- W empik go
Czyste sumienie. Tom 4 - ebook
Czyste sumienie. Tom 4 - ebook
W zaparkowanym w lesie samochodzie Lily Bard znajduje ciało Deedry Dean. Sprzątała u niej w domu, zna dobrze jej tajemnice i podejrzewa, że zamordował ją jeden z jej kochanków. Mimo to nie chce się angażować w śledztwo. Woli skupić się na pracy, chodzić na treningi i przygotować się na wizytę swojego chłopaka. Ale kiedy przez rozwiązły styl życia Deedry listy podejrzanych się wydłuża, za to wskazówek nie przybywa, Lily nie ma innego wyjścia i musi przyłączyć się do śledztwa.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0237-667-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim tamtego ranka otworzyłam oczy i przeciągnęłam się, spędziła w samochodzie w lesie już siedem godzin. Oczywiście nie wiedziałam o tym; nie miałam nawet pojęcia, że Deedra zniknęła. Nikt nie wiedział.
Jeśli nikt nie zauważa czyjegoś zniknięcia, to czy ta osoba naprawdę znika?
Gdy myłam zęby i jechałam do siłowni, rosa połyskiwała na bagażniku jej auta. Ponieważ Deedrę zostawiono pochyloną w lewą stronę, w kierunku otwartego okna od strony kierowcy, rosa być może była też na jej policzku.
Kiedy mieszkańcy Shakespeare czytali poranną prasę, brali prysznic, przygotowywali dla swoich dzieci drugie śniadanie do szkoły i wypuszczali psy na poranne zjednoczenie z naturą, Deedra sama stawała się jej elementem – rozpadając się, powracając do części pierwszych. Później, gdy słońce ogrzało las, pojawiły się muchy. Makijaż Deedry wyglądał strasznie, bo skóra pod nim zmieniała kolor. A ona sama siedziała w miejscu, obojętna, niewzruszona: życie wokół niej się zmieniało, ciągle ewoluując, a Deedra była w jego centrum, bez życia, bez możliwości dokonania wyboru. Zmiany, które miały się dokonać od tej pory, nie zależały od niej.
Jedna osoba wiedziała, gdzie była Deedra. Jedna osoba wiedziała, że Deedra zniknęła ze swojego normalnego otoczenia, a właściwie ze swojego życia. I ta osoba czekała na jakiegoś nieszczęsnego mieszkańca Arkansas – myśliwego, ornitologa, badacza – który znajdzie Deedrę i uruchomi całą tę machinę, to zadanie polegające na odnotowaniu okoliczności jej zniknięcia na zawsze.
Tym nieszczęśnikiem byłam ja.
Gdyby nie kwitły derenie, nie patrzyłabym na drzewa. Gdybym nie patrzyła na drzewa, nie zauważyłabym czerwonej plamki w głębi nieoznakowanej dróżki po prawej stronie. Te małe, nieoznaczone drogi – przypominające ścieżki – są na wiejskim obszarze Arkansas czymś tak zwyczajnym, że nie warto spoglądać na nie więcej niż raz. Zazwyczaj prowadzą do obozowisk myśliwych polujących na jelenie, do szybów naftowych czy do posiadłości kogoś, kto bardzo sobie ceni prywatność. Ale dereń, na który spojrzałam, rósł jakieś siedem metrów w głębi lasu i był piękny; jego kwiaty błyszczały jak blade motyle pośród nagich pni sosen. Zwolniłam więc, aby się mu dokładniej przyjrzeć, i zauważyłam plamę czerwieni w głębi traktu. W ten sposób elementy układanki zaczęły układać się w całość.
Przez resztę drogi do domu pani Rossiter, a także przez cały czas, gdy sprzątałam jej uroczo podniszczony domek i kąpałam jej opornego spaniela, myślałam o tej plamie czerwieni. Nie był to lśniący karmin, jaki przybierały pióra kardynała, ani delikatny, lekko fioletowy odcień azalii, ale błyszcząca metaliczna czerwień, jak lakier na samochodzie.
Faktycznie była to czerwień taurusa Deedry Dean. W Shakespeare było wiele czerwonych aut, w tym kilka taurusów. Gdy odkurzałam suterenę domu pani Rossiter, zdenerwowałam się na samą siebie za zamartwianie się Deedrą, która w końcu była już dorosłą kobietą. Deedra nie oczekiwała ani nie wymagała, abym się o nią martwiła, a ja nie potrzebowałam dodatkowych problemów.
Tego popołudnia pani Rossiter komentowała moją pracę w sposób, który przypominał strumień świadomości. Przynajmniej ona się nie zmieniała: pulchna, krzepka, miła, ciekawska i skupiona na swoim starym spanielu o imieniu Durwood. Od czasu do czasu zastanawiałam się, co o tym sądził pan Rossiter, póki jeszcze żył. Może jego żona zbzikowała tak na punkcie psa dopiero po śmierci męża? Nigdy nie poznałam M.T. Rossitera, który opuścił ten świat ponad cztery lata temu, mniej więcej wtedy, gdy wylądowałam w Shakespeare. Klęcząc w łazience i spłukując szampon z sierści Durwooda za pomocą specjalnej końcówki prysznica, przerwałam pani Rossiter monolog na temat pokazu florystycznego, który miał się odbyć w Garden Club w przyszłym miesiącu, by zapytać ją, jaki był jej mąż.
Ponieważ przeszkodziłam jej w połowie zdania, skierowanie rozmowy na inne tory zajęło Birdie Rossiter dobrą chwilę.
– No cóż… mój mąż… jakie to dziwne, że pytasz o niego akurat teraz, gdy o nim myślę…
Birdie Rossiter zawsze myślała o tym, o co akurat zapytano.
– M.T. był farmerem.
Skinęłam głową, żeby pokazać, że słucham. W wodzie spływającej do kratki ściekowej zauważyłam pchłę i miałam nadzieję, że pani Rossiter jej nie dostrzeże. W przeciwnym razie Durwood i ja musielibyśmy przejść różne nieprzyjemne procedury.
– Przez całe życie pracował na roli, pochodził z rodziny farmerów. Nigdy nie poznał niczego poza wsią. Lily, jego matka nawet żuła tabakę! Wyobrażasz sobie? Ale była dobrą kobietą, pani Audie, i miała dobre serce. Kiedy wyszłam za mąż za M.T. – a miałam zaledwie 18 lat – kazała nam wybrać sobie miejsce na ich ziemi, gdzie chcemy zbudować dom. Czy to nie miłe? Więc M.T. wybrał kawałek ziemi i przez rok planowaliśmy, jak nasze miejsce ma wyglądać. I mimo całego tego planowania wyszedł zwykły stary dom. – Birdie się zaśmiała.
W jarzeniowym świetle siwe nitki na ciemnym tle jej włosów błyszczały tak mocno, że wyglądały jak namalowane.
Zanim Birdie, wykładając mi biografię małżonka, dotarła do momentu, w którym M.T. poproszono o dołączenie do Gospelerów, męskiego kwartetu śpiewającego w kościele baptystów Mt. Olive, zaczęłam już w myślach robić listę zakupów.
Godzinę później pożegnałyśmy się, a czek od niej znalazł się w kieszeni moich niebieskich dżinsów.
– Do zobaczenia za tydzień w poniedziałek po południu – powiedziała, starając się brzmieć swobodnie, a nie samotnie. – Czeka nas ciężka praca, ponieważ następnego dnia organizuję spotkanie modlitewne, a po nim uroczysty obiad.
Zastanawiałam się, czy znów będzie mi kazała przypiąć kokardki do uszu Durwooda, jak to miało miejsce przed ostatnim takim spotkaniem. Spaniel spojrzał na mnie wymownie. Na szczęście nie był psem, który chował urazę. Skinęłam głową, zabrałam swój wózek ze środkami czystości i ścierkami i wycofałam się, zanim pani Rossiter zdołała wymyślić następny temat do rozmowy. Nadeszła pora udania się do kolejnego miejsca pracy, do domu Camille Emerson. Otwierając drzwi wejściowe, poklepałam Durwooda po głowie na pożegnanie.
– Dobrze wygląda – pochwaliłam.
Zły stan zdrowia psa i jego kiepski wzrok były dla właścicielki powodem niekończących się zmartwień. Parę miesięcy wcześniej Birdie potknęła się o jego smycz i złamała rękę, ale nie zmniejszyło to jej przywiązania do psa.
– Uważam, że to złoto, nie pies – powiedziała Birdie pewnym głosem.
Stała na ganku i obserwowała, jak pakuję swoje przybory do bagażnika i wślizguję się na siedzenie kierowcy. Z wysiłkiem ukucnęła obok Durwooda, podniosła mu łapę i pomachała nią na pożegnanie. Z doświadczenia wiedziałam, że pies nie zazna spokoju, dopóki nie odpowiem na jego machanie.
Kiedy myślałam o tym, co mnie czeka, kusiło mnie, żeby wyłączyć silnik i dłużej posiedzieć w aucie, słuchając nieprzerwanego szumu gadaniny Birdie Rossiter. Ale odpaliłam samochód, wycofałam z jej podjazdu i obejrzałam się kilka razy w obie strony, zanim wyjechałam na ulicę. Na Farm Hill Road nie było wielkiego ruchu, ale kierowcy jeździli szybko i nieuważnie.
Pamiętałam o tym, gdy przejeżdżałam obok tej nieoznaczonej drogi. Zamierzałam zatrzymać się na wąskim poboczu zarośniętym trawą. Okno mojego auta było otwarte. Kiedy wyłączyłam silnik, zapadła absolutna cisza. Nic nie słyszałam.
Wysiadłam z samochodu i zamknęłam drzwi. Łagodny wiatr poruszył moimi krótkimi kręconymi włosami i przewiał koszulkę. Zadrżałam. Mrowienie na karku ostrzegało, że powinnam odjechać, ale czasem, jak sądzę, nie da się uniknąć kłopotów.
Kiedy przechodziłam przez ulicę, moje adidasy skrzypiały cicho na zniszczonym asfalcie. W głębi lasu, po zachodniej stronie, przepiór wydał płaczliwy odgłos. W zasięgu wzroku nie było żadnego samochodu.
Po chwili wahania weszłam nieoznakowaną dróżką do lasu. Nie zasługiwała na miano drogi. Tak naprawdę były to dwa gołe ślady, pomiędzy którymi rosła trawa. Trochę starego żwiru wyznaczało miejsce, gdzie lata wcześniej po raz ostatni utwardzono trakt. Szłam cicho, ale nie bezszelestnie. Odruchowo zwolniłam. Ścieżka skręcała lekko w prawo i gdy minęłam ten zakręt, zobaczyłam, skąd pochodziła czerwona plamka widoczna z szosy.
To był samochód – taurus – zaparkowany tyłem do Farm Hill Road.
Ktoś siedział z przodu – widziałam zarys głowy po stronie kierowcy. Stanęłam jak wryta. Na rękach miałam gęsią skórkę. O ile wcześniej byłam niespokojna, teraz ogarnęło mnie przerażenie. Z jakiegoś powodu bardziej zszokowała mnie nieoczekiwana obecność innego człowieka niż odkrycie, że w miejscu, gdzie nie miało to najmniejszego sensu, ktoś zaparkował samochód.
– Dzień dobry – powiedziałam cicho.
Osoba siedząca na przednim siedzeniu czerwonego taurusa nie poruszyła się.
Nagle zdałam sobie sprawę, że jestem zbyt przestraszona, by powiedzieć coś więcej. Las zdawał się mnie osaczać. Cisza była przytłaczająca. Zagwizdał ptak, a ja omal nie wyskoczyłam ze skóry.
Stałam bez ruchu i toczyłam zażartą wewnętrzną walkę. Najbardziej na świecie chciałam odejść daleko od samochodu i jego milczącego kierowcy. Chciałam zapomnieć, że kiedykolwiek tam byłam.
Nie mogłam.
Poirytowana własnym niezdecydowaniem, przemaszerowałam do auta i zajrzałam do środka.
Na moment moją uwagę przyciągnęła nagość tej kobiety, odsłonięte uda i to, co wsadzono jej między nogi. Ale kiedy spojrzałam w jej twarz, musiałam zagryźć wargi, żeby nie krzyknąć. Oczy Deedry były na wpół otwarte, ale nie odwzajemniały mojego spojrzenia.
Dałam sobie trochę czasu, by naprawdę dotarł do mnie ten widok i zapach – martwota – a później wyprostowałam się i odsunęłam na krok od samochodu. Zanim doszłam do siebie, stałam przez chwilę, oddychając ciężko i zastanawiając się, co powinnam zrobić.
Kątem oka dostrzegłam kolejny obcy kolor, nienaturalny w tym zielonym leśnym otoczeniu. Zaczęłam się rozglądać, starając się nie ruszać z miejsca. Właściwie to starałam się nie oddychać, żeby nie pozostawić żadnych śladów.
Największą plamką niepasującego koloru była kremowa bluzka, rzucona na kolczaste pnącze, które rozpościerało się między dwoma drzewami. Mniej więcej metr od niej zauważyłam czarną obcisłą miniówkę. Leżała na ziemi i była mocno pognieciona, podobnie jak bluzka. Para rajstop i coś jeszcze? Przechyliłam się, żeby mieć lepszy widok i zaspokoić ciekawość bez konieczności ruszenia się. Perły. Rajstopy i naszyjnik wisiały na niskiej gałęzi niczym girlanda. Nie widziałam stanika, który w końcu udało mi się zlokalizować na krzaku, i butów, które rozrzucono parę metrów dalej w głębi ścieżki. Były to czarne skórzane czółenka. Pozostała tylko kwestia torebki. Byłam bliska zajrzenia znów do auta, ale zamiast tego spróbowałam sobie to wszystko wyobrazić. Torby nie było na przednim siedzeniu. Zazwyczaj do tych czółenek dobierała małą czarną torebkę ze skóry na długim pasku. Nie pracuje się dla kogoś tak długo, jak ja pracowałam dla Deedry, bez poznania jego ubrań i nawyków.
Dzięki temu jeszcze przez parę sekund nie musiałam podejmować decyzji. Uważnie rozglądałam się za torebką, ale jej nie zauważyłam. Albo rzucono ją dalej niż ubrania, albo zabrał ją mężczyzna, który był z Deedrą w lesie.
Bo z Deedrą zawsze musiał być mężczyzna.
Wzięłam głęboki oddech i przygotowałam się na to, co musiałam zrobić i do czego musiałam się sama przyznać. Musiałam zadzwonić do biura szeryfa. Rozejrzałam się raz jeszcze. Ponownie zszokowało mnie to, co tu się wokół rozegrało. Dotknęłam policzków, ale nie było na nich łez.
Deedra nie była osobą, którą się opłakiwało. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy szybko wyszłam z lasu na drogę. Śmierć Deedry była czymś, na co reagowało się pokręceniem głową – nie była całkiem nieoczekiwana, była w granicach prawdopodobieństwa. Deedra miała dwadzieścia parę lat, więc fakt, że umarła, powinien być czymś szokującym, ale jakoś… nie był.
Gdy wybierałam numer do biura szeryfa (komórka była świąteczną niespodzianką od Jacka Leedsa), żałowałam, że nie jestem zaskoczona. Śmierć każdej młodej i zdrowej osoby powinna oburzać. Ale gdy tłumaczyłam operatorce, gdzie jestem – tuż za granicą Shakespeare, właściwie mogłam stąd zobaczyć znak drogowy z nazwą miasta – wiedziałam, że niewielu ludzi byłoby naprawdę zszokowanych na wieść o tym, że Deedrę znaleziono nagą, zgwałconą i martwą w samochodzie ukrytym w lesie.
Byłam ostatnią osobą, która obwiniałaby ofiarę o zbrodnię. Ale nie można było zaprzeczyć, że Deedra z impetem, a nawet zapałem, starała się dołączyć do grupy potencjalnych ofiar. Pewnie sądziła, że fortuna i pozycja jej rodziny stanowiły wystarczające zabezpieczenie.
Wrzuciłam komórkę przez otwarte okno do samochodu, oparłam się o bagażnik i zaczęłam się zastanawiać, jaka sytuacja doprowadziła do śmierci Deedry. Kiedy kobieta ma wielu partnerów seksualnych, szanse, że któryś z nich złamie prawo, rosną. Założyłam, że tak się właśnie stało i zaczęłam myśleć. Czy gdyby Deedra pracowała w fabryce zatrudniającej głównie mężczyzn, to jej śmierć byłaby bardziej prawdopodobna niż śmierć kobiety pracującej w fabryce z innymi kobietami? Nie miałam pojęcia. Czy prowadzący bogate życie seksualne facet miał większe szanse na bycie zamordowanym niż cnotliwy gość?
Właściwie widok samochodu szeryfa wyłaniającego się zza zakrętu nawet mnie ucieszył. Nie poznałam jeszcze nowej szeryf, choć widywałam ją w mieście. Gdy Marta Schuster wysiadła ze służbowego wozu, jeszcze raz przeszłam przez ulicę.
Podałyśmy sobie ręce, a ona zmierzyła mnie od góry do dołu spojrzeniem, które chyba miało mi uświadomić, jak bardzo jest twarda i bezstronna.
Ja też wykorzystałam okazję, by się jej przyjrzeć.
Ojciec Marty, Marty Schuster, był wybierany na szeryfa przez wiele kadencji. Po tym jak w zeszłym roku zginął w trakcie służby, jego córka miała pełnić jego obowiązki do końca kadencji. Marty był naprawdę twardym zawodnikiem wagi koguciej, ale jego żona musiała być bardziej sroga i majestatyczna. Marta była raczej walkirią: krzepka blondynka o bardzo jasnej cerze, jak wielu ludzi w tej okolicy. Shakespeare zostało założone przez kochającego literaturę i stęsknionego za ojczyzną Anglika, ale pod koniec XIX wieku miasteczko zalali niemieccy imigranci.
Marta Schuster miała niewielkie piersi i raczej szeroką talię, co dodatkowo podkreślał mundur składający się z bluzki i spódnicy. Była mniej więcej w tym wieku co ja – wyglądała na trzydzieści parę lat.
– To pani jest Lily Bard, która zgłosiła morderstwo?
– Tak.
– Ciało znajduje się…?
– Tam. – Wskazałam ścieżkę.
Następny samochód z biura szeryfa zaparkował za wozem Marty. Mężczyzna, który z niego wysiadł, był wysoki, bardzo wysoki, miał metr dziewięćdziesiąt albo i więcej. Zastanawiałam się, czy biuro szeryfa miało jakieś wymagania dotyczące wzrostu funkcjonariuszy; a jeśli tak, to jakim cudem ten gość im sprostał. W mundurze wyglądał jak wielki ceglany mur, był tak blady jak Marta, choć włosy – a właściwie to, co z nich pozostało – miał ciemne. Chyba był z tej szkoły, która nakazywała policjantom golić głowy.
– Zostań tutaj – szorstko nakazała mi Marta, wskazując na zderzak swojego wozu.
Podeszła do bagażnika, otworzyła go i wyjęła parę adidasów. Zdjęła czółenka i zastąpiła je sportowym obuwiem. Widziałam, że nie była zadowolona z tego, że ma na sobie spódnicę. Kiedy szła rano do pracy, nie miała pojęcia, że będzie musiała biegać po lesie. Wyjęła z bagażnika jeszcze kilka rzeczy i ruszyła w stronę drzew. Widać było, że Marta Schuster stara się przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyła się o dochodzeniu w sprawie zabójstwa.
Spojrzałam na zegarek i starałam się nie westchnąć. Wyglądało na to, że spóźnię się do Camille Emerson.
Kiedy Marta skończyła przygotowania, wykonała gest podobny do tych, które widziałam w starych westernach: gdy dowodzący kawalerią pokazuje, że czas ruszać dalej. Podnosi wtedy dłoń w rękawiczce i rusza nią w przód. Dokładnie taki gest wykonała Marta, a jej człowiek w milczeniu ruszył za nią. Nie zdziwiłabym się, gdyby rzuciła mu psi przysmak.
Starałam się myśleć o wszystkim, byle tylko uniknąć wspomnienia zwłok w samochodzie. Wiedziałam jednak, że wcześniej czy później będę się musiała z tym zmierzyć. Zdałam sobie sprawę, że bez względu na to, jakie było życie Deedry i co sądziłam o decyzjach, które podejmowała, było mi przykro, że zginęła. A jej matka! Skrzywiłam się na myśl o reakcji Lacey Dean Knopp na wieść o śmierci jedynaczki. Lacey nie była świadoma działań córki i nigdy nie wiedziałam, czy była to forma ochrony dla niej samej, czy raczej dla Deedry. W każdym razie na swój sposób to podziwiałam.
Czas spokoju skończył się wraz z pojawieniem się trzeciego auta, tym razem sfatygowanego subaru. Młody mężczyzna, jasnowłosy i klockowaty, wyskoczył z samochodu i dzikim spojrzeniem rozejrzał się po okolicy. Omiótł mnie wzrokiem, jakbym była jednym z drzew. Gdy wypatrzył przerwę w linii drzew, rzucił się wzdłuż ścieżki niczym świeżo upieczony narciarz w dół stoku. Widocznie zamierzał galopem dobiec do miejsca śmierci Deedry.
Był w cywilnym ubraniu. Nie znałam go. Mogłam się założyć, że nie miał żadnego formalnego powodu, by być na miejscu zbrodni. Nie ja jednak stanowiłam prawo. Pozwoliłam mu przejść, ale przestałam się opierać o zderzak auta szeryfa i wyprostowałam ręce, które do tej pory trzymałam skrzyżowane na piersi.
W tym momencie w zasięgu mojego wzroku ponownie pojawiła się Marta Schuster i krzyknęła:
– Marlon, nie!
Wysoki funkcjonariusz, który łaził za nią jak pies, chwycił niższego mężczyznę za ramiona i mocno przytrzymał. Przypomniałam sobie, że widywałam tego gościa w pobliżu Apartamentów Ogrodowych i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że był to Marlon Schuster, brat Marty. Na tę sensacyjną wiadomość mój żołądek zareagował skurczem.
– Marlon – powiedziała szeryf ostrym tonem, który mnie by powstrzymał. – Marlon, ogarnij się.
– Czy to prawda? To ona?
Stojąc półtora metra od nich, nie mogłam nie słyszeć tej rozmowy.
Marta odetchnęła głęboko.
– Tak, to Deedra – powiedziała delikatnie i pokazała swojemu koledze, żeby puścił ramię chłopaka.
Ku mojemu zdziwieniu, młodzieniec cofnął rękę, żeby zamachnąć się w kierunku siostry. Funkcjonariusz wcześniej się obrócił, żeby podejść do swojego samochodu, a Marta Schuster wydawała się zbyt zaskoczona, by się obronić. Zajęłam się więc tym i chwyciłam jego uniesioną prawą rękę. Niewdzięczny głupiec obrócił się i próbował uderzyć mnie lewą. Cóż, też miałam wolną rękę, więc uderzyłam go – seiken, pchnięcie – dokładnie w splot słoneczny.
Wypuszczając powietrze, sapnął „uff” i upadł na kolana. Puściłam go i odsunęłam się. Przez kilka minut nie będzie mógł nikogo nękać.
– Idiota – powiedziała szeryf, kucając obok niego.
Jej człowiek nagle znalazł się obok mnie, nerwowo dotykając pistoletu. Zaczęłam się zastanawiać, w kogo by wymierzył. Po sekundzie wyluzował. Ja również.
– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytał funkcjonariusz z biura szeryfa.
Podniosłam wzrok. Miał oczy w kolorze gorzkiej czekolady.
– Karate – rzuciłam.
Nie chciałam o tym rozmawiać. Marshall Sedaka, mój sensei, byłby zadowolony.
– To ty jesteś tą kobietą – powiedział.
Ni stąd, ni zowąd poczułam się naprawdę zmęczona.
– Jestem Lily Bard – powiedziałam, starając się, aby mój głos brzmiał obojętnie. – I jeśli ze mną skończyliście, powinnam pojechać do następnej pracy.
– Proszę powiedzieć raz jeszcze, jak to się stało, że ją pani znalazła – nakazała Marta Schuster, pozwalając bratu samemu się o siebie zatroszczyć.
Spojrzała w bok na swojego współpracownika, a on skinął głową. Chyba komunikacja niewerbalna szła im całkiem nieźle. Marta znów zwróciła się do mnie:
– W takim razie może pani iść, pod warunkiem że będziemy wiedzieli, gdzie panią znaleźć.
Podałam jej potrzebne dane: numer telefonu pani Rossiter, numer mojej komórki i telefonu domowego, a także powiedziałam, gdzie będę pracować tego popołudnia, o ile uda mi się opuścić to miejsce.
– A skąd znała pani zmarłą? – zapytała ponownie, jakby było to coś, czego nie mogła ogarnąć.
– Sprzątałam u niej. Mieszkam obok jej bloku.
– Jak długo pracowała pani dla Deedry?
Wysoki funkcjonariusz poszedł z aparatem wzdłuż ścieżki, upewniwszy się wcześniej, że Marlon trochę odżył. Brat szeryf odzyskał siły na tyle, by dowlec się do maski swojego subaru. Rozłożył się na niej, zakrył głowę dłońmi i zawodził. Siostra kompletnie go ignorowała, mimo że robił całkiem sporo hałasu.
W kolejnym radiowozie przyjechali jeszcze dwaj funkcjonariusze z biura szeryfa i wysiedli z auta z rolkami taśmy policyjnej. Marta Schuster przerwała mi, żeby wydać im polecenia.
– Pracowałam dla Deedry (choć jestem pewna, że to jej matka mi płaciła) od ponad trzech lat – powiedziałam, kiedy szeryf znów mogła skupić się na mnie. – Sprzątałam mieszkanie Deedry raz w tygodniu.
– Czyli przyjaźniła się pani z nią?
– Nie. – Ta odpowiedź nie wymagała zastanowienia.
– Ale znała ją pani od ponad trzech lat? – zauważyła Marta Schuster, udając zdziwienie.
Wzruszyłam ramionami.
– Na ogół była w pracy, gdy do niej przychodziłam.
Jednak czasami była w mieszkaniu. Czasem nawet nadal byli w nim mężczyźni. Jednak szeryf nie zapytała mnie o mężczyzn. Ale zrobi to później.
Kiedy szeryf wydawała swoim ludziom kolejne polecenia, miałam trochę czasy, by pomyśleć. Zdjęcia! Zamknęłam oczy, żeby ukryć przerażenie.
Jedną z cech Deedry, które trudno było wyjaśnić, było jej zamiłowanie do robienia sobie zdjęć nago. W szufladzie z bielizną od lat trzymała ich cały stosik. Za każdym razem, gdy odkładałam na miejsce jej czyste ubrania, czułam nieprzyjemne ukłucie dezaprobaty. Ze wszystkich rzeczy, które robiła Deedra, by afiszować się swoją bezbronnością, ta była najbardziej odstręczająca.
Pomyślałam, że te zdjęcia będą leżeć na stole w biurze szeryfa i wszyscy bez wyjątku będą je mogli obejrzeć. Zalała mnie fala żalu, a odruch, nakazujący mi dotrzeć do mieszkania Deedry przed policją, zabrać zdjęcia i je spalić, niemal mnie przygniótł.
Marlon Schuster walnął pięścią w karoserię swojego samochodu, a jego siostra, skupiona raczej na mojej twarzy niż na jego, podskoczyła. Starałam się nie patrzeć jej w oczy. Marlon musiał obnosić się ze swoją żałobą w bardziej dyskretnym miejscu.
– Czyli ma pani klucz do jej mieszkania? – zapytała Marta Schuster.
– Tak – odpowiedziałam szybko. – I zaraz go pani oddam.
Porzuciłam swoją godną Don Kichota potrzebę chronienia prawdziwej natury Deedry przed prowadzącymi śledztwo w sprawie jej śmierci. Byłam pewna, że prawie wszyscy w miasteczku słyszeli, że Deedra prowadziła się dość swobodnie. Ale czy będą chcieli szukać mordercy z takim samym zapałem, jeśli wcześniej zobaczą te zdjęcia? Czy będą trzymać gęby na kłódkę, żeby plotki nie dotarły do matki Deedry?
Zacisnęłam mocno usta. Powiedziałam sobie w myślach, że nic już nie mogę zrobić. Pozostawiłam Deedrę samej sobie. Uruchomiłam machinę śledztwa, ale poza tym nie mogłam jej pomóc. Koszty, które musiałabym ponieść, byłyby zbyt wysokie.
Tak myśląc, odczepiłam klucz Deedry od pozostałych i położyłam go szeryf Marcie Schuster na dłoni. Przemknęło mi przez głowę jakieś mgliste wspomnienie i zastanowiłam się, czy wiem coś o innym kluczu. Tak, przypomniałam sobie, Deedra trzymała zapasowy klucz w skrytce przy wiatach garażowych. Gdy otworzyłam usta, żeby powiedzieć o tym szeryf, wykonała gest, który miał uciąć mój komentarz. Wzruszyłam ramionami. Powiedziałam sobie, że to tak naprawdę był mój jedyny klucz i skoro go oddałam, Deedra Dean zniknęła z mojego życia.
– Będę potrzebować listy osób, które tam pani widywała – powiedziała ostro szeryf Schuster.
Chciała wrócić na miejsce zbrodni, często obracała się w stronę lasu.
Ruszyłam już w kierunku auta. Nie podobało mi się, że uciszyła mnie w ten sposób, przecież nie trajkotałam. Nie lubiłam, gdy ktoś mi coś nakazywał.
– Nigdy nikogo tam nie widziałam – powiedziałam, już odwrócona plecami.
– Przez te wszystkie lata, kiedy sprzątała pani jej mieszkanie, nigdy nikogo pani tam nie spotkała? – Ton głosu Marty Schuster uświadomił mi, że doskonale znała reputację Deedry.
– Jej ojczym był tam któregoś ranka, gdy jej samochód nawalił.
– I to wszystko? – zapytała Marta Schuster, nie kryjąc niedowierzania.
– Tak.
Oczywiście trzy czy cztery dni temu Marlon wymykał się z mieszkania Deedry, ale o tym szeryf już wiedziała, a nie był to dobry moment na przypominanie jej o tym.
– To trochę zaskakujące.
Obróciłam się lekko, wzruszając ramionami.
– To wszystko?
– Nie. Chcę, żeby spotkała się pani ze mną w jej mieszkaniu za dwie godziny. Zna pani jej rzeczy, więc będzie pani wiedziała, czy coś zginęło. Zgodzi się pani ze mną, że lepiej, żeby pani Knopp nie musiała tego robić.
Poczułam się jak w pułapce.
– Dobrze, przyjadę.
Nie mogłam powiedzieć nic innego.
Moje zaangażowanie w pokręcone życie Deedry Dean jeszcze się nie skończyło.