so­bie pie­przu do kawy.PEW­NEJ LET­NIEJ NOCY…

Fakt, że Hen­ry Arm­strong zo­stał po­cho­wa­ny, nie wy­da­wał się jemu sa­me­mu do­sta­tecz­nym do­wo­dem na to, iż nie żyje. Za­wsze trud­no go było prze­ko­nać. O tym, że istot­nie zo­stał po­grze­ba­ny, świad­czy­ły jego zmy­sły, któ­re zmu­sza­ły go do uzna­nia tej oko­licz­no­ści. Uło­że­nie cia­ła – pła­sko na wznak, z rę­ko­ma skrzy­żo­wa­ny­mi na brzu­chu i zwią­za­ny­mi czymś, co z ła­two­ścią ro­ze­rwał, choć to by­najm­niej nie zmie­ni­ło sy­tu­acji na ko­rzyst­niej­szą – uwię­zie­nie ca­łej jego oso­by i cał­ko­wi­te ogra­ni­cze­nie swo­bo­dy ru­chów, czar­na ciem­ność i głę­bo­ka ci­sza sta­no­wi­ły ma­te­riał do­wo­do­wy nie­moż­li­wy do oba­le­nia, po­go­dził się więc z tym bez opo­ru.

Lecz mar­twy… nie; był je­dy­nie bar­dzo, bar­dzo cho­ry. Cier­piał rów­no­cze­śnie na cho­ro­bli­wą apa­tię i nie­zbyt przej­mo­wa­ła go nie­zwy­kłość losu, jaki stał się jego udzia­łem. Nie był wca­le fi­lo­zo­fem – po pro­stu zwy­kłym, po­spo­li­tym czło­wie­kiem ob­da­rzo­nym na ja­kiś czas pa­to­lo­gicz­nym zo­bo­jęt­nie­niem. Or­gan, któ­rym od­czu­wa się strach przed tym, co ma na­stą­pić, był odrę­twia­ły. Prze­to bez szcze­gól­nych obaw co do swej bli­skiej przy­szło­ści Hen­ry Arm­strong usnął i stał się uoso­bie­niem spo­ko­ju.

Tym­cza­sem na po­wierzch­ni coś się dzia­ło. Ową let­nią ciem­ną noc prze­ci­na­ły ja­sne bły­ska­wi­ce ci­cho oświe­tla­ją­ce chmu­rę wi­szą­cą ni­sko na za­cho­dzie i zwia­stu­ją­cą bu­rzę. Owe krót­kie, ury­wa­ne bły­ski uka­zy­wa­ły z upior­ną wy­ra­zi­sto­ścią na­grob­ki i po­mni­ki cmen­tar­ne, jak gdy­by za­chę­ca­jąc je do tań­ca. Nie była to noc, pod­czas któ­rej ja­ki­kol­wiek wia­ro­god­ny świa­dek mógł­by błą­kać się po cmen­ta­rzu, prze­to trzej lu­dzie, któ­rzy roz­ko­py­wa­li grób Hen­ry'ego Arm­stron­ga, czu­li się względ­nie bez­piecz­nie.

Dwóch z nich było stu­den­ta­mi uczel­ni me­dycz­nej od­da­lo­nej o kil­ka mil od cmen­ta­rza; trze­cim był ol­brzy­mi

Mu­rzyn zna­ny pod imie­niem Jess. Od wie­lu już lat Jess był za­trud­nio­ny na cmen­ta­rzu jako czło­wiek do wszyst­kie­go, a jego ulu­bio­nym żar­tem było po­wie­dzon­ko, że nie ma tu „ży­wej du­szy”, któ­rej by nie znał. Są­dząc po tym, co te­raz ro­bił, moż­na by wy­wnio­sko­wać, że miej­sce to nie było tak gę­sto za­lud­nio­ne, jak wska­zy­wa­ły na to księ­gi cmen­tar­ne.

Na ze­wnątrz muru, na te­re­nie od­da­lo­nym nie­co od dro­gi cze­kał koń i lek­ki po­wo­zik.

Ko­pa­nie nie szło cięż­ko: nie ubi­ta zie­mia, któ­rą wy­peł­nio­no grób przed kil­ko­ma go­dzi­na­mi, sta­wia­ła nie­wiel­ki opór i nie­ba­wem ją usu­nię­to. Wy­cią­gnię­cie trum­ny z mo­gi­ły oka­za­ło się mniej ła­twe, lecz wy­ję­to ją, sta­no­wi­ła ona bo­wiem ubocz­ny za­ro­bek Jes­sa, któ­ry ostroż­nie od­śru­bo­waw­szy wie­ko, odło­żył je na bok, od­sła­nia­jąc cia­ło w czar­nych spodniach i bia­łej ko­szu­li. W tej sa­mej chwi­li po­wie­trze sta­nę­ło na­gle w pło­mie­niach, roz­dzie­ra­ją­cy huk pio­ru­na wstrzą­snął ogłu­szo­nym świa­tem i Hen­ry Arm­strong spo­koj­nie usiadł. Z nie­ar­ty­ku­ło­wa­nym wrza­skiem mło­dzień­cy rzu­ci­li się do uciecz­ki w śmier­tel­nej trwo­dze, każ­dy w in­nym kie­run­ku. Za nic na świe­cie nie da­li­by się na­mó­wić do po­wro­tu. Lecz Jess był z in­nej gli­ny.

O sza­rym po­ran­ku dwaj stu­den­ci, bla­dzi i wy­mi­ze­ro­wa­ni, w któ­rych na myśl o prze­ży­tej gro­zie wciąż jesz­cze bu­rzy­ła się krew, spo­tka­li się przed uczel­nią me­dycz­ną.

– Wi­dzia­łeś to? – wy­krzyk­nął je­den z nich.

– O Boże! Tak… co mamy te­raz zro­bić?

Prze­szli na tyły bu­dyn­ku, gdzie uj­rze­li ko­nia za­przę­gnię­te­go do lek­kie­go po­wo­zu i uwią­za­ne­go do słup­ka bra­my przy wej­ściu do pro­sek­to­rium. Ma­chi­nal­nie we­szli do sali. Na ław­ce w pół­mro­ku sie­dział Mu­rzyn Jess. Pod­niósł się, szcze­rząc zęby w uśmie­chu i mru­żąc oczy.

– Cze­kam na za­pła­tę – rzekł.

Na dłu­gim sto­le le­ża­ły wy­cią­gnię­te na­gie zwło­ki Hen­ry'ego Arm­stron­ga z gło­wą po­pla­mio­ną krwią i gli­ną od ude­rze­nia ło­pa­tą.NA­WIE­DZO­NA DO­LI­NA

I

JAK ŚCI­NA SIĘ DRZE­WA W CHI­NACH

Pół mili na pół­noc od po­sia­dło­ści Jo. Dun­fe­ra, na dro­dze od Hut­ton do Me­xi­can Hill go­ści­niec wpa­da do cie­ni­ste­go wą­wo­zu, któ­ry po obu stro­nach roz­sze­rza się na pół obie­cu­ją­co, jak gdy­by miał ja­kąś ta­jem­ni­cę do ujaw­nie­nia w sto­sow­niej­szej po­rze. Nig­dy nie zda­rzy­ło mi się, bym prze­jeż­dża­jąc tam­tę­dy nie ro­zej­rzał się naj­pierw w jed­ną, po­tem w dru­gą stro­nę, żeby spraw­dzić, czy na­sta­ła już owa chwi­la ob­ja­wie­nia. Kie­dy ni­cze­go nie mo­głem do­strzec – a nig­dy ni­cze­go nie uj­rza­łem – nie czu­łem się roz­cza­ro­wa­ny, gdyż wie­dzia­łem, że wy­ja­wie­nie ta­jem­ni­cy zo­sta­ło je­dy­nie chwi­lo­wo wstrzy­ma­ne z ja­kiejś waż­kiej przy­czy­ny, któ­rej nie mia­łem pra­wa do­cie­kać. W to, że pew­ne­go dnia zo­sta­nę do­pusz­czo­ny do ta­jem­ni­cy, nie wąt­pi­łem wca­le, tak jak nie wąt­pi­łem w ist­nie­nie sa­me­go Jo. Dun­fe­ra, przez któ­re­go po­sia­dłość prze­bie­gał wą­wóz.

Po­wia­da­no, że Jo… za­mie­rzał nie­gdyś wznieść cha­tę w od­le­głej czę­ści wą­wo­zu, lecz z ja­kie­goś po­wo­du po­nie­chał swe­go przed­się­wzię­cia i wy­bu­do­wał obec­ne dwu­pł­cio­we do­mo­stwo, na pół dom miesz­kal­ny, na pół bim­brow­nię, przy dro­dze na krań­cach swych wło­ści, w moż­li­wie naj­dal­szej stro­nie, jak gdy­by ce­lo­wo chciał po­ka­zać, jak ra­dy­kal­nie zmie­nił zda­nie.

Ten­że Jo. Dun­fer – lub, jak go po­ufa­le na­zy­wa­no w oko­li­cy, Whi­sky Jo… – był bar­dzo waż­ną oso­bi­sto­ścią w owych stro­nach. Był to męż­czy­zna na oko do­bie­ga­ją­cy czter­dziest­ki, wy­so­ki, owło­sio­ny, z czu­pry­nia­stą gło­wą, o po­ora­nej bruz­da­mi twa­rzy, sę­ka­tych rę­kach i dło­niach gu­zo­wa­tych ni­czym pęk klu­czy wię­zien­nych. Cho­dził po­chy­lo­ny jak ktoś, kto szy­ku­je się do sko­ku na zdo­bycz, by ją roz­szar­pać.

Prócz owe­go oso­bli­we­go za­ję­cia, któ­re­mu za­wdzię­czał miej­sco­wy przy­do­mek, inną naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ną ce­chą pana Dun­fe­ra była głę­bo­ko za­ko­rze­nio­na nie­chęć do Chiń­czy­ków. Wi­dzia­łem go raz, jak pie­nił się z wście­kło­ści, gdyż je­den z jego pa­stu­chów po­zwo­lił stru­dzo­ne­mu po­dró­żą Azja­cie uga­sić pra­gnie­nie u ko­ry­ta koń­skie­go przed ba­rem na­le­żą­cym do Jo. Usi­ło­wa­łem nie­śmia­ło zga­nić Jo… za nie­chrze­ści­jań­ską po­sta­wę, lecz on ogra­ni­czył się do wy­ja­śnie­nia, że w No­wym Te­sta­men­cie nie ma naj­mniej­szej wzmian­ki o Chiń­czy­kach, i od­szedł, by wy­ła­do­wać swe nie­za­do­wo­le­nie na psie, któ­re­go rów­nież, jak są­dzę, na­tchnie­ni skry­bo­wie prze­oczy­li.

W kil­ka dni póź­niej, za­staw­szy go sie­dzą­ce­go sa­mot­nie w ba­rze, ostroż­nie po­ru­szy­łem ten te­mat, a wów­czas ku mej wiel­kiej uldze za­zwy­czaj su­ro­wy wy­raz jego twa­rzy naj­wi­docz­niej zła­god­niał, co wzią­łem za ob­jaw ła­ska­wo­ści.

– Wy, mło­dzi­ki ze Wscho­du – rzekł – je­ste­ście o całe nie­bo za do­brzy na ten kraj i nie mo­że­cie się po­ła­pać, w czym rzecz. Fa­ce­ci, któ­rzy nie od­róż­nia­ją Chi­lij­czy­ka od Ka­na­ka, mogą so­bie po­zwo­lić na ob­no­sze­nie się z li­be­ral­ny­mi po­glą­da­mi o chiń­skim osad­nic­twie, lecz czło­wiek, któ­ry musi wal­czyć o każ­dą kość z całą zgra­ją kun­dli – ku­li­sów, nie ma cza­su na po­dob­ne głup­stwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: