- W empik go
Czynności wyjaśniające - ebook
Czynności wyjaśniające - ebook
Technik kryminalistyki, Szymon Hołysz, wraca do służby po wielomiesięcznym zwolnieniu lekarskim. Szybko okazuje się, że nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom nowego przełożonego. Wzbierające w nim negatywne emocje przenosi na grunt rodzinny, a opieka nad dwojgiem małych dzieci zaczyna go przerastać.
Na domiar złego Hołysz musi rozwikłać sprawę tragicznego wypadku samochodowego, stając się sędzią we własnej sprawie. Czy przypadkowe spotkanie z Olgą, atrakcyjną wokalistką, pozwoli mu odbić się od dna, czy też pogrąży jego świat w jeszcze większym chaosie?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66966-10-9 |
Rozmiar pliku: | 910 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Odmawiam odpowiedzi na zadane pytanie – odparł stanowczym tonem.
– Słucham? – zapytała, tracąc rezon, funkcjonariuszka Biura Spraw Wewnętrznych Policji. – Panie podkomisarzu – zacietrzewiła się – to jest przesłuchanie. Nie może pan sobie wybierać, na które pytania będzie pan odpowiadał.
W małym pomieszczeniu o poczerniałej z brudu podłodze i szaroburych ścianach atmosfera gęstniała z każdym wypowiedzianym słowem. Stojący w sąsiednim pomieszczeniu obserwatorzy oglądali przez fenicką szybę sceny niczym z psychologicznego thrillera. Adwersarze taksowali się wzajemnie wzrokiem. W pojedynku mierzyło się dwoje wytrawnych szachistów. Na stojącym w pokoju przesłuchań stole brakowało tylko zegara, szachownicy i figur. Pojedynek trwał jednak w najlepsze. Jeden fałszywy ruch czy gest, jedno źle użyte słowo mogło przesądzić o losie rodziny czy dalszej karierze. Zasady i uczciwość nie miały już najmniejszego znaczenia. Na zwycięstwo też nikt nie liczył. Najważniejsze, aby nie przegrać.
– Przesłuchanie? – upewnił się Hołysz z szelmowskim uśmiechem.
– Tak, przesłuchanie – irytacja policjantki sięgała zenitu.
– Tym lepiej – stwierdził z tym samym chytrym wyrazem twarzy podkomisarz. – W takim razie na podstawie art. 183 § 1 kodeksu postępowania karnego odmawiam odpowiedzi na pytanie ze względu na fakt, że jej udzielenie może narazić osobę dla mnie najbliższą na odpowiedzialność karną.
– Nie może pan skorzystać z tego prawa – odparła z satysfakcją funkcjonariuszka.
– Oczywiście, że mogę – powiedział ze stoickim spokojem Hołysz. – Jeżeli pani podinspektor uważa inaczej, to proszę to uzasadnić.
– Świadek może skorzystać z tego prawa, gdy odpowiedź ta mogłaby narazić osobę dla niego najbliższą na odpowiedzialność za przestępstwo lub przestępstwo skarbowe, a nie za wykroczenie. Jestem szczerze rozczarowana pana brakiem wiedzy z zakresu kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia.
– Prawo ma pani w małym palcu – stwierdził z uznaniem podkomisarz, wywołując triumfalny uśmiech na twarzy kobiety.
– Pewnie tego pan też nie wie, podkomisarzu, ale ustawodawca uznał, że ze względu na wagę wykroczenia konflikt ten nie jest na tyle istotny, aby zasługiwał na takie samo potraktowanie jak obawa narażenia osoby najbliższej na odpowiedzialność za przestępstwo – ciągnęła funkcjonariuszka.
Mniej słów, mniej głupstw – podkomisarz doczekał się błędu przeciwniczki i natychmiast go wykorzystał.
– Brawo – Hołysz zaklaskał, po czym błyskawicznie przeszedł do kontrataku. – Oboje jednak wiemy, że sprawa kolizji jest powiązana z wypadkiem, do którego doszło w Kokawie.
Funkcjonariuszka Biura Spraw Wewnętrznych spąsowiała na twarzy.
– Chroni pan mordercę! Człowieka, który zabił czteroosobową rodzinę w tym dwójkę małych dzieci! – kobieta nie kryła wzburzenia.
– Chronię najbliższą mi osobę – upierał się podkomisarz.
– Proszę w takim razie powiedzieć, kim jest ta osoba, abym mogła ocenić, czy faktycznie kwalifikuje się ona do grona najbliższych.
– Uważa mnie pani za idiotę – prychnął – czy sama jest aż tak głupia?
– Wypraszam sobie – uniosła się podinspektor. – Proponuję opamiętać się, póki jest jeszcze ku temu okazja.
– To panią ponoszą emocje – odgryzł się Hołysz. – Swoim postępowaniem naraża się pani na zarzuty przekroczenia uprawnień.
Mierzyła go lodowatym wzrokiem, chociaż wewnątrz cała kipiała ze złości. Z całych sił starała się zapanować nad swoim gniewem, uporządkować myśli, obrać nową taktykę działania. Na nic się to zdało. Wiedziała, że tę bitwę przegrywa. Nie miała też żadnego pomysłu, jak przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Mimo to podjęła ostatnią rozpaczliwą próbę walki.
– Może to, co pan robi, jest zgodne z prawem, ale nie jest zgodne z etosem oficera i zasadami etyki zawodowej. Zostanie wobec pana wszczęte postępowanie dyscyplinarne. Nie mam wątpliwości, że zakończy się ono wydaleniem pana ze służby. Naprawdę tego pan chce, panie podkomisarzu?
– Nie mam pani nic więcej do powiedzenia i odmawiam dalszego udziału w przesłuchaniu. Mogę już iść, czy jestem zatrzymany?
Mimo że to ona rozdawała karty, Hołysz był sprytniejszy. Wykorzystał jej jedyny błąd. Poniosła dotkliwą porażkę. W dodatku nie mogła nad sobą zapanować. Zastanawiała się, dlaczego tak emocjonalnie podchodzi do tej sprawy. Może to postawa podkomisarza tak bardzo ją rozpraszała? Co do jednego nie miała wątpliwości, doprowadzał ją do szału. W sytuacji, w której się znaleźli, jego wewnętrzny spokój i opanowanie, niezachwiana pewność siebie, przekonanie o słuszności swoich racji, niejednego wyprowadziłyby z równowagi.
Wsłuchiwała się w jednostajne buczenie jarzeniówek. Ich ostre światło drażniło oczy.
– I tak nie miałam do pana więcej pytań. Oczywiście jest pan wolny – odpowiedziała głosem pełnym rezygnacji.
Jej słowa były niczym biały ręcznik rzucony na matę bokserskiego ringu.
Hołysz wstał i skierował się do wyjścia z pokoju przesłuchań. Wcale nie czuł się zwycięzcą tej potyczki. Chociaż jego oblicze przypominało twarz wytrawnego pokerzysty, to w nim również buzowały emocje. Położył dłoń na zimnej klamce drzwi pokoju przesłuchań, gdy przesłuchująca go podinspektor zatrzymała go, mówiąc:
– Proszę oddać broń i legitymację służbową. Nie mam podstaw, aby pana zatrzymać, ale do czasu wyjaśnienia sprawy będzie pan zawieszony.
– Jeszcze dzisiaj przyniesiesz mi tę blachę w zębach – wycedził Hołysz, stojąc z nią twarzą w twarz. – Wierz mi, że wyjaśnienie tej sprawy nie potrwa długo – dodał, odkładając glocka oraz legitymację na blat.
Funkcjonariuszka podeszła do stołu. Sięgnęła po broń i sprawdziła liczbę naboi w magazynkach. Zanim zdążyła odpowiedzieć na słowa podkomisarza, ten trzasnął drzwiami pokoju przesłuchań, po czym pospiesznie opuścił budynek komisariatu.I
7 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ
Słysząc odgłos pieczątki uderzającej o blat biurka, poczuł ulgę. Przynajmniej to miał już za sobą. Po dziesięciu miesiącach „el cuatro” przejście wszystkich badań profilaktycznych było nieuniknione. O dziwo, nawet cholesterol miał w normie. Gdyby tylko stara się tak nie przyczepiła do jego wzroku. Wtedy byłoby wręcz idealnie, a tak wyszedł z polikliniki MSWiA z receptą na szkła korekcyjne.
Dobrze, że nie mierzyli poziomu stresu. Mogliby się zdziwić jak bardzo stresujące jest siedzenie na dupie w domu – rozważał, wychodząc z budynku na zalaną deszczem ulicę.
Nie był to jednak koniec. Czekała go jeszcze wizyta u policyjnego psychologa.
Z tym trochę przesadził. Naprawdę mógł sobie darować. Chyba go lekko fantazja poniosła, wyklinał w myślach, idąc na to spotkanie.
Wyjścia nie miał. Komendant się uparł, że jeśli nie odbędzie rozmowy z psychologiem, to do służby go nie dopuści.
Od początku grudnia pogoda była pod psem. Typowa dla przełomu jesienno-zimowego słota z pierwszymi śnieżnymi zamieciami. Słońce wschodziło późno, a zachodziło niezmiernie szybko. Szare ulice wprawiały w depresyjny nastrój. Z polikliniki MSWiA na komendę piechotą szedł kilkanaście minut. Co parę kroków naciągał na głowę kaptur kurtki zrywany przez porywiste podmuchy wiatru. Po wejściu do gmachu, nazywanego ze względu na swój specyficzny kształt „Trójkątem”, poczuł ulgę i przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele. Pokonał kolejne piętra i korytarze, kiwając na przywitanie głową kilku znajomym osobom. Kierował się prosto do gabinetu. Pukając do drzwi, zaczął zastanawiać się nad sensem etyki zawodowej. Jakoś nie wierzył, że w przypadku rozmowy policyjnego psychologa z komendantem zachowanie jakiejkolwiek tajemnicy jest możliwe.
– Proszę. Zapraszam – usłyszał spokojny głos kobiety dobiegający zza drzwi.
– Dzień dobry. – Wchodząc do środka, starał się zachować pogodny wyraz twarzy.
Szybko porzucił ten pomysł.
Kogo ja chcę oszukiwać? Psychologa? – rugał się w myślach.
– Czekałam na pana – powiedziała z wyrzutem spoglądająca na niego psycholożka.
– Przepraszam bardzo. Lekarze mnie zatrzymali – skłamał na dobry początek.
Szedł powoli, dumając, o czym może jej powiedzieć, a co lepiej przemilczeć. W ogóle nie zwracał uwagi na płynący czas. Gdyby poszedł na skuśkę to pewnie by zdążył, zamyślił się.
– Proszę usiąść, panie Szymonie. Chciałabym, aby opowiedział mi pan o swoim życiu.
Zdjął kurtkę i zawiesił ją na stojaku na ubrania. Kątem oka rozejrzał się po gabinecie, który wyglądał nader skromnie. Czarna metalowa szafa na dokumenty, szafa ubraniowa, duże brązowe biurko oraz dwa krzesła stanowiły jego całe wyposażenie. Na szarych ścianach poza lustrem i kalendarzem nie znajdowało się kompletnie nic.
– Wszystko w naszym życiu układało się modelowo. Poznaliśmy się jeszcze w szkole średniej... Czy o to pani chodzi? – upewnił się.
– Proszę mówić – potwierdziła kobieta z głębokim westchnieniem.
– Dostaliśmy się do tej samej klasy o profilu humanistycznym. Swoich pierwszych dni w liceum oboje nie wspominaliśmy najlepiej. Jakoś nie mogliśmy się w niej odnaleźć. Czułem niedosyt. Miałem wielkie ambicje, tymczasem trafiłem do średniego ogólniaka. Kolegów z klasy dość szybko oceniłem jako bandę tępych idiotów. Ania wychowywała się na wsi, czterdzieści kilometrów na północ od Częstochowy. Życie płynęło tam spokojnie. Wszystko było swojskie. Każdy znał każdego. Ludzie byli wobec siebie życzliwi – stwierdził z cierpkim uśmiechem, po czym spojrzał głęboko w oczy psycholożce, upewniając się, czy ta go w ogóle słucha.
– W nowej szkole czekali na nią nauczyciele niezbyt przejmujący się losem uczniów. Po szkole zaś internat, w którym trwała ciągła impreza. Zero warunków do nauki, odpoczynku czy intymności. Zmiana otoczenia była zderzeniem z murem. Znalazła się w świecie, z którego najchętniej by uciekła. Podczas pierwszych dni szkoły meandrowaliśmy po całej sali lekcyjnej, szukając dla siebie miejsca. Tak trafiliśmy na siebie. Od tego czasu było nam zdecydowanie raźniej. Na początku łączyło nas zwykłe koleżeństwo. Z czasem staliśmy się sobie coraz bliżsi. Coraz lepiej się rozumieliśmy i czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Byliśmy zawsze razem. Przez kolejne lata wspólnej nauki te relacje przerodziły się w przyjaźń. Ciężko jednak przyjaźnić się wkraczającej w dorosłość kobiecie i młodemu mężczyźnie – przyznał, śmiejąc się przez łzy. – Po prostu zakochaliśmy się w sobie. Ot, taka, wydawałoby się, zwyczajna nastoletnia miłość – przerwał, biorąc głęboki oddech.
– Niech pan mówi dalej.
– Do matury też przygotowywaliśmy się razem. Nasze zaangażowanie poskutkowało bardzo dobrymi wynikami egzaminu dojrzałości. To z kolei pozwoliło na dowolność w doborze kierunku studiów. Ograniczała nas jedynie zasobność portfela rodziców. Postanowiliśmy rzucić się na głęboką wodę i wybraliśmy studia na Uniwersytecie Warszawskim. Zamieszkaliśmy we wspólnym mieszkaniu. W przerwach pomiędzy kolejnymi semestrami wyjeżdżaliśmy w góry. Latem natomiast żeglowaliśmy po mazurskich jeziorach. Pięć lat studiów minęło w zawrotnym tempie. Obroniliśmy prace magisterskie i po raz kolejny zadaliśmy sobie pytanie co dalej. Choć od ośmiu lat byliśmy zawsze razem, ciągle czuliśmy jakiś niedosyt, cały czas pragnęliśmy czegoś więcej. Postanowiliśmy przeprowadzić się do Częstochowy, aby tam znaleźć stałą pracę i sformalizować nasz związek. Mieszkania w Warszawie mieliśmy już dość. To miasto okazało się za duże. Stolica najnormalniej w świecie nas przytłoczyła.
– Dlaczego akurat Częstochowa? – zapytała.
Długo milczał, zanim zebrał się do odpowiedzi na zadane mu pytanie. Obserwował przez okno płynące po niebie szare i ciężkie chmury. Niechybny zwiastun kolejnych opadów deszczu ze śniegiem. Jego ciałem wstrząsnął mimowolny dreszcz.
– To kompromis. Ania najchętniej zamieszkałaby na wsi. Ja wolałem miasto – powiedział smutnym głosem. – Częstochowa wydawała się w sam raz. Miała teatr, filharmonię, kina, kluby i kawiarnie. Po powrocie wynajęliśmy mieszkanie i zaczęliśmy poszukiwania stałej pracy. Ania dostała się na staż do Urzędu Miasta w Częstochowie. Okazał się on przepustką do otrzymania całego etatu na czas nieokreślony. W tym samym czasie postanowiłem spełnić swoje dziecięce marzenie. Zgłosiłem swoją kandydaturę do służby w policji. Jak pani pamięta, był to czas wzmożonej rekrutacji związanej ze zbliżającymi się Mistrzostwami Europy w Piłce Nożnej. Może nie zabrzmi to zbyt skromnie, ale jako wysportowanemu, inteligentnemu i dobrze wykształconemu młodemu mężczyźnie dostanie się do służby nie przysporzyło mi większych problemów i w ten właśnie sposób stałem się policjantem.
– Nie wiem, czy pan pamięta, ale pierwszą rozmowę z psychologiem podczas rekrutacji odbył pan ze mną.
– Naprawdę? Nie pamiętałem, ale że pani pamięta – powiedział z uznaniem.
– Też nie pamiętałam. Za mnie pamiętają teczki osobowe, które znajdują się w aktach – stwierdziła z cierpkim uśmiechem. – Niech pan opowie o przebiegu swojej służby.
– Pierwszym wyzwaniem w służbie okazało się zaliczenie kursu podstawowego – kontynuował, zastanawiając się równocześnie, po co przeglądała jego akta? Jeszcze bardziej nurtowało go, z jakiego powodu mówi mu o tym wprost? – Tutaj przeszedłem szkołę życia. Skoszarowanie, życie na rozkaz, rozłąka, niejasne zasady przydzielania weekendowych przepustek. W dodatku na zajęciach nie zawsze liczyła się wiedza, inteligencja i umiejętności. Czasem można było być przygotowanym do zajęć na dwieście procent, a polec z kretesem. Do końca życia zapamiętam zaliczenie z kajdankowania, gdy prowadzący egzamin aspirant powiedział do mnie z uznaniem: „Otarłeś się o perfekcję. Pięknie nam tutaj kolegę poskładałeś, ale kajdanek nie zabezpieczyłeś, siadaj dzida”. Co miał na myśli prowadzący zajęcia instruktor chyba nie muszę pani wyjaśniać – rzucił dla rozluźnienia.
– Zdecydowanie nie musi pan – powiedziała wyraźnie rozbawiona.
– Dla mnie wtedy takie podejście do rekruta wydawało się nielogiczne i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Przecież jeżeli było niemal idealnie, to dlaczego od razu kogoś oblać, uwalić.
– O tym, dlaczego tak a nie inaczej odpowiedź znalazł pan chyba w dalszych latach swojej służby w policji? – zapytała, czy też może raczej stwierdziła.
– Tak – potwierdził, po czym ciągnął swój monolog. – W trakcie kursu podstawowego często zastanawiałem się, czy aby dobrze wybrałem kierunek kariery zawodowej. Po półrocznym szkoleniu, zaliczyłem egzamin końcowy i stałem się pełnoprawnym funkcjonariuszem. Wtedy uznaliśmy z Anią, że osiągnęliśmy poziom stabilizacji, który pozwala nam na zawarcie związku małżeńskiego. Ślub był kameralny, tylko dla rodziny i najbliższych przyjaciół. Później przyszła proza życia.
– Czy teraz też się pan nad tym zastanawia, to znaczy nad słusznością wyboru kierunku zawodowego? – dopytywała psycholożka.
– Szczerze? – zapytał lekko poirytowanym głosem. Sam nie wiedział, co wyprowadziło go z równowagi. – Wie pani doskonale, w jakiej jestem sytuacji. Szczerze mówiąc, mam teraz na głowie mnóstwo innych rzeczy do przemyślenia – odpowiedział dość ostro.
– Niech pan mówi dalej.
– Na początku pracowałem na ulicy. Byłem punktualny, dyspozycyjny, zaangażowany. Wydaje mi się, że budziłem sympatię kolegów i przełożonych. W tym czasie, jedyne co spędzało mi sen z powiek to nieefektywne starania o powiększenie rodziny. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko, ale z naszych starań nic nie wychodziło. Jeździliśmy więc do najróżniejszych gabinetów i klinik. Robiono nam szereg badań, z których nic nie wynikało. Jeden z lekarzy poradził mi kiedyś, abym starał się unikać stresu... – przerwał w pół zdania. – Stresu nie uniknąłem. Pewnych rzeczy po prostu obejść się nie dało. Z czasem przywykłem, zahartowałem się. W końcu uśmiechnęło się do nas szczęście. Na świat przyszła nasza piękna i zdrowa córka Jagoda. Otrzymałem również awans. Zostałem referentem. Po kilku miesiącach przeszedłem na równorzędne stanowisko do wydziału kryminalnego. Na początku zostałem zasypany po uszy postępowaniami sprawdzającymi, czynnościami zleconymi i sprawami alimentacyjnymi. Przytłoczony natłokiem spraw często siedziałem w pracy po godzinach ku chwale ojczyzny. Dochodzenia, które dostałem do prowadzenia, nie należały do ambitnych. Zamiast łapać groźnych przestępców, masowo ścigałem mężczyzn niewywiązujących się z obowiązku alimentacyjnego lub jeżdżących wszelkiej maści pojazdami na podwójnym gazie. Tak właśnie, wszelkiej maści pojazdami. Kiedyś nawet zdarzyło mi się stawiać zarzuty mężczyźnie, który, wracając z imprezy, postanowił przejechać się stojącym na terenie budowanego parkingu walcem drogowym. Można powiedzieć, że ta sprawa była dla mnie miłą odmianą. Zawsze to coś innego niż pisanie kolejnego postanowienia o przedstawieniu zarzutu czy też tworzenie aktu oskarżenia. Bo wszystko, co robisz, jest takie samo, a zmieniają się jedynie dane personalne sprawców.
– Tak – tylko to jedno słowo uzyskał w odpowiedzi na potok słów wydobywający się z jego ust.
– Gdy okrzepłem już w pracy kryminalnego, doszło do kolejnych poważnych zmian w życiu mojej rodziny. Urodził się nasz syn Mikołaj. Niemal w tym samym czasie, korzystając z dofinasowania, pomocy rodziców i oszczędności, uciułaliśmy na trzypokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Z czasem dostawałem do prowadzenia coraz trudniejsze śledztwa i dochodzenia. Wszystko kręciło się jednak wokół przemocy domowej i pijackich bójek. Jedyną odskocznią od nudnej i monotonnej „kwitologi” były dyżury kryminalne.
– To właśnie jeden z takich dyżurów pozwolił się panu wybić? – zapytała psycholożka.
– Być może – uciął, zastanawiając się, ile ona wie na jego temat. – W każdym razie zostałem wtedy skierowany przez dyżurnego na miejsce śmiertelnego wypadku drogowego. Zanosiło się na smutną historię bez happy endu. W godzinach nocnych, na nieoświetlonej drodze, nieznany kierujący jadący nieustalonym pojazdem, potrącił idącą poboczem kobietę. Po zdarzeniu odjechał, nieudzielając poszkodowanej pomocy. O świcie leżącą kobietę zauważył kierowca miejskiego autobusu. Na pomoc było już jednak za późno, nie żyła. Wszyscy uznali powyższą hipotezę za pewnik.
– Pan miał inne zdanie – ciągnęła go za język.
– Pamiętam, że twierdziłem, że obrażenia kobiety powstały na skutek pobicia, a nie wypadku komunikacyjnego. W dodatku wskazywałem na ślady, które, w mojej opinii, świadczyły o ciągnięciu ciała.
– Prowadząc oględziny, na przekór wszystkim, kazał pan technikowi kryminalistyki wykonać zdjęcia i zabezpieczyć ślady wedle własnego uznania? – przerwała w mu w pół słowa.
– To ja wykonywałem oględziny, więc i ja decydowałem o ich przebiegu – odparł zdecydowanym tonem.
– Wiem, że ten upór doprowadził do szewskiej pasji naczelnika wydziału kryminalnego. Jak to się wszystko skończyło?
– Zdarzenie to niosło za sobą pewne konsekwencje – mówił spokojnie, ważąc każde kolejne wypowiadane słowo. – Prowadzone w sprawie śledztwo potwierdziło przedstawioną przeze mnie hipotezę. Zabezpieczone na miejscu zdarzenia ślady potwierdziły winę sprawców tego czynu. Myślę, że ta sprawa pozwoliła mi na pokazanie pełni moich możliwości – starał się opisać całą sytuację w jak najbardziej zwięzły sposób, nie zagłębiając się przy tym w szczegóły. Najważniejszego i tak nie powiedział. Uważał bowiem, że nie każdemu w smak był jego sukces.
– Później dostał pan propozycję pracy w Zespole Techniki Kryminalistycznej, którą skrzętnie pan wykorzystał – teraz to ona opowiadała historię jego życia. – W dodatku zrobił pan to za plecami bezpośrednio przełożonego – podkreśliła.
– Nieprawda. To są insynuacje – zaprotestował, niemal krzycząc.
– Naprawdę? Wiem, że gdy naczelnik został wezwany do komendanta miejskiego i poinformowany o pańskim przeniesieniu do innego wydziału, nie zgadzał się z tą decyzją. W odpowiedzi usłyszał, że wszystko zostało już postanowione, a rozmowa z komendantem miejskim ma jedynie charakter informacyjny.
– Skąd pani ma taką wiedzę? W ogóle, co chce pani przez to powiedzieć? – pytał wzburzony.
– Jest pan inteligentnym człowiekiem. Sam pan doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co mam na myśli. Teraz proszę niech pan kontynuuje.
– Nie zamierzam – stwierdził, podnosząc się z siedziska.
– Jeśli zamierza pan wrócić do służby, radziłabym zostać...
– Dobrze – odrzekł ponuro, po czym ponownie usiadł na krześle. – Miałem w życiu wszystko, zajmowałem wysokie stanowisko, w dodatku istniała szansa na oficerskie szlify. Zdobyłem pracę, o której zawsze marzyłem. Ciekawą, interesującą, pozwalającą na rozwój osobisty, lecz zarazem trudną, wymagającą i obciążającą psychicznie. Pracę pełną ludzkich dramatów. Ludzkie nieszczęścia były jej nieodzowną częścią. Elementem, którego nie dało się uniknąć. Śmierć stała się dla mnie codziennością. Stykałem się z nią na każdym kroku. Można nawet powiedzieć, że nieraz trzymałem ją w rękach. Czasem wydawało się, że nie robiła ona na mnie żadnego wrażenia – opowiadał szybko i beznamiętnie. Chciał zakończyć tę rozmowę i jak najszybciej wyjść z tego pomieszczenia. – Pamiętam, gdy w listopadową noc przy porywistym wietrze i zacinającym śniegu z deszczem w środku Lasku Aniołowskiego, odcinałem z drzewa kolejnego wisielca, robiłem to bez mrugnięcia okiem. Bez żadnych emocji. Czasem, gdy śmierć dotyczyła podobnych mi osób, policjantów, strażaków, ratowników medycznych, którzy zginęli, niosąc pomoc innym, czy jadąc na sygnałach, aby ratować życie ludzkie, byłem nią poruszony. Nic więcej, po prostu poruszony – przerwał i milczał. Doszedł do tego momentu. Chciał być twardy, ale czuł, że jeśli wypowie choć jedno słowo więcej, to jego głos się złamie, a później już nad sobą nie zapanuje.