Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czyste sumienie. Tom 4 - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
27 stycznia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czyste sumienie. Tom 4 - ebook

W zaparkowanym w lesie samochodzie Lily Bard znajduje ciało Deedry Dean. Sprzątała u niej w domu, zna dobrze jej tajemnice i podejrzewa, że zamordował ją jeden z jej kochanków. Mimo to nie chce się angażować w śledztwo. Woli skupić się na pracy, chodzić na treningi i przygotować się na wizytę swojego chłopaka. Ale kiedy przez rozwiązły styl życia Deedry listy podejrzanych się wydłuża, za to wskazówek nie przybywa, Lily nie ma innego wyjścia i musi przyłączyć się do śledztwa.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0237-667-8
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Za­nim tam­tego ranka otwo­rzy­łam oczy i prze­cią­gnę­łam się, spę­dziła w sa­mo­cho­dzie w le­sie już sie­dem go­dzin. Oczy­wi­ście nie wie­dzia­łam o tym; nie mia­łam na­wet po­ję­cia, że De­edra znik­nęła. Nikt nie wie­dział.

Je­śli nikt nie za­uważa czy­je­goś znik­nię­cia, to czy ta osoba na­prawdę znika?

Gdy my­łam zęby i je­cha­łam do si­łowni, rosa po­ły­ski­wała na ba­gaż­niku jej auta. Po­nie­waż De­edrę zo­sta­wiono po­chy­loną w lewą stronę, w kie­runku otwar­tego okna od strony kie­rowcy, rosa być może była też na jej po­liczku.

Kiedy miesz­kańcy Sha­ke­spe­are czy­tali po­ranną prasę, brali prysz­nic, przy­go­to­wy­wali dla swo­ich dzieci dru­gie śnia­da­nie do szkoły i wy­pusz­czali psy na po­ranne zjed­no­cze­nie z na­turą, De­edra sama sta­wała się jej ele­men­tem – roz­pa­da­jąc się, po­wra­ca­jąc do czę­ści pierw­szych. Póź­niej, gdy słońce ogrzało las, po­ja­wiły się mu­chy. Ma­ki­jaż De­edry wy­glą­dał strasz­nie, bo skóra pod nim zmie­niała ko­lor. A ona sama sie­działa w miej­scu, obo­jętna, nie­wzru­szona: ży­cie wo­kół niej się zmie­niało, cią­gle ewo­lu­ując, a De­edra była w jego cen­trum, bez ży­cia, bez moż­li­wo­ści do­ko­na­nia wy­boru. Zmiany, które miały się do­ko­nać od tej pory, nie za­le­żały od niej.

Jedna osoba wie­działa, gdzie była De­edra. Jedna osoba wie­działa, że De­edra znik­nęła ze swo­jego nor­mal­nego oto­cze­nia, a wła­ści­wie ze swo­jego ży­cia. I ta osoba cze­kała na ja­kie­goś nie­szczę­snego miesz­kańca Ar­kan­sas – my­śli­wego, or­ni­to­loga, ba­da­cza – który znaj­dzie De­edrę i uru­chomi całą tę ma­chinę, to za­da­nie po­le­ga­jące na od­no­to­wa­niu oko­licz­no­ści jej znik­nię­cia na za­wsze.

Tym nie­szczę­śni­kiem by­łam ja.

Gdyby nie kwi­tły de­re­nie, nie pa­trzy­ła­bym na drzewa. Gdy­bym nie pa­trzyła na drzewa, nie za­uwa­ży­ła­bym czer­wo­nej plamki w głębi nie­ozna­ko­wa­nej dróżki po pra­wej stro­nie. Te małe, nie­ozna­czone drogi – przy­po­mi­na­jące ścieżki – są na wiej­skim ob­sza­rze Ar­kan­sas czymś tak zwy­czaj­nym, że nie warto spo­glą­dać na nie wię­cej niż raz. Za­zwy­czaj pro­wa­dzą do obo­zo­wisk my­śli­wych po­lu­ją­cych na je­le­nie, do szy­bów naf­to­wych czy do po­sia­dło­ści ko­goś, kto bar­dzo so­bie ceni pry­wat­ność. Ale de­reń, na który spoj­rza­łam, rósł ja­kieś sie­dem me­trów w głębi lasu i był piękny; jego kwiaty błysz­czały jak blade mo­tyle po­śród na­gich pni so­sen. Zwol­ni­łam więc, aby się mu do­kład­niej przyj­rzeć, i za­uwa­ży­łam plamę czer­wieni w głębi traktu. W ten spo­sób ele­menty ukła­danki za­częły ukła­dać się w ca­łość.

Przez resztę drogi do domu pani Ros­si­ter, a także przez cały czas, gdy sprzą­ta­łam jej uro­czo pod­nisz­czony do­mek i ką­pa­łam jej opor­nego spa­niela, my­śla­łam o tej pla­mie czer­wieni. Nie był to lśniący kar­min, jaki przy­bie­rały pióra kar­dy­nała, ani de­li­katny, lekko fio­le­towy od­cień aza­lii, ale błysz­cząca me­ta­liczna czer­wień, jak la­kier na sa­mo­cho­dzie.

Fak­tycz­nie była to czer­wień tau­rusa De­edry Dean. W Sha­ke­spe­are było wiele czer­wo­nych aut, w tym kilka tau­ru­sów. Gdy od­ku­rza­łam su­te­renę domu pani Ros­si­ter, zde­ner­wo­wa­łam się na samą sie­bie za za­mar­twia­nie się De­edrą, która w końcu była już do­ro­słą ko­bietą. De­edra nie ocze­ki­wała ani nie wy­ma­gała, abym się o nią mar­twiła, a ja nie po­trze­bo­wa­łam do­dat­ko­wych pro­ble­mów.

Tego po­po­łu­dnia pani Ros­si­ter ko­men­to­wała moją pracę w spo­sób, który przy­po­mi­nał stru­mień świa­do­mo­ści. Przy­naj­mniej ona się nie zmie­niała: pulch­na, krzepka, miła, cie­kaw­ska i sku­piona na swoim sta­rym spa­nielu o imie­niu Dur­wood. Od czasu do czasu za­sta­na­wia­łam się, co o tym są­dził pan Ros­si­ter, póki jesz­cze żył. Może jego żona zbzi­ko­wała tak na punk­cie psa do­piero po śmierci męża? Ni­gdy nie po­zna­łam M.T. Ros­si­tera, który opu­ścił ten świat po­nad cztery lata temu, mniej wię­cej wtedy, gdy wy­lą­do­wa­łam w Shake­spe­are. Klę­cząc w ła­zience i spłu­ku­jąc szam­pon z sier­ści Dur­wo­oda za po­mocą spe­cjal­nej koń­cówki prysz­nica, prze­rwa­łam pani Ros­si­ter mo­no­log na te­mat po­kazu flo­ry­stycz­nego, który miał się od­być w Gar­den Club w przy­szłym mie­siącu, by za­py­tać ją, jaki był jej mąż.

Po­nie­waż prze­szko­dzi­łam jej w po­ło­wie zda­nia, skie­ro­wa­nie roz­mowy na inne tory za­jęło Bir­die Ros­si­ter do­brą chwilę.

– No cóż… mój mąż… ja­kie to dziwne, że py­tasz o niego aku­rat te­raz, gdy o nim my­ślę…

Bir­die Ros­si­ter za­wsze my­ślała o tym, o co aku­rat za­py­tano.

– M.T. był far­me­rem.

Ski­nę­łam głową, żeby po­ka­zać, że słu­cham. W wo­dzie spły­wa­ją­cej do kratki ście­ko­wej za­uwa­ży­łam pchłę i mia­łam na­dzieję, że pani Ros­si­ter jej nie do­strzeże. W prze­ciw­nym ra­zie Dur­wood i ja mu­sie­li­by­śmy przejść różne nie­przy­jemne pro­ce­dury.

– Przez całe ży­cie pra­co­wał na roli, po­cho­dził z ro­dziny far­me­rów. Ni­gdy nie po­znał ni­czego poza wsią. Lily, jego matka na­wet żuła ta­bakę! Wy­obra­żasz so­bie? Ale była do­brą ko­bietą, pani Au­die, i miała do­bre serce. Kiedy wy­szłam za mąż za M.T. – a mia­łam za­le­d­wie 18 lat – ka­zała nam wy­brać so­bie miejs­ce na ich ziemi, gdzie chcemy zbu­do­wać dom. Czy to nie miłe? Więc M.T. wy­brał ka­wa­łek ziemi i przez rok pla­no­wa­li­śmy, jak na­sze miej­sce ma wy­glą­dać. I mimo ca­łego tego pla­no­wa­nia wy­szedł zwy­kły stary dom. – Bir­die się za­śmiała.

W ja­rze­nio­wym świe­tle siwe nitki na ciem­nym tle jej wło­sów błysz­czały tak mocno, że wy­glą­dały jak na­ma­lo­wane.

Za­nim Bir­die, wy­kła­da­jąc mi bio­gra­fię mał­żonka, do­tarła do mo­mentu, w któ­rym M.T. po­pro­szono o do­łą­cze­nie do Go­spe­le­rów, mę­skiego kwar­tetu śpie­wa­ją­cego w ko­ściele bap­ty­stów Mt. Olive, za­czę­łam już w my­ślach ro­bić li­stę za­ku­pów.

Go­dzinę póź­niej po­że­gna­ły­śmy się, a czek od niej zna­lazł się w kie­szeni mo­ich nie­bie­skich dżin­sów.

– Do zo­ba­cze­nia za ty­dzień w po­nie­dzia­łek po po­łu­dniu – po­wie­działa, sta­ra­jąc się brzmieć swo­bod­nie, a nie sa­mot­nie. – Czeka nas ciężka praca, po­nie­waż na­stęp­nego dnia or­ga­ni­zuję spo­tka­nie mo­dli­tewne, a po nim uro­czy­sty obiad.

Za­sta­na­wia­łam się, czy znów bę­dzie mi ka­zała przy­piąć ko­kardki do uszu Dur­wo­oda, jak to miało miej­sce przed ostat­nim ta­kim spo­tka­niem. Spa­niel spoj­rzał na mnie wy­mow­nie. Na szczę­ście nie był psem, który cho­wał urazę. Ski­nę­łam głową, za­bra­łam swój wó­zek ze środ­kami czy­sto­ści i ścier­kami i wy­co­fa­łam się, za­nim pani Ros­si­ter zdo­łała wy­my­ślić na­stępny te­mat do roz­mowy. Na­de­szła pora uda­nia się do ko­lej­nego miej­sca pracy, do domu Ca­mille Emer­son. Otwie­ra­jąc drzwi wej­ściowe, po­kle­pa­łam Dur­wo­oda po gło­wie na po­że­gna­nie.

– Do­brze wy­gląda – po­chwa­li­łam.

Zły stan zdro­wia psa i jego kiep­ski wzrok były dla wła­ści­cielki po­wo­dem nie­koń­czą­cych się zmar­twień. Parę mie­sięcy wcze­śniej Bir­die po­tknęła się o jego smycz i zła­mała rękę, ale nie zmniej­szyło to jej przy­wią­za­nia do psa.

– Uwa­żam, że to złoto, nie pies – po­wie­działa Bir­die pew­nym gło­sem.

Stała na ganku i ob­ser­wo­wała, jak pa­kuję swoje przy­bory do ba­gaż­nika i wśli­zguję się na sie­dze­nie kie­rowcy. Z wy­sił­kiem ukuc­nęła obok Dur­wo­oda, pod­nio­sła mu łapę i po­ma­chała nią na po­że­gna­nie. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łam, że pies nie za­zna spo­koju, do­póki nie od­po­wiem na jego ma­cha­nie.

Kiedy my­śla­łam o tym, co mnie czeka, ku­siło mnie, żeby wy­łą­czyć sil­nik i dłu­żej po­sie­dzieć w au­cie, słu­cha­jąc nie­prze­rwa­nego szumu ga­da­niny Bir­die Ros­si­ter. Ale od­pa­li­łam sa­mo­chód, wy­co­fa­łam z jej pod­jazdu i obej­rza­łam się kilka razy w obie strony, za­nim wy­je­cha­łam na ulicę. Na Farm Hill Road nie było wiel­kiego ru­chu, ale kie­rowcy jeź­dzili szybko i nie­uważ­nie.

Pa­mię­ta­łam o tym, gdy prze­jeż­dża­łam obok tej nie­ozna­czo­nej drogi. Za­mie­rza­łam za­trzy­mać się na wą­skim po­bo­czu za­ro­śnię­tym trawą. Okno mo­jego auta było otwarte. Kiedy wy­łą­czy­łam sil­nik, za­pa­dła ab­so­lutna ci­sza. Nic nie sły­sza­łam.

Wy­sia­dłam z sa­mo­chodu i za­mknę­łam drzwi. Ła­godny wiatr po­ru­szył mo­imi krót­kimi krę­co­nymi wło­sami i prze­wiał ko­szulkę. Za­drża­łam. Mro­wie­nie na karku ostrze­gało, że po­win­nam od­je­chać, ale cza­sem, jak są­dzę, nie da się unik­nąć kło­po­tów.

Kiedy prze­cho­dzi­łam przez ulicę, moje adi­dasy skrzy­piały ci­cho na znisz­czo­nym as­fal­cie. W głębi lasu, po za­chod­niej stro­nie, prze­piór wy­dał płacz­liwy od­głos. W za­sięgu wzroku nie było żad­nego sa­mo­chodu.

Po chwili wa­ha­nia we­szłam nie­ozna­ko­waną dróżką do lasu. Nie za­słu­gi­wała na miano drogi. Tak na­prawdę były to dwa gołe ślady, po­mię­dzy któ­rymi ro­sła trawa. Tro­chę sta­rego żwiru wy­zna­czało miej­sce, gdzie lata wcze­śniej po raz ostatni utwar­dzono trakt. Szłam ci­cho, ale nie bez­sze­lest­nie. Od­ru­chowo zwol­ni­łam. Ścieżka skrę­cała lekko w prawo i gdy mi­nę­łam ten za­kręt, zo­ba­czy­łam, skąd po­cho­dziła czer­wona plamka wi­do­czna z szosy.

To był sa­mo­chód – tau­rus – za­par­ko­wany ty­łem do Farm Hill Road.

Ktoś sie­dział z przodu – wi­dzia­łam za­rys głowy po stro­nie kie­rowcy. Sta­nę­łam jak wryta. Na rę­kach mia­łam gę­sią skórkę. O ile wcze­śniej by­łam nie­spo­kojna, te­raz ogar­nęło mnie prze­ra­że­nie. Z ja­kie­goś po­wodu bar­dziej zszo­ko­wała mnie nie­ocze­ki­wana obec­ność in­nego czło­wieka niż od­kry­cie, że w miej­scu, gdzie nie miało to naj­mniej­szego sensu, ktoś za­par­ko­wał sa­mo­chód.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­łam ci­cho.

Osoba sie­dząca na przed­nim sie­dze­niu czer­wo­nego tau­rusa nie po­ru­szyła się.

Na­gle zda­łam so­bie sprawę, że je­stem zbyt prze­stra­szona, by po­wie­dzieć coś wię­cej. Las zda­wał się mnie osa­czać. Ci­sza była przy­tła­cza­jąca. Za­gwiz­dał ptak, a ja omal nie wy­sko­czy­łam ze skóry.

Sta­łam bez ru­chu i to­czy­łam za­żartą we­wnętrzną walkę. Naj­bar­dziej na świe­cie chcia­łam odejść da­leko od sa­mo­chodu i jego mil­czą­cego kie­rowcy. Chcia­łam za­po­mnieć, że kie­dy­kol­wiek tam by­łam.

Nie mo­głam.

Po­iry­to­wana wła­snym nie­zde­cy­do­wa­niem, prze­ma­sze­ro­wa­łam do auta i zaj­rza­łam do środka.

Na mo­ment moją uwagę przy­cią­gnęła na­gość tej ko­biety, od­sło­nięte uda i to, co wsa­dzono jej mię­dzy nogi. Ale kiedy spoj­rza­łam w jej twarz, mu­sia­łam za­gryźć wargi, żeby nie krzyk­nąć. Oczy De­edry były na wpół otwarte, ale nie od­wza­jem­niały mo­jego spoj­rze­nia.

Da­łam so­bie tro­chę czasu, by na­prawdę do­tarł do mnie ten wi­dok i za­pach – mar­twota – a póź­niej wy­pro­sto­wa­łam się i od­su­nę­łam na krok od sa­mo­chodu. Za­nim do­szłam do sie­bie, sta­łam przez chwilę, od­dy­cha­jąc ciężko i za­sta­na­wia­jąc się, co po­win­nam zro­bić.

Ką­tem oka do­strze­głam ko­lejny obcy ko­lor, nie­na­tu­ralny w tym zie­lo­nym le­śnym oto­cze­niu. Za­czę­łam się roz­glą­dać, sta­ra­jąc się nie ru­szać z miej­sca. Wła­ści­wie to sta­ra­łam się nie od­dy­chać, żeby nie po­zo­sta­wić żad­nych śla­dów.

Naj­więk­szą plamką nie­pa­su­ją­cego ko­loru była kre­mowa bluzka, rzu­cona na kol­cza­ste pną­cze, które roz­po­ście­rało się mię­dzy dwoma drze­wami. Mniej wię­cej metr od niej za­uwa­ży­łam czarną ob­ci­słą mi­niówkę. Le­żała na ziemi i była mocno po­gnie­ciona, po­dob­nie jak bluzka. Para raj­stop i coś jesz­cze? Prze­chy­li­łam się, żeby mieć lep­szy wi­dok i za­spo­koić cie­ka­wość bez ko­niecz­no­ści ru­sze­nia się. Perły. Raj­stopy i na­szyj­nik wi­siały na ni­skiej ga­łęzi ni­czym gir­landa. Nie wi­dzia­łam sta­nika, który w końcu udało mi się zlo­ka­li­zo­wać na krzaku, i bu­tów, które roz­rzu­cono parę me­trów da­lej w głębi ścieżki. Były to czarne skó­rzane czó­łenka. Po­zo­stała tylko kwe­stia to­rebki. By­łam bli­ska zaj­rze­nia znów do auta, ale za­miast tego spró­bo­wa­łam so­bie to wszystko wy­obra­zić. Torby nie było na przed­nim sie­dze­niu. Za­zwy­czaj do tych czó­łe­nek do­bie­rała małą czarną to­rebkę ze skóry na dłu­gim pa­sku. Nie pra­cuje się dla ko­goś tak długo, jak ja pra­co­wa­łam dla De­edry, bez po­zna­nia jego ubrań i na­wy­ków.

Dzięki temu jesz­cze przez parę se­kund nie mu­sia­łam po­dej­mo­wać de­cy­zji. Uważ­nie roz­glą­da­łam się za to­rebką, ale jej nie za­uwa­ży­łam. Albo rzu­cono ją da­lej niż ubra­nia, albo za­brał ją męż­czy­zna, który był z De­edrą w le­sie.

Bo z De­edrą za­wsze mu­siał być męż­czy­zna.

Wzię­łam głę­boki od­dech i przy­go­to­wa­łam się na to, co mu­sia­łam zro­bić i do czego mu­sia­łam się sama przy­znać. Mu­sia­łam za­dzwo­nić do biura sze­ryfa. Ro­zej­rza­łam się raz jesz­cze. Po­now­nie zszo­ko­wało mnie to, co tu się wo­kół ro­ze­grało. Do­tknę­łam po­licz­ków, ale nie było na nich łez.

De­edra nie była osobą, którą się opła­ki­wało. Zda­łam so­bie z tego sprawę, gdy szybko wy­szłam z lasu na drogę. Śmierć De­edry była czymś, na co re­ago­wało się po­krę­ce­niem głową – nie była cał­kiem nie­ocze­ki­wana, była w gra­ni­cach praw­do­po­do­bień­stwa. De­edra miała dwa­dzie­ścia parę lat, więc fakt, że umarła, po­wi­nien być czymś szo­ku­ją­cym, ale ja­koś… nie był.

Gdy wy­bie­ra­łam nu­mer do biura sze­ryfa (ko­mórka była świą­teczną nie­spo­dzianką od Jacka Le­edsa), ża­ło­wa­łam, że nie je­stem za­sko­czona. Śmierć każ­dej mło­dej i zdro­wej osoby po­winna obu­rzać. Ale gdy tłu­ma­czy­łam ope­ra­torce, gdzie je­stem – tuż za gra­nicą Sha­ke­spe­are, wła­ści­wie mo­głam stąd zo­ba­czyć znak dro­gowy z na­zwą mia­sta – wie­dzia­łam, że nie­wielu lu­dzi by­łoby na­prawdę zszo­ko­wa­nych na wieść o tym, że De­edrę zna­le­ziono nagą, zgwał­coną i mar­twą w sa­mo­cho­dzie ukry­tym w le­sie.

By­łam ostat­nią osobą, która ob­wi­nia­łaby ofiarę o zbrod­nię. Ale nie można było za­prze­czyć, że De­edra z im­pe­tem, a na­wet za­pa­łem, sta­rała się do­łą­czyć do grupy po­ten­cjal­nych ofiar. Pew­nie są­dziła, że for­tuna i po­zy­cja jej ro­dziny sta­no­wiły wy­star­cza­jące za­bez­pie­cze­nie.

Wrzu­ci­łam ko­mórkę przez otwarte okno do sa­mo­chodu, opar­łam się o ba­gaż­nik i za­czę­łam się za­sta­na­wiać, jaka sy­tu­acja do­pro­wa­dziła do śmierci De­edry. Kiedy ko­bieta ma wielu part­ne­rów sek­su­al­nych, szanse, że któ­ryś z nich zła­mie prawo, ro­sną. Za­ło­ży­łam, że tak się wła­śnie stało i za­czę­łam my­śleć. Czy gdyby De­edra pra­co­wała w fa­bryce za­trud­nia­ją­cej głów­nie męż­czyzn, to jej śmierć by­łaby bar­dziej praw­do­po­do­bna niż śmierć ko­biety pra­cu­ją­cej w fa­bryce z in­nymi ko­bie­tami? Nie mia­łam po­ję­cia. Czy pro­wa­dzący bo­gate ży­cie sek­su­alne fa­cet miał więk­sze szanse na by­cie za­mor­do­wa­nym niż cno­tliwy gość?

Wła­ści­wie wi­dok sa­mo­chodu sze­ryfa wy­ła­nia­ją­cego się zza za­krętu na­wet mnie ucie­szył. Nie po­zna­łam jesz­cze no­wej sze­ryf, choć wi­dy­wa­łam ją w mie­ście. Gdy Marta Schu­s­ter wy­sia­dła ze służ­bo­wego wozu, jesz­cze raz prze­szłam przez ulicę.

Po­da­ły­śmy so­bie ręce, a ona zmie­rzyła mnie od góry do dołu spoj­rze­niem, które chyba miało mi uświa­do­mić, jak bar­dzo jest twarda i bez­stronna.

Ja też wy­ko­rzy­sta­łam oka­zję, by się jej przyj­rzeć.

Oj­ciec Marty, Marty Schu­s­ter, był wy­bie­rany na sze­ryfa przez wiele ka­den­cji. Po tym jak w ze­szłym roku zgi­nął w trak­cie służby, jego córka miała peł­nić jego obo­wiązki do końca ka­den­cji. Marty był na­prawdę twar­dym za­wod­ni­kiem wagi ko­gu­ciej, ale jego żona mu­siała być bar­dziej sroga i ma­je­sta­tyczna. Marta była ra­czej wal­ki­rią: krzepka blon­dynka o bar­dzo ja­snej ce­rze, jak wielu lu­dzi w tej oko­licy. Sha­ke­spe­are zo­stało za­ło­żone przez ko­cha­ją­cego li­te­ra­turę i stę­sk­nio­nego za oj­czy­zną An­glika, ale pod ko­niec XIX wieku mia­steczko za­lali nie­mieccy imi­granci.

Marta Schu­s­ter miała nie­wiel­kie piersi i ra­czej sze­roką ta­lię, co do­dat­kowo pod­kre­ślał mun­dur skła­da­jący się z bluzki i spód­nicy. Była mniej wię­cej w tym wieku co ja – wy­glą­dała na trzy­dzie­ści parę lat.

– To pani jest Lily Bard, która zgło­siła mor­der­stwo?

– Tak.

– Ciało znaj­duje się…?

– Tam. – Wska­za­łam ścieżkę.

Na­stępny sa­mo­chód z biura sze­ryfa za­par­ko­wał za wo­zem Marty. Męż­czy­zna, który z niego wy­siadł, był wy­soki, bar­dzo wy­soki, miał metr dzie­więć­dzie­siąt albo i wię­cej. Za­sta­na­wia­łam się, czy biuro sze­ryfa miało ja­kieś wy­ma­ga­nia do­ty­czące wzro­stu funk­cjo­na­riu­szy; a je­śli tak, to ja­kim cu­dem ten gość im spro­stał. W mun­du­rze wy­glą­dał jak wielki ce­glany mur, był tak blady jak Marta, choć włosy – a wła­ści­wie to, co z nich po­zo­stało – miał ciemne. Chyba był z tej szkoły, która na­ka­zy­wała po­li­cjan­tom go­lić głowy.

– Zo­stań tu­taj – szorstko na­ka­zała mi Marta, wska­zu­jąc na zde­rzak swo­jego wozu.

Po­de­szła do ba­gaż­nika, otwo­rzyła go i wy­jęła parę adi­da­sów. Zdjęła czó­łenka i za­stą­piła je spor­to­wym obu­wiem. Wi­dzia­łam, że nie była za­do­wo­lona z tego, że ma na so­bie spód­nicę. Kiedy szła rano do pracy, nie miała po­ję­cia, że bę­dzie mu­siała bie­gać po le­sie. Wy­jęła z ba­gaż­nika jesz­cze kilka rze­czy i ru­szyła w stronę drzew. Wi­dać było, że Marta Schu­s­ter stara się przy­po­mnieć so­bie wszystko, czego na­uczyła się o do­cho­dze­niu w spra­wie za­bój­stwa.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek i sta­ra­łam się nie wes­tchnąć. Wy­glą­dało na to, że spóź­nię się do Ca­mille Emer­son.

Kiedy Marta skoń­czyła przy­go­to­wa­nia, wy­ko­nała gest po­do­bny do tych, które wi­dzia­łam w sta­rych we­ster­nach: gdy do­wo­dzący ka­wa­le­rią po­ka­zuje, że czas ru­szać da­lej. Pod­nosi wtedy dłoń w rę­ka­wiczce i ru­sza nią w przód. Do­kład­nie taki gest wy­ko­nała Marta, a jej czło­wiek w mil­cze­niu ru­szył za nią. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby rzu­ciła mu psi przy­smak.

Sta­ra­łam się my­śleć o wszyst­kim, byle tylko unik­nąć wspo­mnie­nia zwłok w sa­mo­cho­dzie. Wie­dzia­łam jed­nak, że wcze­śniej czy póź­niej będę się mu­siała z tym zmie­rzyć. Zda­łam so­bie sprawę, że bez względu na to, ja­kie było ży­cie De­edry i co są­dzi­łam o de­cy­zjach, które po­dej­mo­wała, było mi przy­kro, że zgi­nęła. A jej matka! Skrzy­wi­łam się na myśl o re­ak­cji La­cey Dean Knopp na wieść o śmierci je­dy­na­czki. La­cey nie była świa­doma dzia­łań córki i ni­gdy nie wie­dzia­łam, czy była to forma ochrony dla niej sa­mej, czy ra­czej dla De­edry. W każ­dym ra­zie na swój spo­sób to po­dzi­wia­łam.

Czas spo­koju skoń­czył się wraz z po­ja­wie­niem się trze­ciego auta, tym ra­zem sfa­ty­go­wa­nego sub­aru. Młody męż­czy­zna, ja­sno­włosy i kloc­ko­waty, wy­sko­czył z sa­mo­chodu i dzi­kim spoj­rze­niem ro­zej­rzał się po oko­licy. Omiótł mnie wzro­kiem, jak­bym była jed­nym z drzew. Gdy wy­pa­trzył prze­rwę w li­nii drzew, rzu­cił się wzdłuż ścieżki ni­czym świeżo upie­czony nar­ciarz w dół stoku. Wi­docz­nie za­mie­rzał ga­lo­pem do­biec do miej­sca śmierci De­edry.

Był w cy­wil­nym ubra­niu. Nie zna­łam go. Mo­głam się za­ło­żyć, że nie miał żad­nego for­mal­nego po­wodu, by być na miej­scu zbrodni. Nie ja jed­nak sta­no­wi­łam prawo. Po­zwo­li­łam mu przejść, ale prze­sta­łam się opie­rać o zde­rzak auta sze­ryfa i wy­pro­sto­wa­łam ręce, które do tej pory trzy­ma­łam skrzy­żo­wane na piersi.

W tym mo­men­cie w za­sięgu mo­jego wzroku po­now­nie po­ja­wiła się Marta Schu­s­ter i krzyk­nęła:

– Mar­lon, nie!

Wy­soki funk­cjo­na­riusz, który ła­ził za nią jak pies, chwy­cił niż­szego męż­czy­znę za ra­miona i mocno przy­trzy­mał. Przy­po­mnia­łam so­bie, że wi­dy­wa­łam tego go­ścia w po­bliżu Apar­ta­men­tów Ogro­do­wych i po raz pierw­szy zda­łam so­bie sprawę, że był to Mar­lon Schu­s­ter, brat Marty. Na tę sen­sa­cyjną wia­do­mość mój żo­łą­dek za­re­ago­wał skur­czem.

– Mar­lon – po­wie­działa sze­ryf ostrym to­nem, który mnie by po­wstrzy­mał. – Mar­lon, ogar­nij się.

– Czy to prawda? To ona?

Sto­jąc pół­tora me­tra od nich, nie mo­głam nie sły­szeć tej roz­mowy.

Marta ode­tchnęła głę­boko.

– Tak, to De­edra – po­wie­działa de­li­kat­nie i po­ka­zała swo­jemu ko­le­dze, żeby pu­ścił ra­mię chło­paka.

Ku mo­jemu zdzi­wie­niu, mło­dzie­niec cof­nął rękę, żeby za­mach­nąć się w kie­runku sio­stry. Funk­cjo­na­riusz wcze­śniej się ob­ró­cił, żeby po­dejść do swo­jego sa­mo­chodu, a Marta Schu­s­ter wy­da­wała się zbyt za­sko­czona, by się obro­nić. Za­ję­łam się więc tym i chwy­ci­łam jego unie­sioną prawą rękę. Nie­wdzięczny głu­piec ob­ró­cił się i pró­bo­wał ude­rzyć mnie lewą. Cóż, też mia­łam wolną rękę, więc ude­rzy­łam go – se­iken, pchnię­cie – do­kład­nie w splot sło­neczny.

Wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze, sap­nął „uff” i upadł na ko­lana. Pu­ści­łam go i od­su­nę­łam się. Przez kilka mi­nut nie bę­dzie mógł ni­kogo nę­kać.

– Idiota – po­wie­działa sze­ryf, ku­ca­jąc obok niego.

Jej czło­wiek na­gle zna­lazł się obok mnie, ner­wowo do­ty­ka­jąc pi­sto­letu. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, w kogo by wy­mie­rzył. Po se­kun­dzie wy­lu­zo­wał. Ja rów­nież.

– Gdzie się tego na­uczy­łaś? – za­py­tał funk­cjo­na­riusz z biura sze­ryfa.

Pod­nio­słam wzrok. Miał oczy w ko­lo­rze gorz­kiej cze­ko­lady.

– Ka­rate – rzu­ci­łam.

Nie chcia­łam o tym roz­ma­wiać. Mar­shall Se­daka, mój sen­sei, byłby za­do­wo­lony.

– To ty je­steś tą ko­bietą – po­wie­dział.

Ni stąd, ni zo­wąd po­czu­łam się na­prawdę zmę­czona.

– Je­stem Lily Bard – po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się, aby mój głos brzmiał obo­jęt­nie. – I je­śli ze mną skoń­czy­li­ście, po­win­nam po­je­chać do na­stęp­nej pracy.

– Pro­szę po­wie­dzieć raz jesz­cze, jak to się stało, że ją pani zna­la­zła – na­ka­zała Marta Schu­s­ter, po­zwa­la­jąc bratu sa­memu się o sie­bie za­trosz­czyć.

Spoj­rzała w bok na swo­jego współ­pra­cow­nika, a on ski­nął głową. Chyba ko­mu­ni­ka­cja nie­wer­balna szła im cał­kiem nie­źle. Marta znów zwró­ciła się do mnie:

– W ta­kim ra­zie może pani iść, pod wa­run­kiem że bę­dziemy wie­dzieli, gdzie pa­nią zna­leźć.

Po­da­łam jej po­trzebne dane: nu­mer te­le­fonu pani Ros­si­ter, nu­mer mo­jej ko­mórki i te­le­fonu do­mo­wego, a także po­wie­dzia­łam, gdzie będę pra­co­wać tego po­po­łu­dnia, o ile uda mi się opu­ścić to miej­sce.

– A skąd znała pani zmarłą? – za­py­tała po­now­nie, jakby było to coś, czego nie mo­gła ogar­nąć.

– Sprzą­ta­łam u niej. Miesz­kam obok jej bloku.

– Jak długo pra­co­wała pani dla De­edry?

Wy­soki funk­cjo­na­riusz po­szedł z apa­ra­tem wzdłuż ścieżki, upew­niw­szy się wcze­śniej, że Mar­lon tro­chę od­żył. Brat sze­ryf od­zy­skał siły na tyle, by do­wlec się do ma­ski swo­jego sub­aru. Roz­ło­żył się na niej, za­krył głowę dłońmi i za­wo­dził. Sio­stra kom­plet­nie go igno­ro­wała, mimo że ro­bił cał­kiem sporo ha­łasu.

W ko­lej­nym ra­dio­wo­zie przy­je­chali jesz­cze dwaj funk­cjo­na­riu­sze z biura sze­ryfa i wy­sie­dli z auta z rol­kami ta­śmy po­li­cyj­nej. Marta Schu­s­ter prze­rwała mi, żeby wy­dać im po­le­ce­nia.

– Pra­co­wa­łam dla De­edry (choć je­stem pewna, że to jej matka mi pła­ciła) od po­nad trzech lat – po­wie­dzia­łam, kiedy sze­ryf znów mo­gła sku­pić się na mnie. – Sprzą­ta­łam miesz­ka­nie De­edry raz w ty­go­dniu.

– Czyli przy­jaź­niła się pani z nią?

– Nie. – Ta od­po­wiedź nie wy­ma­gała za­sta­no­wie­nia.

– Ale znała ją pani od po­nad trzech lat? – za­uwa­żyła Marta Schu­s­ter, uda­jąc zdzi­wie­nie.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Na ogół była w pracy, gdy do niej przy­cho­dzi­łam.

Jed­nak cza­sami była w miesz­ka­niu. Cza­sem na­wet na­dal byli w nim męż­czyźni. Jed­nak sze­ryf nie za­py­tała mnie o męż­czyzn. Ale zrobi to póź­niej.

Kiedy sze­ryf wy­da­wała swoim lu­dziom ko­lejne po­le­ce­nia, mia­łam tro­chę czasy, by po­my­śleć. Zdję­cia! Za­mknę­łam oczy, żeby ukryć prze­ra­że­nie.

Jedną z cech De­edry, które trudno było wy­ja­śnić, było jej za­mi­ło­wa­nie do ro­bie­nia so­bie zdjęć nago. W szu­fla­dzie z bie­li­zną od lat trzy­mała ich cały sto­sik. Za każ­dym ra­zem, gdy od­kła­da­łam na miej­sce jej czy­ste ubra­nia, czu­łam nie­przy­jemne ukłu­cie dez­apro­baty. Ze wszyst­kich rze­czy, które ro­biła De­edra, by afi­szo­wać się swoją bez­bron­no­ścią, ta była naj­bar­dziej od­strę­cza­jąca.

Po­my­śla­łam, że te zdję­cia będą le­żeć na stole w biu­rze sze­ryfa i wszy­scy bez wy­jątku będą je mo­gli obej­rzeć. Za­lała mnie fala żalu, a od­ruch, na­ka­zu­jący mi do­trzeć do miesz­ka­nia De­edry przed po­li­cją, za­brać zdję­cia i je spa­lić, nie­mal mnie przy­gniótł.

Mar­lon Schu­s­ter wal­nął pię­ścią w ka­ro­se­rię swo­jego sa­mo­chodu, a jego sio­stra, sku­piona ra­czej na mo­jej twa­rzy niż na jego, pod­sko­czyła. Sta­ra­łam się nie pa­trzeć jej w oczy. Mar­lon mu­siał ob­no­sić się ze swoją ża­łobą w bar­dziej dys­kret­nym miej­scu.

– Czyli ma pani klucz do jej miesz­ka­nia? – za­py­tała Marta Schu­s­ter.

– Tak – od­po­wie­dzia­łam szybko. – I za­raz go pani od­dam.

Po­rzu­ci­łam swoją godną Don Ki­chota po­trzebę chro­nie­nia praw­dzi­wej na­tury De­edry przed pro­wa­dzą­cymi śledz­two w spra­wie jej śmierci. By­łam pewna, że pra­wie wszy­scy w mia­steczku sły­szeli, że De­edra pro­wa­dziła się dość swo­bod­nie. Ale czy będą chcieli szu­kać mor­dercy z ta­kim sa­mym za­pa­łem, je­śli wcze­śniej zo­ba­czą te zdję­cia? Czy będą trzy­mać gęby na kłódkę, żeby plotki nie do­tarły do matki De­edry?

Za­ci­snę­łam mocno usta. Po­wie­dzia­łam so­bie w my­ślach, że nic już nie mogę zro­bić. Po­zo­sta­wi­łam De­edrę sa­mej so­bie. Uru­cho­mi­łam ma­chinę śledz­twa, ale poza tym nie mo­głam jej po­móc. Koszty, które mu­sia­ła­bym po­nieść, by­łyby zbyt wy­so­kie.

Tak my­śląc, od­cze­pi­łam klucz De­edry od po­zo­sta­łych i po­ło­ży­łam go sze­ryf Mar­cie Schu­s­ter na dłoni. Prze­mknęło mi przez głowę ja­kieś mgli­ste wspo­mnie­nie i za­sta­no­wi­łam się, czy wiem coś o in­nym klu­czu. Tak, przy­po­mnia­łam so­bie, De­edra trzy­mała za­pa­sowy klucz w skrytce przy wia­tach ga­ra­żo­wych. Gdy otwo­rzy­łam usta, żeby po­wie­dzieć o tym sze­ryf, wy­ko­nała gest, który miał uciąć mój ko­men­tarz. Wzru­szy­łam ra­mio­nami. Po­wie­dzia­łam so­bie, że to tak na­prawdę był mój je­dyny klucz i skoro go od­da­łam, De­edra Dean znik­nęła z mo­jego ży­cia.

– Będę po­trze­bo­wać li­sty osób, które tam pani wi­dy­wała – po­wie­działa ostro sze­ryf Schu­s­ter.

Chciała wró­cić na miej­sce zbrodni, czę­sto ob­ra­cała się w stronę lasu.

Ru­szy­łam już w kie­runku auta. Nie po­do­bało mi się, że uci­szyła mnie w ten spo­sób, prze­cież nie traj­ko­ta­łam. Nie lu­bi­łam, gdy ktoś mi coś na­ka­zy­wał.

– Ni­gdy ni­kogo tam nie wi­dzia­łam – po­wie­dzia­łam, już od­wró­cona ple­cami.

– Przez te wszyst­kie lata, kiedy sprzą­tała pani jej miesz­ka­nie, ni­gdy ni­kogo pani tam nie spo­tkała? – Ton głosu Marty Schu­s­ter uświa­do­mił mi, że do­sko­nale znała re­pu­ta­cję De­edry.

– Jej oj­czym był tam któ­re­goś ranka, gdy jej sa­mo­chód na­wa­lił.

– I to wszystko? – za­py­tała Marta Schu­s­ter, nie kry­jąc nie­do­wie­rza­nia.

– Tak.

Oczy­wi­ście trzy czy cztery dni temu Mar­lon wy­my­kał się z miesz­ka­nia De­edry, ale o tym sze­ryf już wie­działa, a nie był to do­bry mo­ment na przy­po­mi­na­nie jej o tym.

– To tro­chę za­ska­ku­jące.

Ob­ró­ci­łam się lekko, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

– To wszystko?

– Nie. Chcę, żeby spo­tkała się pani ze mną w jej miesz­ka­niu za dwie go­dziny. Zna pani jej rze­czy, więc bę­dzie pani wie­działa, czy coś zgi­nęło. Zgo­dzi się pani ze mną, że le­piej, żeby pani Knopp nie mu­siała tego ro­bić.

Po­czu­łam się jak w pu­łapce.

– Do­brze, przy­jadę.

Nie mo­głam po­wie­dzieć nic in­nego.

Moje za­an­ga­żo­wa­nie w po­krę­cone ży­cie De­edry Dean jesz­cze się nie skoń­czyło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: