- promocja
D-Day - ebook
D-Day - ebook
Od największej operacji desantowej w dziejach świata upłynęło 76 lat. Tamtego chłodnego czerwcowego ranka losy drugiej wojny światowej zawisły na cienkiej nici fortuny. Jeśli Aliantom udałoby się zdobyć i utrzymać przyczółki w północnej Francji, droga do zwycięstwa stanęłaby otworem. Ale jeśli siły inwazyjne zostałyby zepchnięte do morza, plany otwarcia nowego frontu na zachodzie zostałyby odłożone na długie lata, a być może na zawsze.
W tej zaciekłej bitwie wzięło udział 156 tysięcy żołnierzy, 7 tysięcy okrętów i statków oraz 20 tysięcy pojazdów. Ale to nie masy sprzętu i tony amunicji były tego dnia najważniejsze. Historia D-day to przede wszystkim opowieść o bohaterstwie jednostek – żołnierzach, którzy walczyli z desperacją i poświęceniem aż do upadku niemieckich linii obrony na wybrzeżach Normandii. Ich historia, historia Aliantów, Niemców, Francuzów, nie została dotąd w pełni opowiedziana.
Giles Milton, relacjonując ten pamiętny dzień godzina po godzinie, oddaje głos całej plejadzie bohaterów – od nastoletnich angielskich rekrutów, po niemieckich weteranów i francuskich partyzantów. Tym, którzy w gabinetach przesuwali strzałki na sztabowych mapach, tym którzy walczyli i ginęli na froncie, tym którzy patrzyli tylko bezradnie jak wojenna machina przetacza się przez ich domy i pola. Te opowieści tworzą razem fascynujący i nowatorski obraz „najdłuższego dnia”, oddający cześć nie strategicznym geniuszom, ale ludziom, którzy patrzyli śmierci w twarz.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-685-1 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za linią wroga
George Lane postrzegał swoje życie bardzo podobnie, jak zawodowy hazardzista mógłby postrzegać partię pokera: jako coś, co należy rozgrywać z zimną krwią, odrobiną odwagi i gotowością do wygrania lub utraty wszystkiego.
Zamiłowanie do ryzyka sprawiło, że wstąpił w szeregi jednostki do zadań specjalnych i dobrowolnie zgodził się wziąć udział w niebezpiecznej misji o kryptonimie „Operacja Tarbrush X”. W drugim tygodniu maja 1944 roku Lane miał dopłynąć do brzegu czarnym pontonem i przedostać się do okupowanej przez Niemców Francji. Otrzymał za zadanie zbadać miny nowego typu, które Niemcy ponoć umieszczali na plażach Normandii.
Lane miał twarz typowego brytyjskiego poszukiwacza przygód, który swoją powierzchownością ziemianina pasowałby do wspaniałych terenów łowieckich w Szkocji. Włosy smarował woskiem w stylu młodego Cary’ego Granta i starannie czesał z przedziałkiem. Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Jego spojrzenie było zimniejsze niż u jakiegokolwiek aktora i pełne niezachwianego poczucia celu. Lane snuł później opowieści o swoich brawurowych czynach z takim przekonaniem, że brzmiały niemal fałszywie. Ten akcent nie był dziełem przypadku. Lane był bowiem Węgrem – naprawdę nazywał się Dyuri Lányi – i lata kształtowania swojej osobowości przeżył jako członek węgierskiej drużyny waterpolistów.
W Wielkiej Brytanii pojawił się prawie dekadę wcześniej i po wybuchu wojny zgłosił się na ochotnika do regimentu grenadierów. Cudzoziemskie zwyczaje i środkowoeuropejskie pochodzenie Lane’a spowodowały jednak, że urzędnicy Home Office wręczyli mu nakaz deportacji. Dopiero błyskawiczne działanie jego wysoko postawionych znajomych sprawiło, że nakaz został unieważniony.
„Absolutnie angielski w poglądach i mentalności”. Tak orzekł gromkim głosem jego mentor Albert Baillie, dziekan St George’s Chapel na zamku w Windsorze, i dodał, że Lane miał „niebywały talent do dogadywania się z ludźmi”^(). I dobrze, albowiem w tygodniach poprzedzających D-Day ów talent bardzo miał mu się przydać.
Niegodziwe traktowanie ze strony biurokratów z Whitehallu mogło go na dobre zrazić do sprawy aliantów. Tymczasem zamiast zrazić, ożywiło w nim ducha przekory. W roku 1943 wstąpił do elitarnej X-Troop, dowodzonej przez Brytyjczyków jednostki komandosów składającej się z cudzoziemców, których kraje padły ofiarą niemieckiej inwazji.
Z chwilą przyjęcia do tego wielojęzycznego szwadronu otrzymał fałszywą tożsamość i zmyślony życiorys. Pozwolono mu także wybrać pseudonim. Zdecydował się na „Smitha” z tej przyczyny, że to nazwisko równie angielskie jak filiżanka herbaty. „Nie bądź głupcem – odparł Bryan Hilton-Jones, niesłychanie odważny dowódca X-Troop. – Ty nawet wymówić tego nie potrafisz prawidłowo”^(). Zarzut niesprawiedliwy – angielszczyzna Lanyiego była niemal zbyt perfekcyjna – ale Hilton-Jones nie mógł sobie pozwolić na ryzyko. Kazał mu zadowolić się pseudonimem „Lane” (zangielszczonym prawdziwym nazwiskiem) i udawać Walijczyka, żeby wytłumaczyć sporadyczne potknięcia w wymowie charakterystycznej dla wyższych sfer.
W drugim tygodniu maja 1944 roku Lane otrzymał szczegółowe instrukcje w sprawie swojej misji. Hilton-Jones powiedział mu, że podczas nalotu bombowego RAF-u odkryto nową niemiecką minę. Pilot spitfire’a przez nieuwagę zrzucił bombę nad przybrzeżną płycizną w północnej Francji, wywołując serię spektakularnych wybuchów. Szczęśliwym trafem te eksplozje zostały uchwycone na filmie z rekonesansu, co pozwoliło na ich ocenę naukowcom. Obawiali się oni, że Niemcy opracowali „jakąś nową minę”^(), którą można było detonować na całej długości przybrzeża. Obraz na filmie był zbyt ziarnisty, by ukazać mechanizm działania miny, było jednak jasne, że taka broń stanowiła potencjalnie katastrofalne zagrożenie dla planowanego przez aliantów desantu.
Hilton-Jones wiedział, że jest tylko jeden sposób, by zdobyć więcej informacji: trzeba wysłać kogoś na drugi brzeg Kanału. W tym celu przygotował zuchwałą kradzież, wymagającą podstępnego działania, odwagi i ogromnej brawury.
Plan był następujący: szybki kuter torpedowy miał przewieźć Lane’a i trzech jego towarzyszy na drugą stronę kanału La Manche. Potem mieli dopłynąć do brzegu małym czarnym pontonem. Dwóch zostałoby przy pontonie, natomiast pozostali dwaj podczołgaliby się w głąb plaży, sfotografowali minę aparatem do zdjęć w podczerwieni, a następnie uciekli w pośpiechu. Gdyby wszystko poszło dobrze, zdążyliby wrócić do Anglii na śniadanie.
Istniało jednak ryzyko, że wszystko pójdzie źle. W takim wypadku konsekwencje byłyby naprawdę ponure. Kommandobefehl Hitlera nakazywał likwidację wszystkich schwytanych komandosów. Wystarczająco straszna perspektywa, ale przed rozstrzelaniem Lane i spółka z pewnością byliby torturowani przez Gestapo, którego agenci rozpaczliwie potrzebowali informacji o tym, kiedy i gdzie może nastąpić aliancki desant.
Większość ludzi zaproszonych do udziału w takiej zabójczej misji rozważyłaby argumenty za i przeciw, ale Lane udzielił takiej samej zdecydowanej odpowiedzi jak wtedy, gdy Hilton-Jones zapytał, czy chciałby wstąpić do jednostki do zadań specjalnych. „Tak, oczywiście!”^().
Operację Tarbrush X zaplanowano na 17 maja, gdy księżyc w nowiu zapewniał niemal całkowite ciemności. Do pomocy w sfotografowaniu min Lane wybrał sapera Roya Wooldridge’a, natomiast dwaj pozostali komandosi, sierżant Bluff i kapral King, mieli pozostać w pontonie przy brzegu. Wszyscy czterej byli nieulękli i świetnie wyszkoleni. I wszyscy pewni sukcesu.
Misja zaczęła się bardzo dobrze. Komandosi zostali przewiezieni na drugą stronę Kanału kutrem torpedowym, a następnie przesiedli się do czarnego pontonu. Do brzegu dopłynęli niezauważeni dokładnie o 1.40. Żywioły im sprzyjały. Deszcz zacinał gęsto, a ostry szkwał od morza rozpylał na plaży lodowatą mgiełkę. Dla niemieckich wartowników patrolujących wybrzeże widoczność była prawie zerowa.
Zgodnie z planem czwórka komandosów się rozdzieliła. Bluff i King pozostali przy pontonie, podczas gdy Lane i Wooldridge zaczęli się czołgać po mokrym piasku. Kilkaset metrów dalej znaleźli świeżo ułożone miny i Lane wyjął aparat. Kiedy jednak robił pierwsze zdjęcie, z urządzenia wydobył się silny błysk. Reakcja była natychmiastowa. „Rozległo się wyzywające wołanie po niemiecku, a po niespełna dziesięciu sekundach krzyk, który zabrzmiał tak, jakby ktoś został dźgnięty nożem”^(). Zaraz potem na plaży padły trzy strzały z karabinu.
Był to sygnał do rozpoczęcia wyjątkowego pokazu fajerwerków. Aby oświetlić cały odcinek plaży, Niemcy wystrzelili race i dwa różne rodzaje flar, po czym zaczęli gwałtownie strzelać w zacinającym deszczu, nie będąc w stanie ustalić, gdzie ukrywają się nieproszeni goście.
Lane i Wooldridge wkopali się głębiej w piasek, usiłując uniknąć kul, nadal byli jednak beznadziejnie odsłonięci pośrodku zaciekłej strzelaniny. Dwa patrole wroga otworzyły ogień i szybko stało się jasne, że strzelają do siebie nawzajem. „Moglibyśmy się z tego pośmiać – zauważył potem Lane – gdybyśmy czuli się trochę bezpieczniej”^().
Gdy zakończyła się strzelanina, była prawie 3.00. Niemieckie flary wreszcie pogasły. Sierżant Bluff i kapral King byli przekonani, że Lane i Wooldridge nie żyją. Mimo to zostawili ponton swoim być może już ekstowarzyszom i zdecydowali się na długi i wyczerpujący powrót wpław do kutra torpedowego. W końcu wdrapali się na jego pokład, mokrzy i zmarznięci, i zostali odwiezieni z powrotem do Anglii. Ostatecznie zjedli swoje ciepłe śniadanie.
George’owi Lane’owi i Royowi Wooldridge’owi groził mniej apetyczny poranny posiłek. Wysyłali sygnały błyskowe w stronę morza, licząc, że zwabią kuter torpedowy, a potem, w nadziei że przyciągną uwagę, zapalili ciągłe czerwone światło. Nie doczekali się jednak żadnej reakcji. Gdy czołgali się wzdłuż brzegu, zastanawiając się, co robić, natknęli się na ponton. Lane spojrzał na zegarek. Do świtu została godzina, bardzo mało czasu na ucieczkę, a wicher znad Atlantyku smagał wysokie spienione fale. Pogoda nie sprzyjała pokonaniu kanału La Manche w pontonie wielkości wanny.
„Dygocąc w mokrych ubraniach, próbowaliśmy podtrzymać się na duchu rozmową o tym, że może wyślą po nas hydroplan Catalina i zabiorą nas do domu”. Wooldridge zerknął na zegarek i zauważył cierpko, że tego właśnie dnia miał wyruszyć w podróż poślubną. Lane roześmiał się na wspomnienie niedorzeczności tej uwagi. „Biedak podróżował, ze mną, pontonem”.
Na godzinę przed świtem pogrzebane zostały wszelkie nadzieje na ocalenie przez hydroplan. Gdy nadmorskie miasto Cayeux-sur-Mer powoli niknęło w oddali, Lane zauważył nagle rosnący z każdą sekundą punkt na morzu. Była to niemiecka łódź motorowa zbliżająca się z dużą prędkością. On i Wooldridge natychmiast pozbyli się najbardziej obciążającego sprzętu, z aparatem włącznie, zachowali jednak pistolety i amunicję. Lane rozważał śmiały plan działania: „obezwładnić załogę i porwać motorówkę”^(). Kiedy jednak niemieccy prześladowcy zaczęli krążyć wokół pontonu, nie miał wątpliwości, że gra jest skończona. „Wycelowano w nas groźnie cztery lub pięć karabinów maszynowych Schmeisser”. Obaj wyrzucili pistolety do wody i „dość teatralnym gestem podnieśli ręce”^().
Zostali natychmiast aresztowani i zabrani do Cayeux-sur-Mer bezpiecznym krętym torem przez wody pływowe. Lane przełknął ślinę. Dopiero teraz pojął, że płynął pontonem przez pole minowe, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. „Mieliśmy niewiarygodne szczęście, że nie rozerwało nas na strzępy”.
Obaj obawiali się o swoje życie. Po zejściu na ląd rozdzielono ich i Lane trafił do pozbawionej okien piwnicy, „bardzo wilgotnej i zimnej”. Ubranie miał przemoczone i z zimna szczękał zębami. Potrzebował też pożywienia, ponieważ od wyjazdu z Anglii nic nie jadł.
Niedługo potem odwiedził go oficer Gestapo, od którego usłyszał: „Wiesz oczywiście, że będziemy musieli cię zastrzelić, bo najwyraźniej jesteś sabotażystą, my zaś mamy ścisłe rozkazy, by rozstrzeliwać wszystkich sabotażystów i komandosów”. Lane z udawanym lekceważeniem zaczął tłumaczyć przesłuchującemu, że zabicie go byłoby bardzo złym pomysłem. Oficer tylko zmarszczył brwi i zapytał: „Co tam robiliście?”.
Lane i Wooldridge jeszcze na morzu odcięli odznaki komandosa i spadochroniarza ze swoich kurtek, świadomi, że skazałyby ich na szybką egzekucję. Uzgodnili również wersję wyjaśniającą ich kłopotliwe położenie. Takie środki ostrożności okazały się jednak daremne. Przesłuchujący go Niemiec obejrzał battledress jeńca i powiedział, że „widzi, gdzie znajdowały się odznaki”. Lane poczuł pierwszy dreszcz strachu. „Wiedzieli, że jesteśmy komandosami”.
Przesłuchanie przybrało gorszy obrót, kiedy gestapowiec zażądał informacji na temat alianckiego desantu, o którym wiedzieli, że jest bliski. „Stale mi grozili, a ja stale odpowiadałem: «Przykro mi, ale nie mogę wam powiedzieć nic ważnego, bo o niczym ważnym nie wiem»”^(). Odmówiono mu jedzenia i picia – taka była cena milczenia – i nękano coraz bardziej agresywnymi pytaniami. Przesłuchanie zakończyło się dopiero o zmierzchu. Dwaj komandosi zostali zamknięci w osobnych piwnicach i przygotowali się na bezsenną noc.
Lane, wyszkolony w zakresie wojny psychologicznej, zachował jasne poczucie celu. W obliczu rychłego rozpoczęcia inwazji on i Wooldridge musieli koniecznie uciec. W całkowitych ciemnościach obmacał ściany piwnicy i odkrył, że rura prowadząca do komina jest przymocowana do muru drutem. Zdjął drut, wygiął go odpowiednio i wsunął do zamka swojej celi. Po chwili rozległ się trzask i drzwi się otworzyły. Nie bez powodu komandosów nazywano żołnierską elitą.
W korytarzu panował zupełny mrok. Lane posuwał się po omacku wzdłuż ściany, ale idąc tak, potknął się o leżącego na posadzce niemieckiego strażnika. „Na twoim miejscu wróciłbym do celi – warknął Niemiec. – Za rogiem jest kolejny strażnik”^(). Próba ucieczki zakończyła się na samym wstępie.
Lane pod presją zawsze zachowywał zimną krew, ale nawet on poczuł strach o własną skórę, gdy o świcie w otwartych drzwiach celi stanął lekarz w białym kitlu. „O Boże, pomyślałem, co teraz będzie?”. Zawiązano mu oczy, podobnie jak Wooldridge’owi, i skrępowano im obu ręce za plecami. Potem wepchnięto ich do jakiegoś samochodu, który ruszył z dużą szybkością. Lane zapytał, dokąd jadą. Nie otrzymał odpowiedzi.
„Gdy leżałem na fotelu, zdałem sobie sprawę, że nie zawiązali mi oczu tak mocno, bym nie widział przez szpary po obu stronach nosa”^(). W odróżnieniu od władz w Anglii Niemcy nie usunęli drogowskazów, więc za oknem samochodu migały mu nazwy mijanych po drodze wsi. „Niedługo przedtem, zanim się zatrzymaliśmy, zdołałem dostrzec tablicę z napisem La Petite Roche-Guyon”^().
Uznał, że to koniec jego podróży, że teraz wywleką go z auta i zastrzelą.
Gdy samochód zatrzymał się na prywatnym podjeździe, otworzyły się drzwi i jeden ze strażników zdjął jeńcowi opaskę. Gdy Lane podniósł wzrok, zrobił wielkie oczy. „Mój Boże! – mruknął pod nosem. – Cóż za dziwne miejsce! Spójrz tylko na to!”^(). Przed sobą miał przytwierdzony do skały zamek warowny, dawną feudalną redutę, którą oświeceniowi władcy przekształcili w XVIII wieku w pałac uciech. Pionowa wychodnia była zwieńczona pierwotnym średniowiecznym donżonem, natomiast mury samego zamku ciągle jeżyły się parapetami i przyporami. Château de La Roche-Guyon był dziedzicznym lennem rodu La Rochefoucauld, który zagnieździł się tutaj w czasach wspaniałego Króla Słońce, Ludwika XIV. Dobudowanie fasady z piaskowca bardzo złagodziło obronny charakter budowli, ale zasieki i betonowe bunkry świadczyły o tym, że zamek znowu stał się obiektem wojskowym.
Lane miał niewiele czasu na podziwianie tego widoku. Razem z Wooldridge’em został zaprowadzony do holu, skąd trafili do osobnych pomieszczeń. W chwili gdy pomyślał, że tego ranka nic dziwniejszego już go nie spotka, pojawił się strażnik z filiżanką gorącej herbaty.
Pokój, w którym go przetrzymywano, nie został zamknięty na klucz, więc Lane nacisnął klamkę i wyjrzał na zewnątrz. „Tak groźnego z wyglądu psa nie widziałem nigdy w życiu”. Pies warknął i został odciągnięty przez strażnika. „Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli zostanę na miejscu”^().
Lane nadal nie wiedział, dlaczego go tu przywieźli, ale już niebawem miało się to zmienić. „Po jakimś czasie do pokoju wszedł bardzo elegancki oficer i ku mojemu zdumieniu uścisnął mi rękę”. Ten oficer mówił po angielsku z akcentem twardym jak stal. „Jak sytuacja w Anglii? – zapytał. – O tej porze roku zawsze jest tam bardzo pięknie, prawda?”^(). Lane uszczypnął się, gdyż ten świat Alicji w Krainie Czarów stawał się coraz dziwniejszy. Ostry skurcz żołądka sprawił, że się opamiętał: powiedział oficerowi, że od prawie czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł. Niemiec przeprosił z całego serca i natychmiast kazał przynieść jedzenie: kanapki z kurczakiem i kawę. Po prostu wspaniale, pomyślał Lane. Z każdą minutą nabierał otuchy.
Kiedy jadł, oficer odwrócił się do niego i zapytał: „Zdaje pan sobie sprawę, że zaraz zobaczy się pan z kimś ważnym?”.
Lane wzruszył ramionami. Już nic nie mogło go zadziwić.
„Muszę uzyskać pańskie zapewnienie – dodał Niemiec – że będzie się pan zachowywał z najwyższą godnością”.
Lane udzielił oficerowi zuchwałej reprymendy: „Tak się składa, że jestem oficerem i dżentelmenem i nie umiem zachowywać się inaczej”. Zawahał się jednak, Niemiec bowiem wzbudził jego ciekawość, i zapytał: „A z kim się zobaczę?”.
Oficer zesztywniał lekko, rzucając w odpowiedzi: „Zobaczy się pan z jego ekscelencją feldmarszałkiem Rommlem”.
Lane był zaszokowany. Rommel, czyli Wüstenfuchs, Lis Pustyni, był jednym z tytanów Trzeciej Rzeszy, z pozoru niezwyciężonym generałem, który odniósł szereg zwycięstw w północnej Afryce, zanim spotkał swoją nemezis w osobie generała Montgomery’ego. Pokonany na gorących piaskach pustyni, a jednak wciąż uwielbiany przez swoich żołnierzy, został odznaczony przez Führera Krzyżem Rycerskim Krzyża Żelaznego z Liśćmi Dębu, Mieczami i Brylantami. Choć niektórzy szemrali, że najlepsze dni ma za sobą, otrzymał dowództwo Grupy Armii B, broniącej północnego wybrzeża Francji. W Château de La Roche-Guyon mieścił się jego sztab operacyjny.
„Bardzo mi miło – wyznał Lane niemieckiemu oficerowi – ponieważ w brytyjskiej armii darzymy go wielkim podziwem”^(). Powiedział prawdę: swoim postępowaniem podczas kampanii w północnej Afryce Rommel zyskał opinię rycerskiego i przestrzegającego reguł gry dowódcy.
Lane tak bardzo zachwycił się perspektywą tego spotkania, że zapomniał o strachu przed możliwą egzekucją. Był ciekaw osobistego kontaktu z człowiekiem, który miał za zadanie doprowadzić do niepowodzenia inwazji aliantów na Francję.
Gdy tylko zjadł ostatnią kanapkę, oficer zaproponował mu, by się umył. Lane zdawał sobie sprawę, że jest „dość brudny”, ale nawet on był zaskoczony, gdy wręczono mu pilnik i poproszono, by usunął sobie brud spod paznokci. Gdy zakończył manikiur, zaprowadzono go zamkowymi korytarzami do biblioteki. Właśnie tam miało dojść do spotkania z feldmarszałkiem Rommlem.
Widok wspaniałych wnętrz zamku zaparł mu dech. Ród Rochefoucauld żył w przepychu dzięki funduszom zgromadzonym (lub złupionym) przez stulecia przez kolejnych hrabiów i książąt o wychudłych twarzach. Gobeliny konkurowały z łowieckimi trofeami, portrety znakomitych panów z trudem mieściły się na ścianach sali przodków. Także pucołowaty książę François de la Rochefoucauld – sławny autor maksym – spoglądał z ram na gości przez liczne warstwy okopconego dymem werniksu.
Lane został zaprowadzony do wyposażonej w antresolę biblioteki, gdzie jego spojrzenie natychmiast przyciągnęła postać siedząca za biurkiem na drugim końcu pokoju. Był to feldmarszałek Rommel, człowiek o lodowatych oczach i z głębokim dołkiem w podbródku. Twarz wyrażała charakterystyczne dla niego zniecierpliwienie.
Lane słyszał opowieści o tym, jak Rommel lubi wytrącać swoich gości z równowagi, zmuszając ich do „pokonywania całej długości pokoju”, co stanowiło formę tortury psychicznej, która wzmacniała jego własną pozycję, osłabiając pozycję gościa. Tym razem jednak „natychmiast wstał, podszedł do mnie, wskazał okrągły stół pod ścianą biblioteki i rzekł: Setzen Sie sich (Niech pan usiądzie)”. Lane, który mówił doskonale po niemiecku, udał, że nie rozumie; dzięki temu miał zyskać więcej czasu na odpowiedź na pytania, które musiały paść.
Przy stole dołączyło do nich kilku innych oficerów wysokiej rangi, z generałem Hansem-Georgiem von Tempelhoffem (szefem sztabu Grupy Armii B) i kapitanem Helmutem Langiem (adiutantem Rommla) włącznie. Gdy wszyscy usiedli, Rommel zwrócił się do Lane’a: „Jest pan więc jednym z tych bandyckich komandosów, nieprawdaż?”.
Lane czekał, aż pytanie zostanie przetłumaczone na angielski, po czym udał oburzenie. „Proszę powiedzieć jego ekscelencji, że nie rozumiem, co ma na myśli, mówiąc o bandyckich komandosach. Bandyci to bandyci, a komandosi to najlepsi żołnierze na świecie”^().
Odpowiedź chyba spodobała się Rommlowi, po jego twarzy bowiem przemknął uśmiech. „Może i nie jest pan bandytą, ale mamy bardzo złe doświadczenia z komandosami”.
To akurat była prawda. W poprzednich miesiącach koledzy Lane’a z X-Troop urządzili szereg błyskawicznych rajdów na wybrzeże Francji. Lane nie miał jednak zamiaru przyznać się do takich działań. Powiedział, że trudno mu uwierzyć w słowa feldmarszałka.
„Zdaje pan sobie sprawę, że zostaliście pojmani w bardzo dziwnych okolicznościach?” – ciągnął Rommel.
Lane nie mógł się zgodzić z takim sformułowaniem. „Wcale nie uważam, że były dziwne – odparł. – Raczej przykre i niefortunne”^().
„Pan wie, że jest w bardzo trudnej sytuacji”. Po tym suchym stwierdzeniu faktu Rommel posłał Lane’owi przeszywające spojrzenie i oskarżył go o to, że jest sabotażystą.
Lane zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym zdecydował się na bardzo ryzykowną i zuchwałą uwagę: „Gdyby pan feldmarszałek uważał mnie za sabotażystę, nie zaprosiłby mnie tutaj”.
Nawet Rommel był zaskoczony bezczelnością i arogancją Lane’a.
„Więc sądzi pan, że to było zaproszenie?”.
„Tak, naturalnie, i traktuję je jako wielki zaszczyt. Bardzo się cieszę, że tu jestem”.
Lane zapamiętale rozgrywał tę sytuację, świadomy (jak zauważył dziekan St George’s Chapel w Windsorze) swojego niebywałego talentu do dogadywania się z ludźmi. Gdy na chytrej twarzy Rommla wykwitł szeroki uśmiech, zrozumiał, że jest bliski wygranej. Lody zostały przełamane i rozmowa zaczęła bardziej przypominać przekomarzanie się niż przesłuchanie.
„Jak się miewa mój przyjaciel Monty?”.
„Niestety, nie znam go – odparł Lane – ale przygotowuje inwazję, więc zobaczy go pan już niebawem”. Dodał, że o Montgomerym wie tylko tyle, co pisano w „Timesie”. Po zastanowieniu powiedział feldmarszałkowi, że to doskonała gazeta. „Myślę, że powinien pan ją czytać”.
Rommel prowadził tę grę z coraz większym zapałem. „Czytam – odparł. – Dostaję ją z Lizbony”.
„W takim razie przekona się pan, że przygotowuje się do inwazji i że niebawem będą tu z wami walczyć”.
„Będzie to zatem pierwszy raz, gdy Anglicy staną do walki” – zadrwił Rommel.
„Słucham?! – Lane prychnął urażony. – A co wydarzyło się pod El-Alamejn?”.
„To nie byli Anglicy – zauważył Rommel. – Anglicy do walki za siebie zawsze zmuszają innych. Kanadyjczyków, Australijczyków, Nowozelandczyków, Afrykanerów”^().
Lane’owi – węgierskiemu Żydowi walczącemu dla Brytyjczyków – trudno było zachować powagę.
Rommel szybko powrócił do wątku alianckiego desantu, pytając Lane’a, gdzie jego zdaniem wylądują żołnierze. Lane odpalił, że jest tylko młodszym oficerem i nie został wtajemniczony w plany inwazji. „Gdyby to zależało ode mnie – odparł – zapewne wybrałbym najkrótszą przeprawę”^().
Rommel skinął głową, po czym przedstawił opinię, która zaskoczyła Lane’a. „To wielki dramat, że Brytyjczycy i Niemcy walczą ze sobą, zamiast połączyć siły i walczyć z prawdziwym wrogiem, czyli z Rosjanami”.
Lane w odpowiedzi skrytykował sposób, w jaki hitlerowcy traktują Żydów. „To budzi naszą odrazę”.
„No cóż – rzekł feldmarszałek. – Ludzie różnie się na to zapatrują. Nie da się o tym rozmawiać”.
Nastąpiła długa pauza i Lane domyślił się, że przesłuchanie zbliża się do końca. Był zdecydowany przedłużyć rozmowę, gdyż uznał ją za fascynującą. „Świetnie się bawiłem, zapytałem więc tłumacza, czy skoro feldmarszałek zadał mi tyle pytań, wolno mi będzie zapytać go o kilka spraw”.
Rommel żachnął się na tę impertynencję, mimo to skinął głową.
„Francja jest pod waszą okupacją. Chciałbym się dowiedzieć, jak Francuzi reagują na to, że są okupowani?”^().
Pytanie stanowiło sygnał do rozpoczęcia czegoś, co Lane określił potem mianem „najwspanialszej rozprawy” o armii okupacyjnej, Rommel bowiem wyjaśnił w zwięzły sposób, jak Niemcy narzuciły władzę i zaprowadziły porządek we Francji. „Francuzi – oświadczył – nigdy nie byli tak zadowoleni i tak dobrze zorganizowani”^().
„Mój Boże! – zawołał Lane. – Chciałbym to widzieć!”.
„Można się o tym samemu przekonać – odparł Rommel – gdy podróżuje się po Francji”.
Lane roześmiał się szyderczo. „Ilekroć podróżuję z pańskimi ludźmi, zawiązują mi oczy i krępują ręce za plecami”.
Na to feldmarszałek odwrócił się do swojego adiutanta i zapytał, czy to na pewno konieczne.
Lang skinął głową i odparł: „O tak. To bardzo niebezpieczni ludzie”^().
Te złowieszcze słowa były sygnałem do nieprzeciągania rozmowy. Spotkanie dobiegło końca. Lane cały czas był nienagannie uprzejmy, dziękując feldmarszałkowi za poświęcony czas. Liczył na odroczenie egzekucji, ale gdy tylko znalazł się na zewnątrz, znowu zawiązano mu oczy. Potem on i Wooldridge zostali szybko przewiezieni do siedziby Gestapo w Paryżu, dokąd przybyli wczesnym wieczorem. „Gdy zdałem sobie sprawę, gdzie jestem, śmiertelnie się przestraszyłem” – przyznał Lane, którego jeszcze bardziej przeraziły krzyki torturowanych więźniów.
Jego własne przesłuchanie na Gestapo było jednak prowadzone w tak opieszały sposób, że zaczął się zastanawiać, czy Rommel nie „wstawił się za nami i nie zapobiegł naszej egzekucji”^(). Ostatecznie nie rozstrzelano go ani nie torturowano. Zamiast tego został wysłany do Oflagu IX-A/H, obozu jenieckiego w środkowych Niemczech.
W czasie gdy Lane i Wooldridge byli przewożeni do Paryża, Rommel wrócił za swoje intarsjowane renesansowe biurko – na którym w 1685 roku podpisany został akt odwołania edyktu nantejskiego – i napisał list do ukochanej żony Lucie-Marii. Opowiedział w nim o niezwykłej rozmowie z „rozsądnym brytyjskim oficerem”^(), który ocalił życie dzięki swojemu urokowi i brawurze.
Ludzie blisko związani z Rommlem nie byli zaskoczeni wielkodusznością feldmarszałka wobec jeńców. „Stał na straży kodeksu rycerskiego, który w naszych czasach stał się nieznany”. Podobnie uważał Hans Speidel, szef jego sztabu; dodawał, że zachowanie Rommla było „przez wielu uważane za oznakę słabości”^(). Był to jednak również osobisty pokaz siły. Ratując Lane’a przed szubienicą, Rommel naruszał bezpośrednio Kommandobefehl Hitlera.
W swoich codziennych listach do Lucie-Marii przekazywał jej wszystkie ciekawostki z życia w La Roche-Guyon. Meine liebste Lu – pisał na wstępie, po czym opowiadał o swoich ukochanych psach Treffie i Ebbo, polowaniach na dziki z sympatyzującym z hitlerowcami księciem i o tym, że wiosna jeszcze nie przyszła do doliny rzeki Oise.
„Wciąż jest zimno – napisał tego samego majowego wieczoru – i wreszcie spadł deszcz. Brytyjczycy będą musieli jeszcze na jakiś czas uzbroić się w cierpliwość”^(). Nie miał pojęcia, kiedy mogą się zjawić alianci, a po przesłuchaniu Lane’a nie był ani na jotę mądrzejszy. Przeczuwał za to, gdzie mogą wylądować. Nie zgadzał się z twierdzeniem brytyjskiego komandosa, że wylądują w Pas de Calais. Baterie dział i umocnienia obronne na plażach przy Cap Gris-Nez były tak potężne, że każdy atak zakończyłby się rzezią. „Tam na pewno nie przypłyną”^() – powiedział dziennikarzowi Lutzowi Kochowi.
Nabierał coraz większej pewności, że wylądują w Normandii, na wybrzeżu departamentu Calvados, gdzie szerokie piaszczyste plaże tworzyły idealną strefę desantu zarówno dla piechoty, jak i artylerii. Podczas inspekcji długiej plaży koło Saint-Laurent-sur-Mer zwrócił się do oficera dowodzącego, majora Wernera Pluskata: „Majorze, moim zdaniem to właśnie na tym terenie wylądują alianci. Właśnie takie miejsce wybiorą. Tak zrobili we Włoszech”^().
Okazało się, że to żołnierskie przeczucie, podobnie jak w wielu innych sytuacjach, wcale Rommla nie zawiodło. Alianci rzeczywiście wybrali tę plażę jako jedną z pięciu na desant. Nadali jej kryptonim „Omaha”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------