- W empik go
Czysty przypadek. Tom 5 - ebook
Czysty przypadek. Tom 5 - ebook
Lily Bard w końcu dojrzała do terapii grupowej w obecnym miejscu pobytu, czyli w Shakespeare w Arkansas. Nie może uwierzyć, ilu znajomych dzieli się tutaj swoimi doświadczeniami.
Z czasem okazuje się, że trzeba będzie się zająć czymś więcej niż uczuciami członków grupy. Pewnego dnia, przybywszy na zajęcia, Lily znajdują zwłoki kobiety wyeksponowane w taki sposób, jakby morderca chciał przekazać jakąś wiadomość. Tylko kto to był i komu chciał ją przekazać?
Wkrótce Bard uwikła się w tę sprawę i jej następstwa i będzie musiała ujawnić swoje sekrety, zanim dowie się, kto i dlaczego dokonał tej straszliwej zbrodni. Ale czy zdoła to zrobić, nim zabójca uderzy ponownie?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0237-669-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potężnym ciosem trafiłam go w nos, a potem wskoczyłam na niego, chwyciłam za szyję i zaczęłam dusić. Po doznanym bólu i niewysłowionym upokorzeniu czułam, jak przeszywa mnie dreszcz dobrej, czystej wściekłości. Złapał mnie za ręce i próbował się uwolnić. Chciał coś powiedzieć ochrypłym, błagalnym głosem. Dopiero po chwili się zorientowałam, że wymawia moje imię.
Tego nie było w moich wspomnieniach.
A ja nie byłam uwięziona w chacie zagubionej pośród pól bawełny. Siedziałam na porządnym szerokim łóżku, a nie na metalowym barłogu.
– Lily! Przestań! – Mężczyzna coraz silniej ściskał mnie za ręce.
Nie dość, że znalazłam się w niewłaściwym miejscu, to jeszcze robiłam coś, czego nie powinnam.
– Lily!
To był jakiś inny mężczyzna… W każdym razie nie ten, który mnie skrzywdził.
Rozluźniłam chwyt, zeskoczyłam z łóżka i wcisnęłam się w kąt sypialni. Dysząc szybko, nierówno, z trudem łapałam powietrze. Rozpaczliwe dudnienie własnego serca słyszałam zdecydowanie za głośno.
Niespodziewanie zapalone światło na chwilę mnie oślepiło. Kiedy przyzwyczaiłam się do jego blasku, z przerażeniem zorientowałam się, że stoi przede mną Jack. Jack Leeds. Z nosa płynęła mu krew, a na szyi widniały czerwone pręgi.
Ślady po moich palcach.
W chwili zaćmienia umysłu z całych sił próbowałam zabić człowieka, którego kochałam.
– Wiem, że nie masz na to ochoty, ale co ci szkodzi spróbować? – powiedział Jack głosem zmienionym przez opuchnięte gardło i nos.
Nadrabiałam miną, ale nie mogłam zaprzeczyć, że miał rację. Nie uśmiechała mi się psychoterapia, zwłaszcza grupowa. Nie lubiłam mówić o sobie, a czy nie o to właśnie chodzi podczas takich spotkań? Z drugiej strony – a była to decydująca strona – nie chciałam po raz kolejny uderzyć Jacka.
Po pierwsze, agresja fizyczna to straszliwa zniewaga dla osoby, którą się kocha.
Po drugie, na pewno Jack kiedyś mi odda, a biorąc pod uwagę jego siłę fizyczną, nie mogłam lekceważyć tego argumentu.
Dlatego późnym rankiem, gdy pojechał do Little Rock na umówione spotkanie z klientem, zadzwoniłam pod numer znaleziony na ulotce, którą przyniosłam ze sklepu spożywczego. Wydrukowana na jasnozielonym papierze, zwróciła uwagę Jacka, gdy kupowałam znaczki w okienku przy wejściu do sklepu.
Widniał na niej napis:
PADŁAŚ OFIARĄ NAPAŚCI NA TLE SEKSUALNYM?
CZUJESZ SIĘ ZAGUBIONA?
NIE CZEKAJ, ZADZWOŃ JUŻ DZIŚ 237-7777
ZAPRASZAMY NA ZAJĘCIA PSYCHOTERAPII GRUPOWEJ
NIGDY WIĘCEJ NIE BĘDZIESZ SAMA!
– Ośrodek zdrowia hrabstwa Hartsfield – odezwał się w słuchawce kobiecy głos.
Odchrząknęłam, by dodać sobie odwagi.
– Chciałabym dowiedzieć się czegoś o zajęciach psychoterapii grupowej dla kobiet ofiar gwałtu – zaczęłam beznamiętnym i pewnym siebie głosem.
– Już pani mówię – odpowiedziała kobieta tonem tak pedantycznie neutralnym i niezdradzającym choćby cienia dezaprobaty, że aż rozbolały mnie zęby. – Grupa, o którą pani chodzi, spotyka się w naszym ośrodku we wtorki o ósmej wieczorem. Nie musi pani podawać mi teraz swoich danych osobowych. Po prostu proszę wejść tylnymi drzwiami. Wie pani, tymi od strony parkingu dla personelu. Można tam zostawić samochód.
– Doskonale – powiedziałam. Zawahałam się przez chwilę, zanim zadałam decydujące pytanie. – Jaki jest koszt terapii?
– Na ten program dostaliśmy specjalną dotację – wyjaśniła. – Zajęcia są bezpłatne.
A jednak moje ciężko zapracowane dolary, którymi płacę podatki, na coś się przydają. Nie wiem dlaczego, ale poczułam się lepiej.
– Czy mam powiedzieć Tamsin, że pani przyjdzie? – zapytała kobieta.
Zdecydowanie miejscowa. Świadczył o tym charakterystyczny akcent na drugą sylabę w słowie „powiedzieć”.
– Jeszcze się zastanowię – rzuciłam szybko, nieoczekiwanie przerażona perspektywą wykonania niewątpliwie bolesnego dla mnie kroku.
Carol Althaus egzystowała w epicentrum chaosu. Zrezygnowałam ze wszystkich oprócz trojga moich klientów i żałowałam, że zaliczyłam ją do tej drugiej grupy, ale przeżywałam wtedy jeden z rzadkich ataków wspaniałomyślności. W poniedziałki sprzątałam u niej, a następnie u Winthropów i Drinkwaterów. Do Winthropów wracałam jeszcze w czwartek, przyjmowałam też zlecenia nieregularne i specjalne na inne dni, no i pracowałam również dla Jacka, więc mój rozkład jazdy bardzo się skomplikował.
Moim zdaniem za chaos panujący u Carol odpowiadała przede wszystkim ona sama. Nie podobało mi się to, bo cenię sobie porządek.
Życie wymknęło się Carol spod kontroli, gdy wyszła za Jaya Althausa, rozwiedzionego akwizytora z dwoma synami. Sąd przyznał mu prawo do opieki nad dziećmi z pierwszego małżeństwa, co dobrze o nim świadczyło. Natomiast na jego niekorzyść przemawiało przede wszystkim to, że przez cały czas podróżował w interesach i choć zapewne kochał Carol, skądinąd umiarkowanie atrakcyjną, religijną i niezbyt rozgarniętą kobietę, potrzebował też na stałe opiekunki do dzieci. Poślubił ją mimo niezbyt dobrych doświadczeń z pierwszą żoną. Wkrótce do chłopców dołączyły dwie dziewczynki. Zaczęłam pracę dla Carol, gdy była w ciąży z drugim dzieckiem. Całymi dniami na przemian to wymiotowała, to wyczerpana odpoczywała na rozkładanym fotelu. Tylko raz zajmowałam się wszystkimi jej dziećmi jednocześnie przez półtora dnia, kiedy Jay miał wypadek samochodowy za miastem.
Nie mogę jednoznacznie opisać jej dzieci jako szczególnie niegrzecznych. Prawdopodobnie zachowywały się tak samo jak wszystkie inne w tym wieku. Razem trudno jednak było je opanować.
Co nie pozostawało bez wpływu na porządek panujący w ich domu.
Żeby choć trochę ogarnąć ten chaos, powinnam sprzątać u Althausów przynajmniej dwa razy w tygodniu po sześć godzin. Jednak Carol stać było tylko na cztery godziny raz na tydzień, a i to nie bez problemów. Świadczyłam jej usługi możliwie najlepszej jakości.
W ciągu roku szkolnego Carol prawie udawało się zapanować nad sytuacją. W domu zostawały tylko Heather i Dawn – trzy- i pięciolatka, a chłopcy – Cody i Tyler – szli do szkoły. Jednak latem sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej.
Kończył się czerwiec, więc wszystkie dzieci mniej więcej od trzech tygodni siedziały w domu. Matka zapisała je na letnie zajęcia do czterech szkół religijnych po kolei. Baptyści i metodyści już zakończyli swoje wakacyjne programy, a Zjednoczony Kościół w Shakespeare (koalicja fundamentalistyczna) i wspólna szkółka organizowana przez Kościół episkopalny i Kościół katolicki jeszcze ich nie zaczęły. Zastałam dom bardziej niż zwykle zaśmiecony był papierowymi rybkami, chlebem przyklejonym do tekturowych talerzyków, owcami zrobionymi z waty, lodami na patyku i koślawymi rysunkami rybaków ciągnących sieci pełne ludzi.
Otworzyłam drzwi własnym kluczem. Carol zastałam na środku kuchni. Desperacko próbowała rozplątać długie loki Dawn do wtóru głośnego zawodzenia dziewczynki. Dziecko było ubrane w koszulę nocną z Kubusiem Puchatkiem, a na nogach miało dziecinne plastikowe buty na wysokich obcasach. Najwyraźniej udało jej się dobrać do kosmetyków matki.
Rozejrzałam się po kuchni i zaczęłam zbierać naczynia. Kiedy minutę później znów weszłam do kuchni obładowana brudnymi szklankami i dwoma talerzami, które walały się na podłodze w pokoju, Carol nadal stała w tym samym miejscu z dziwnym wyrazem twarzy.
– Dzień dobry, Lily – powiedziała znacząco.
– Cześć, Carol.
– Stało się coś?
– Nie.
Dlaczego miałabym się zwierzać właśnie jej? Czy uspokoiłabym ją, gdybym jej wyznała, że zeszłej nocy o mały włos nie zabiłam Jacka?
– Mogłabyś się przywitać, kiedy wchodzisz – powiedziała Carol.
Delikatny uśmiech błąkał jej się po ustach. Dawn przyglądała mi się z taką samą fascynacją jak jadowitej kobrze. Włosy nadal miała w nieładzie. Rozwiązałabym ten problem w najwyżej pięć minut za pomocą nożyczek i szczotki. Z każdą chwilą ten pomysł zaczynał mi się coraz bardziej podobać.
– Przepraszam, zamyśliłam się – odpowiedziałam uprzejmie. – Masz dzisiaj jakieś specjalne życzenia?
Carol pokręciła przecząco głową. Uśmieszek nadal błąkał się po jej ustach.
– Poproszę o zwykłe czary – odparła cierpko i znów pochyliła się nad głową Dawn.
Gdy metodycznie rozczesywała szczotką gęste włosy córki, do kuchni wpadł najstarszy syn, ubrany tylko w kąpielówki.
– Mamo, mogę pójść popływać?
Dziewczynki odziedziczyły jasną karnację i brązowe włosy po Carol, lecz chłopcy, jak się domyślałam, bardziej przypominali własną matkę: obaj byli rudowłosi i piegowaci.
– Dokąd? – zapytała Carol, spinając jednocześnie włosy Dawn w koński ogon.
– Do Tommy’ego Suttona. Zaprosił mnie – zapewnił ją Cody. – Mówiłaś, że mogę iść sam, pamiętasz?
Cody miał dziesięć lat, więc Carol powiedziała mu, po jakich ulicach może się poruszać samodzielnie.
– Okej. Tylko wróć za dwie godziny.
Ułamek sekundy później do kuchni wpadł Tyler, wrzeszcząc wniebogłosy.
– To niesprawiedliwe! Ja też chcę iść na basen!
– Ciebie nie zapraszał – szydził Cody. – A mnie tak.
– Znam brata Tommy’ego i też mogę iść!
Gdy Carol rozsądzała spór, ja załadowałam zmywarkę i zmyłam blaty w kuchni. Wściekły Tyler wrócił do swojego pokoju, trzaskając drzwiami. Dawn poszła się bawić klockami Duplo, a Carol wyszła z kuchni w takim pośpiechu, że zastanowiłam się, czy nie jest przypadkiem chora. Towarzystwa dotrzymywała mi tylko Heather, która nie spuszczała ze mnie oka.
Nieszczególnie przepadam za dziećmi. Można powiedzieć, że mam do nich obojętny stosunek. Postępuję z nimi indywidualnie, podobnie jak z dorosłymi. Jednak o mało co nie polubiłam Heather Althaus. Jesienią miała pójść do przedszkola. Po drastycznym zabiegu fryzjerskim, który sobie sama niedawno zaaplikowała i który doprowadził Carol do łez, miała krótkie, łatwe do uczesania włosy, no i była bardzo samodzielna. Dziewczynka zmierzyła mnie wzrokiem, powiedziała: „Dzień dobry, panno Lily”, i z dużej lodówki wyciągnęła mrożonego gofra. Wsunęła go do tostera, wyjęła swój talerzyk, widelec i nóż i nakryła do stołu. Miała na sobie żółtozielone szorty i błękitną koszulkę – niezbyt szczęśliwie dobrana kombinacja, lecz ubrała się sama i należało to uszanować. Wyrażając uznanie, nalałam jej szklankę soku pomarańczowego i postawiłam obok niej na stole. Tyler i Dawn wybiegli na ogrodzone płotem podwórko.
Przez długą uroczą chwilę wraz z Heather miałyśmy kuchnię tylko dla siebie. Gdy jadła gofra, unosiła nogi, żeby ułatwić mi sprzątanie, a gdy zaczęłam zmywać podłogę na mokro, zasunęła krzesło.
Kiedy na talerzyku została tylko niewielka kałuża syropu, Heather powiedziała:
– Mama będzie miała dziecko. Mówi, że Pan Bóg da nam małego braciszka albo siostrzyczkę. Ale nie możemy sobie wybrać.
Wsparta na kiju od mopa przez chwilę zastanawiałam się nad słowami dziewczynki. Przynajmniej wyjaśniały przyczynę nieprzyjemnych odgłosów dochodzących co jakiś czas z łazienki. Nie miałam pojęcia, jak zareagować, więc tylko pokiwałam głową. Heather zsunęła się z krzesła i włączyła sufitowy wentylator, żeby szybciej wysuszyć podłogę. Musiała kiedyś podpatrzeć to u mnie.
– To prawda, że na dziecko czeka się bardzo długo? – zapytała.
– Tak, to prawda – odpowiedziałam.
– Tyler mówi, że mama będzie miała taki duży brzuch jak arbuz.
– To też prawda.
– Będą musieli wyciąć dziecko nożem, tak jak tata rozcina arbuzy?
– Nie. – Miałam nadzieję, że nie kłamię. – Sam też nie pęknie – dodałam, żeby rozwiać kolejną niewypowiedzianą obawę.
– No to jak dziecko wyjdzie?
– Każda mama woli sama o tym opowiedzieć – powiedziałam po chwili zastanowienia.
Miałam ochotę jej wyjaśnić, jak to jest naprawdę, ale nie chciałam bez pozwolenia uzurpować sobie roli Carol.
Przez rozsuwane szklane drzwi prowadzące na podwórko (i wiecznie upstrzone śladami dłoni) zauważyłam, że Dawn zaniosła swoje klocki do piaskownicy. Zapamiętałam, że będę musiała je opłukać. Tyler strzelał z dziecinnego karabinu gumowymi strzałkami mniej więcej w stronę niepotrzebnej plastikowej butelki, którą wcześniej napełnił wodą. Stwierdziłam, że oboje są bezpieczni i nigdzie nie czają się żadne zagrożenia. Postanowiłam sprawdzić za pięć minut, co robią, gdyż Carol zdecydowanie była niedysponowana.
Z Heather, która nie odstępowała mnie na krok, poszłam do pokoju, który dzieliła z siostrą, i zaczęłam zmieniać pościel. Przewidywałam, że lada chwila dziewczynka przestanie się mną interesować i pójdzie poszukać sobie czegoś innego do roboty. Jednak ona usiadła na małym plastikowym krzesełku i obserwowała mnie z uwagą.
– Wcale nie wyglądasz na wariatkę – powiedziała po chwili.
Przerwałam zbieranie pościeli i spojrzałam na nią przez ramię.
– Bo nią nie jestem – odpowiedziałam zdecydowanym głosem.
Nie bardzo wiedziałam, dlaczego zabolały mnie te słowa, ale zabolały. Nie ma sensu się przejmować, kiedy dziecko powtarza słowa dorosłych.
– No to dlaczego chodzisz sama w nocy? Wtedy jest niebezpiecznie, bo na spacer wychodzą tylko duchy i potwory.
Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć, że ja sama jestem straszniejsza niż wszystkie duchy i potwory razem wzięte. Ale tym z pewnością nie uspokoiłabym małej dziewczynki, poza tym wpadł mi już do głowy inny pomysł.
– Nie boję się chodzić sama w nocy – powiedziałam, co było dość bliskie prawdy. W każdym razie z pewnością nie bałam się wtedy bardziej niż za dnia.
– Chodzisz, żeby im pokazać, że się nie boisz? – nie dawała za wygraną Heather.
Poczułam ten sam szarpiący ból co wtedy, gdy zobaczyłam krwawiący nos Jacka. Wyprostowałam się, trzymając naręcze brudnej pościeli, i przez długą chwilę przyglądałam się dziewczynce.
– Tak – powiedziałam wreszcie. – Właśnie dlatego to robię.
Już wiedziałam, że następnego dnia zgłoszę się na psychoterapię. Najwyższy czas.
A potem nauczyłam Heather, jak zakładać prześcieradło pod materac, żeby się nie wysuwało.