- promocja
Daisy Jones & The Six - ebook
Daisy Jones & The Six - ebook
12 lutego 1979 roku. Daisy Jones & The Six, najsławniejszy zespół rock’n’rollowy na świecie, daje koncert, na którym szaleje tysiące osób. Nikt jeszcze nie wie, że to ich ostatni wspólny występ. Jak doszło do tego, że kultowy zespół, którego piosenki królowały na wszystkich potańcówkach, przestał istnieć tak nagle?
To, co stało się między członkami zespołu, było wielka tajemnicą. Aż do teraz.
Autorka bestselleru „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” wreszcie w Polsce ze swoją najgłośniejszą powieścią w rytmie Rock’n’Rolla i ze słonecznym Los Angeles w tle. Porywająca historia w klimacie różowych lat 70, kiedy rządziły płyty winylowe, a kolorowe neony oświetlały ulice największych miast Stanów Zjednoczonych. Gdyby zespół Daisy Jones & The Six istniał naprawdę, mielibyście go na swojej playliście!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66553-38-5 |
Rozmiar pliku: | 971 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta jest próbą nakreślenia drogi, którą przebyła popularna w latach siedemdziesiątych rockowa grupy Daisy Jones & The Six, zanim zdobyła sławę, a także zbadania, co doprowadziło do ich nagłego i okrytego hańbą rozpadu po koncercie w Chicago 12 lipca 1979 roku.
W ciągu ostatnich ośmiu lat przeprowadziłam wywiady z obecnymi i byłymi członkami zespołu, ich rodzinami, przyjaciółmi oraz elitą branży, która towarzyszyła im przez te wszystkie lata. Na niniejszą opowieść składają się te rozmowy, a także ważne maile, transkrypcje oraz piosenki (teksty wszystkich utworów z albumu Aurora znajdują się na końcu książki).
Pragnęłam przedstawić wszechstronny obraz grupy, lecz muszę przyznać, że okazało się to niemożliwe. Nie udało mi się dotrzeć do wszystkich osób, z którymi chciałam porozmawiać, niektórzy byli bardziej wylewni od pozostałych, a niektórzy niestety już nie żyją.
W tej książce członkowie grupy po raz pierwszy wspólnie opowiadają swoją historię. Należy jednak podkreślić, że w sprawach mniej i bardziej istotnych ich relacje mogą się różnić.
Prawda często leży pośrodku, nieodkryta.Daisy Jones urodziła się w 1951 roku i dorastała w Hollywood Hills w Los Angeles w stanie Kalifornia. Jest córką Franka Jonesa, znanego brytyjskiego malarza, i Jeanne LeFevre, francuskiej modelki. Pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy była nastolatką, zaczęło być o niej głośno na Sunset Strip.
ELAINE CHANG (biografka, autorka książki Daisy Jones: Dziki Kwiat): W Daisy Jones było coś urzekającego, zanim jeszcze została „tą Daisy Jones”.
Bogata biała dziewczyna dorastająca w L.A. Śliczna już jako dziecko. Ma niesamowite niebieskie oczy – ciemne, w odcieniu kobaltu. Według jednej z moich ulubionych anegdot w latach osiemdziesiątych firma produkująca barwione szkła kontaktowe stworzyła odcień o nazwie błękit Daisy. Ma miedzianorude włosy, gęste i kręcone, które… tworzą prawdziwą szopę, a jej kości policzkowe są tak wydatne, że same poliki wyglądają jak opuchnięte. Niewiarygodnie piękny głos, którego nie trzeba szkolić – nigdy nie uczyła się śpiewać. Urodziła się w zamożnej rodzinie, ma forsy jak lodu i dostęp do wszystkiego, czego zapragnęła – artystów, narkotyków, klubów – wszystko do jej dyspozycji.
Ale nie ma nikogo. Żadnego rodzeństwa, żadnej dalszej rodziny w Los Angeles. Dwoje rodziców, którzy są tak pochłonięci własnym życiem, że nie zwracają uwagi na jej istnienie. Mimo to nigdy nie przepuszczają okazji, żeby pozowała dla ich przyjaciół artystów. To dlatego zachowało się tak wiele obrazów i fotografii Daisy z dzieciństwa – artyści, którzy do nich przychodzili i widzieli Daisy Jones, zauważali jej urodę i chcieli ją uwiecznić. Znaczące jest to, że nie ma żadnego obrazu Franka Jonesa przedstawiającego Daisy. Jej ojciec jest zbyt zajęty męskimi aktami, żeby zwracać uwagę na córkę. Dzieciństwo upływa Daisy w samotności.
Jest jednak bardzo towarzyskim, otwartym dzieckiem – często prosiła o to, by pozwolili jej obciąć włosy, ponieważ uwielbiała swoją fryzjerkę, pytała sąsiadów, czy może wyprowadzać ich psy; w rodzinie żartowano nawet, że pewnego razu Daisy próbowała upiec tort urodzinowy dla listonosza. Dziewczyna desperacko próbuje nawiązać jakieś więzi międzyludzkie. Jednak nie ma w jej życiu nikogo, kto naprawdę interesowałby się tym, kim jest, przede wszystkim nie interesują się tym jej rodzice. I to ją załamuje. Ale równocześnie sprawia, że dorastając, staje się ikoną.
Uwielbiamy złamanych pięknych ludzi. A nie można być bardziej rozbitym i piękniejszym niż Daisy Jones.
To logiczne, że Daisy zaczyna odnajdywać się na Sunset Strip, tym pełnym przepychu, podejrzanym miejscu.
DAISY JONES (wokalistka Daisy Jones & The Six): Na Strip mogłam dojść z domu na piechotę. Miałam jakieś czternaście lat i po dziurki w nosie siedzenia w domu, chciałam się czymś zająć. Byłam za młoda, żeby móc wchodzić do barów i klubów, ale i tak do nich wchodziłam.
Pamiętam, że gdy byłam jeszcze gówniarą, próbowałam wyżebrać papierosa od technicznego The Byrds. Szybko się nauczyłam, że ludzie brali cię za starszą, jeśli nie nosiłaś stanika. Czasami zakładałam bandanę na głowę jak inne fajne dziewczyny. Chciałam się dopasować do groupie, które wyróżniały się na ulicy jointami, piersiówkami i innymi gadżetami.
No więc pewnego wieczoru prosiłam go o tego papierosa przed klubem Whisky a Go Go – wtedy po raz pierwszy zapaliłam i próbowałam udawać, że mam w tym wprawę. Stłumiłam kaszel i flirtowałam z nim na całego. Teraz na samą myśl czuję się zażenowana, musiałam wypaść beznadziejnie.
Pamiętam to. W końcu podchodzi do niego jakiś facet.
– Musimy brać się do roboty. Trzeba rozstawić wzmacniacze – mówi.
Na co on odwraca się do mnie i pyta:
– Wchodzisz? – I w ten sposób po raz pierwszy zakradłam się do Whisky.
Tego wieczoru zostałam w klubie do trzeciej czy czwartej nad ranem. Nigdy wcześniej nie zrobiłam czegoś takiego, ale nagle poczułam, że żyję. Byłam częścią czegoś. Tej nocy rozpędziłam się od zera do setki. Piłam i paliłam wszystko, co mi dawali.
Kiedy wróciłam do domu, weszłam frontowymi drzwiami. Byłam pijana i upalona. Zwaliłam się do łóżka. Jestem pewna, że moi rodzice nawet nie zauważyli, że nie było mnie w domu.
Wstałam i ponownie wyszłam wieczorem. Zachowywałam się tak samo.
W końcu bramkarze na Strip zaczęli mnie rozpoznawać i wpuszczali mnie wszędzie, gdzie chciałam wejść. Do Whisky, London Fog, The Riot House. Nikt nie przejmował się moim wiekiem.
GREG MCGUINNESS (były recepcjonista w Continental Hyatt House): Człowieku, nie wiem, jak długo Daisy kręciła się wokół Hyatt House, zanim ją zauważyłem. Pamiętam jednak dzień, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Rozmawiałem przez telefon, a tu wchodzi ta szalona, wysoka, chuda dziewczyna z burzą loków. I największymi, najokrąglejszymi oczami, jakie widziałem w życiu. Rany. I ten jej uśmiech. Promienny. Weszła pod ramię z jakimś facetem, nie pamiętam z kim.
No jasne, na Strip było wtedy wiele dziewczyn, były młode, ale starały się wyglądać na starsze. Daisy po prostu była sobą. Miałem wrażenie, że nie próbuje udawać nikogo innego. Była, jaka była.
Potem zauważyłem, że często przebywa w hotelu. I zawsze się śmiała. Nie miała w sobie żadnego zblazowania, przynajmniej wtedy, gdy ją poznałem. Jakbym przyglądał się Bambiemu stawiającemu pierwsze kroki. Była naprawdę naiwna i bezbronna, ale czuło się, że ma jakiś potencjał.
Szczerze mówiąc, martwiłem się o nią. Przewijało się tam tak wielu facetów, których… kręciły młode dziewczyny. Gwiazdy rocka po trzydziestce sypiały z nastolatkami. Nie twierdzę, że to w porządku, po prostu mówię, jak było. Ile lat miała Lori Mattix, kiedy była z Jimmym Page’em? Czternaście? A Iggy Pop i Sable Starr? Nawet o tym śpiewał. Miał się czym chwalić.
Jeśli chodzi o Daisy, to wszyscy – wokaliści, gitarzyści, techniczni – dosłownie wszyscy się na nią gapili. Zawsze gdy byłem w pobliżu, próbowałem ją mieć na oku. Doglądałem jej tu i tam, bo naprawdę ją lubiłem. Była o wiele fajniejsza od tych, którzy ją otaczali.
DAISY: Dowiedziałam się, co to seks i miłość, w sposób brutalny. Mężczyźni mogą wziąć sobie, co zechcą, i nie czują się winni, że zależy im tylko na jednym.
Wydaje mi się, że były dziewczyny – na przykład z The Plaster Casters, niektóre z grupy GTO – które może nie były wykorzystywane, sama nie wiem. Ale ja z początku nie miałam lekko.
Straciłam dziewictwo z kimś, kto… Nieważne, kto to był. Był starszy, grał na perkusji. Byliśmy w lobby Riot House, gdy zaprosił mnie na górę, żeby wciągnąć kilka kresek. Powiedział, że jestem dziewczyną z jego snów.
Pociągał mnie przede wszystkim dlatego, że ja pociągałam jego. Chciałam, żeby ktoś mnie wyróżnił, powiedział, że jestem inna. Desperacko pragnęłam przyciągać uwagę.
Zanim się obejrzałam, byliśmy w łóżku. Spytał mnie, czy wiem, co robię, a ja odpowiedziałam, że tak, chociaż nie wiedziałam. Ale wszyscy wszędzie gadali o wolnej miłości i o tym, że seks to coś dobrego. Jeśli było się fajnym, jeśli było się na czasie, to lubiło się seks.
Przez cały czas gapiłam się w sufit i czekałam, aż skończy. Wiedziałam, że powinnam być w jakiś sposób aktywna, ale leżałam nieruchomo jak kłoda, bałam się poruszyć. W pokoju było słychać tylko szelest naszych ubrań pocierających o narzutę łóżka.
Nie miałam pojęcia, co robię i dlaczego robię rzeczy, których nie chciałam robić. Ale teraz jestem po wielu sesjach terapeutycznych. Naprawdę wielu. I w końcu to rozumiem. Nareszcie potrafię się właściwie ocenić. Chciałam być w pobliżu tych mężczyzn – tych gwiazd – bo nie wiedziałam, że może istnieć inny sposób, bym stała się ważna. Wymyśliłam więc, że muszę ich zaspokajać, żeby móc zostać.
Kiedy skończył, wstał ze mnie. Opuściłam sukienkę. Powiedział: „Nie mam nic przeciwko temu, żebyś zeszła do swoich przyjaciół, jeśli chcesz”. Ale ja nie miałam żadnych przyjaciół. Wiedziałam, że chodzi mu o to, że mam wyjść, więc wyszłam.
Nigdy więcej się do mnie nie odezwał.
SIMONE JACKSON (gwiazda disco): Pamiętam, że pewnego wieczoru widziałam Daisy na parkiecie Whisky. Wszyscy ją widzieli. Nie dało się jej nie zauważyć. Jeśli cały świat był srebrny, Daisy była złota.
DAISY: Simone została moją najlepszą przyjaciółką.
SIMONE: Wszędzie zabierałam Daisy ze sobą. Nigdy nie miałam siostry.
Pamiętam… To było podczas demonstracji na Sunset Strip, kiedy wszyscy poszliśmy do Pandory i protestowaliśmy przeciwko godzinie policyjnej i glinom. Daisy i ja wyszłyśmy, trochę pokrzyczałyśmy, spotkałyśmy jakichś aktorów i poszłyśmy z nimi do Barney’s Beanery na imprezę. Potem do czyjegoś domu. Daisy zemdlała temu gościowi na patio. Wróciłyśmy do siebie dopiero następnego dnia po południu. Miała wtedy jakieś piętnaście lat, ja chyba dziewiętnaście. Cały czas chodziło mi po głowie: Czy oprócz mnie komuś jeszcze zależy na tej dziewczynie?
Poza tym wtedy cały czas byłyśmy na speedzie, chociaż Daisy była taka młoda. Ale jeśli chciało się mieć dobrą figurę i balować przez całą noc, trzeba było coś brać. Głównie benzedrynę i pigułki z amfą.
DAISY: Pigułki na schudnięcie to był łatwy wybór. Tak naprawdę to nawet nie był wybór. Z początku nie czuło się, że jest się na haju. Podobnie było z koką. Jeśli mieliśmy do niej dostęp, to po prostu się ją brało. Ludzie w ogóle nie myśleli o uzależnieniu. Tak było.
SIMONE: Mój producent kupił mi mieszkanie w Laurel Canyon. Chciał ze mną sypiać. Nie zgodziłam się, ale i tak mi je kupił. Daisy się do mnie wprowadziła.
Miałyśmy jedno łóżko przez sześć miesięcy i mogę zaświadczyć, że ta laska nigdy nie spała. Próbowałam zasnąć o czwartej nad ranem, a Daisy włączała światło, żeby poczytać.
DAISY: Przez długi czas cierpiałam na bezsenność, nawet jako dziecko. Nie kładłam się jeszcze o dwudziestej trzeciej, mówiąc, że nie jestem zmęczona, a moi rodzice zawsze na mnie wrzeszczeli, że mam się kłaść do łóżka. Wobec tego w nocy szukałam sobie jakichś cichych zajęć. Mama kupowała romanse, które walały się po domu. Była druga w nocy, rodzice wyprawiali przyjęcie na dole, a ja siedziałam w łóżku przy zapalonym świetle i czytałam Doktora Żywago czy Peyton Place.
Potem weszło mi to w krew. Czytałam wszystko, co miałam pod ręką. Nie byłam wybredna. Thrillery, kryminały, powieści science fiction.
Mniej więcej w czasie, gdy wprowadziłam się do Simone, znalazłam gdzieś przy drodze w Beachwood Canyon karton pełen biografii historycznych. Pochłonęłam je z prędkością błyskawicy.
SIMONE: Mówię ci, to przez nią zaczęłam zakładać opaskę na oczy. (Śmieje się). A potem nadal to robiłam, bo wyglądałam szykownie.
DAISY: Mieszkałam z Simone od dwóch tygodni, zanim wróciłam do domu po więcej ubrań.
– Zepsułaś rano ekspres do kawy? – zapytał mnie tego dnia ojciec.
– Tato, ja już tu nie mieszkam – odparłam.
SIMONE: Powiedziałam jej, że jedynym warunkiem, jaki musi spełnić, żeby ze mną mieszkać, jest chodzenie do szkoły.
DAISY: Szkoła średnia nie była dla mnie łatwa. Wiedziałam, że żeby dostawać najlepsze oceny, trzeba robić to, co każą. Wiedziałam też, że wiele rzeczy, których nas uczono, można było rozbić o kant dupy. Pamiętam, że pewnego razu kazali nam napisać wypracowanie o tym, jak Kolumb odkrył Amerykę, więc napisałam o tym, jak Kolumb nie odkrył Ameryki. Bo przecież nie odkrył. No i dostałam pałę.
– Mam rację – powiedziałam nauczycielce.
– Ale nie napisałaś na temat.
SIMONE: Była taka bystra, a jej nauczyciele tego nie widzieli.
DAISY: Ludzie zawsze mówią, że nie skończyłam szkoły średniej, ale to nieprawda. Simone mnie oklaskiwała, kiedy wyszłam na scenę po odbiór świadectwa. Była ze mnie taka dumna. I ja też poczułam dumę. Tego wieczoru wyjęłam świadectwo z teczki, złożyłam i używałam go jako zakładki do książki Dolina lalek.
SIMONE: Kiedy mój pierwszy album okazał się klapą, wywalili mnie z wytwórni. Mój producent wygonił nas z mieszkania. Dostałam pracę jako kelnerka i wprowadziłam się do kuzynki w Leimert Park. Daisy musiała wrócić do rodziców.
DAISY: Po prostu spakowałam swoje rzeczy i pojechałam prosto do domu rodziców. Kiedy weszłam frontowymi drzwiami, mama rozmawiała przez telefon, paląc papierosa.
– Cześć, wróciłam – powiedziałam.
– Kupiliśmy nową kanapę – odparła i dalej gadała przez telefon.
SIMONE: Daisy odziedziczyła urodę po matce. Jeanne była prześliczna. Pamiętam, że widziałam ją wtedy kilka razy. Duże oczy, pełne usta. Biła od niej zmysłowość. Ludzie zawsze mówili Daisy, że wygląda jak matka. To była prawda, ale wiedziałam, że lepiej o tym nie wspominać przy Daisy.
Pewnego razu nieopatrznie powiedziałam:
– Twoja mama jest piękna.
– Aha, piękna i nic więcej – skwitowała Daisy.
DAISY: Kiedy zostałyśmy wyrzucone z mieszkania Simone, po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że nie mogę sobie bimbać i żerować na innych.
Wydaje mi się, że miałam wtedy jakieś siedemnaście lat. Po raz pierwszy zastanawiałam się, jaki mam cel w życiu.
SIMONE: Czasami Daisy brała u mnie prysznic czy zmywała naczynia. Słyszałam, że podśpiewuje piosenki Janis Joplin i Johnny’ego Casha. Uwielbiała śpiewać Mercedes Benz, brzmiała lepiej niż ktokolwiek inny. Ja sama próbowałam wtedy załatwić sobie kolejny kontrakt płytowy – przez cały czas brałam lekcje śpiewu, naprawdę się starałam. A Daisy przychodziło to zupełnie naturalnie. Chciałam ją za to znienawidzić. Ale nie da się jej tak łatwo znielubić.
DAISY: Jedno z moich ulubionych wspomnień to to, kiedy jechałyśmy z Simone przez La Cienega, chyba w bmw, które wtedy miałam. Teraz w tym miejscu stoi wielkie centrum handlowe, ale kiedyś było tam studio nagrań Record Plant. Nie wiem, dokąd jechałyśmy, zapewne do Jan na kanapkę. Ale słuchałyśmy wtedy albumu Tapestry. Leciała piosenka You’ve Got a Friend, czyli masz przyjaciela. Obie śpiewałyśmy na całe gardło z Carole King, ale ja naprawdę wsłuchiwałam się w słowa. I naprawdę tak uważałam. Ta piosenka zawsze sprawiała, że z wdzięcznością myślałam o przyjaźni z Simone.
Wraz ze świadomością, że ma się na świecie kogoś, kto zrobiły dla ciebie wszystko i dla kogo ty zrobiłabyś wszystko, pojawia się spokój ducha. Ona była w moim życiu pierwszą taką osobą. Trochę się rozkleiłam przy tym kawałku. Odwróciłam się do Simone, otworzyłam usta, żeby jej to powiedzieć, ale ona tylko przytaknęła i powiedziała: „Ja też tak czuję”.
SIMONE: Moją misją było doprowadzenie do tego, żeby głos Daisy nie przepadł. Ale ona nie chciała nic zrobić w tej sprawie.
W tym czasie już wydoroślała. Kiedy ją poznałam, była wciąż nieco naiwna, ale (śmieje się) powiedzmy, że wtedy stała się twardsza.
DAISY: Spotykałam się wtedy z kilkoma facetami, w tym z Wyattem Stone’em z The Breeze. Nie czułam do niego tego, co on do mnie.
Pewnego wieczoru paliliśmy jointa na dachu jego apartamentu z widokiem na Santa Monica, gdy Wyatt powiedział:
– Tak bardzo cię kocham. Nie rozumiem, dlaczego ty nie kochasz mnie.
– Kocham cię na tyle, na ile mam zamiar kogoś kochać – odpowiedziałam.
To było prawdą. Serio w tamtym okresie nie miałam ochoty oddawać się innej sobie. Zbyt młodo odczułam, jak to jest być bezbronnym. Nie chciałam tego ponownie przeżywać.
Gdy tamtej nocy Wyatt poszedł do łóżka, ja nie mogłam zasnąć. Znalazłam kartkę z piosenką, którą pisał. Najwyraźniej była o mnie. Mówiła coś o rudych włosach i o dużych, okrągłych kolczykach, jakie wtedy nosiłam.
Potem następował refren o tym, że mam wielkie serce, ale nie ma w nim miłości. Patrzyłam na słowa i myślałam: To nie tak. W ogóle mnie nie rozumiał. Więc zaczęłam się nad tym zastanawiać, po czym wzięłam kartkę i długopis. Napisałam kilka zdań.
– Refren powinien raczej brzmieć: „Wielkie oczy, wielka dusza / wielkie serce, brak hamulców / ale dla mnie ma tylko malutką miłość” – powiedziałam, kiedy się obudził.
Wyatt chwycił długopis.
– Powtórz to.
– To tylko przykład – rzuciłam. – Pisz tę swoją durną piosenkę.
SIMONE: Tiny Love, malutka miłość, była największym hitem The Breeze. Wyatt udawał, że całą napisał sam.
WYATT STONE (wokalista grupy The Breeze): Dlaczego mnie o to pytasz? Było, minęło. Kto o tym jeszcze pamięta?
DAISY: To zaczęło się powtarzać. Pewnego dnia jadłam śniadanie w Barney’s Beanery z takim jednym. Był scenarzystą i reżyserem. Wtedy zawsze zamawiałam szampana do śniadania. Ale rano byłam bardzo zmęczona, niewiele sypiałam, więc musiałam napić się kawy. Oczywiście nie mogłam zamówić tylko kawy, bo byłabym zbyt nakręcona po pigułkach, które brałam. I nie mogłam zamówić tylko szampana, bo jeszcze by mnie uśpił. Sama rozumiesz. Wobec tego zamawiałam szampana i kawę. W miejscach, gdzie kelnerzy mnie już znali, mówiłam na to Pion i Poziom. Coś, co utrzyma mnie w pionie, a jednocześnie wypoziomuje moje emocje. Ten facet uznał, że to bardzo zabawne. Powiedział: „Muszę to kiedyś wykorzystać”. Zapisał to sobie na chusteczce i włożył do kieszeni. Pomyślałam sobie: Czemu, do cholery, nie przyjdzie ci do głowy, że ja to będę chciała kiedyś wykorzystać? Ale oczywiście użył tego w swoim kolejnym filmie.
Tak to wtedy działało. Po prostu byłam tylko inspiracją wielkich pomysłów różnych facetów.
Pieprzyć to.
To dlatego zaczęłam pisać swoje rzeczy.
SIMONE: Tylko ja zachęcałam ją, żeby wykorzystała swój talent dla własnej korzyści. Wszyscy inni chcieli wyłącznie uszczknąć coś dla siebie.
DAISY: Nie miałam najmniejszego interesu w tym, żeby być czyjąś muzą.
Nie jestem muzą.
Jestem kimś.
I koniec, kurwa.The Six rozpoczynali w połowie lat sześćdziesiątych jako zespół blues-rockowy o nazwie The Dunne Brothers. Grupa powstała w Pittsburghu w stanie Pensylwania. Po tym, jak w 1954 roku ojciec, William Dunne, od nich odszedł, Billy’ego i Grahama Dunne’ów wychowywała matka, Marlene Dunne.
BILLY DUNNE (wokalista The Six): Miałem siedem lat, gdy tata odszedł. Graham miał pięć. Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy rozmowy z ojcem, gdy powiedział, że wyprowadza się do Georgii. Spytałem, czy mogę jechać z nim; odparł, że nie.
Zostawił jednak swoją starą gitarę Silvertone’a, więc walczyliśmy z Grahamem, kto będzie na niej grał. Nie robiliśmy nic innego, tylko na niej graliśmy. Nikt nas nie uczył, nauczyliśmy się sami.
A potem, gdy podrosłem, czasami zostawałem dłużej w szkole i kombinowałem coś na pianinie w sali prób chóru.
W końcu, gdy miałem jakieś piętnaście lat, mama odłożyła dość pieniędzy, by kupić mi i Grahamowi starego strata na gwiazdkę. Graham bardzo go chciał, więc pozwoliłem mu go zatrzymać. Sam grałem na silverstonie.
GRAHAM DUNNE (gitarzysta The Six): Gdy mieliśmy już swoje gitary, zaczęliśmy razem pisać nowe kawałki. Chciałem tego silverstone’a, ale wiedziałem, że wiele znaczył dla Billy’ego. Więc wziąłem strata.
BILLY: Wszystko zaczęło się od tego.
GRAHAM: Billy zaangażował się w pisanie piosenek, przede wszystkim tekstów. Cały czas gadał o Bobie Dylanie. Ja byłem bardziej chłopakiem w stylu Roya Orbisona.
Obu nam, jak sądzę, aż błyszczały oczy – chcieliśmy być The Beatles. Ale wtedy każdy chciał być bitelsem. Chciało się być bitelsem, a potem stonesem.
BILLY: Dla mnie liczyli się Dylan i Lennon. Płyty Freewheelin’ Bob Dylan i Hard Day’s Night to były… Ja byłem… Na nich się wzorowałem.
W 1967 roku, gdy bracia byli nastolatkami, dołączyli do nich perkusista Warren Rhodes, basista Pete Loving i gitarzysta rytmiczny Chuck Williams.
WARREN RHODES (perkusista The Six): Bębniarz potrzebuje zespołu. W przeciwieństwie do wokalisty czy gitarzysty nie może występować sam. Żadna dziewczyna nie powie: „Och, Warren, zagraj mi rytm z Hey Joe”.
Chciałem być w zespole. Słuchałem takich rzeczy jak The Who, The Kinks, The Yardbirds. Chciałem być Keithem Moonem, Ringo i Mitchem Mitchellem.
BILLY: Warrena polubiliśmy od samego początku. Pete też był oczywistym nabytkiem. Chodził z nami do szkoły, był basistą w szkolnym zespole, który grał na naszym balu maturalnym. Kiedy się rozpadli, powiedziałem: „Pete, dołącz do nas”. Zawsze miał wywalone na różne rzeczy, przede wszystkim chciał dawać czadu.
A potem pojawił się Chuck. Był o kilka lat starszy od nas, pochodził z innego miasta, ale Pete go znał i ręczył za niego. Z Chucka był trochę laluś – kwadratowa szczęka, blond włosy i tak dalej. Ale przesłuchaliśmy go i okazało się, że w grze na gitarze rytmicznej jest lepszy ode mnie.
Chciałem być frontmanem, więc gdy mieliśmy już pięcioosobowy zespół, mogłem nim zostać.
GRAHAM: Szybko zaczęliśmy lepiej grać. Ale nie zajmowaliśmy się niczym poza próbami zespołu.
WARREN: Dzień za dniem, bez końca. Wstawałem, brałem pałeczki i szedłem do garażu Billy’ego i Grahama. Dzień był udany, jeśli krwawiły mi kciuki, kiedy kładłem się spać.
GRAHAM: A co innego mieliśmy do roboty? Żaden z nas nie miał dziewczyny, oprócz Billy’ego. Wszystkie laski chciały z nim chodzić. I przysięgam, że on co tydzień był zakochany w innej. Zawsze tak miał.
W drugiej klasie podstawówki chciał się umówić ze swoją nauczycielką. Mama zawsze mówiła, że urodził się ześwirowany na punkcie dziewczyn. Żartowała, że go wykończą.
WARREN: Graliśmy na domówkach i czasem w jakimś barze. Trwało to około sześciu miesięcy, może dłużej. Płacili nam piwem, co nie jest takie złe, jeśli nie ma się jeszcze osiemnastu lat.
GRAHAM: Nie zawsze obracaliśmy się w miejscach, jak by to powiedzieć, z klasą. Kilka razy wywiązała się jakaś bójka i baliśmy się, że możemy dostać rykoszetem. Raz graliśmy w takiej spelunie i jeden gościu stojący na przedzie o coś się wkurzył. Zaczął okładać ludzi pięściami. Ja robiłem swoje, zapodawałem riffy, aż tu nagle facet się na mnie rzuca!
A potem wszystko potoczyło się szybko. Łup! – i gościu leży na ziemi. Billy go zdjął.
Podobnie było za szczeniaka. Szedłem sobie do sklepiku i jakiś dzieciak próbował oskubać mnie z paru groszy. Billy podbiegł do nas i po prostu zrównał go z ziemią.
WARREN: Wszyscy wiedzieli, że nie można obgadywać Grahama w obecności Billy’ego. Chodzi o to, że Graham nie był aż tak dobry, gdy zaczynaliśmy. Pamiętam, że pewnego razu Pete i ja powiedzieliśmy Billy’emu: „Może powinniśmy znaleźć kogoś na miejsce Grahama”. A on na to: „Powtórzcie to, a on i ja znajdziemy kogoś na wasze miejsce”. (Śmieje się). Szczerze mówiąc, pomyślałem, że to jest odjazdowe. No dobra, myślę, nie będę się mieszał. Nigdy mi nie przeszkadzało to, że Billy i Graham uważali zespół za swoją własność. Lubiłem myśleć o sobie, że jestem bębniarzem na wynajem. Po prostu starałem się dobrze bawić, grając w fajnym zespole.
GRAHAM: Zaczęliśmy grać na tyle często, że ludzie w mieście już nas rozpoznawali. A Billy pasował do roli lidera. Dobrze się prezentował, rozumiesz? Wszyscy nieźle wyglądaliśmy. Przestaliśmy strzyc włosy.
BILLY: Zawsze nosiłem dżinsy i miałem wielkie szlufki.
WARREN: Graham i Pete zaczęli nosić obcisłe koszulki. Mówiłem, że widać im sutki, ale oni uważali, że wyglądają super.
BILLY: Wynajęto nas jako zespół weselny. To było coś. Wesele oznaczało, że usłyszy nas jakieś sto osób. Miałem wtedy chyba dziewiętnaście lat.
Zaprezentowaliśmy tej parze nasze najlepsze piosenki, na przykład napisany przeze mnie powolny, folkowy utwór pod tytułem Nevermore. Na samą myśl aż się wzdrygam. Serio. Pisałem o Dziewiątce z Catonsville i tym podobnych rzeczach. Wydawało mi się, że jestem Dylanem. Ale dostaliśmy tę robotę.
Mniej więcej w połowie wesela zauważyłem faceta po pięćdziesiątce tańczącego z dwudziestokilkuletnią dziewczyną. Pomyślałem sobie: Czy ten gość ma pojęcie, jak idiotycznie wygląda?
A potem uświadomiłem sobie, że to mój ojciec.
GRAHAM: Nasz stary był z jakąś młodą laską, mniej więcej w naszym wieku. Chyba zauważyłem go przed Billym. Rozpoznałem go, bo mama trzymała jego zdjęcia pod łóżkiem, w kartonie po butach.
BILLY: Nie mogłem w to uwierzyć. Odszedł od nas dziesięć lat wcześniej. No i miał mieszkać w Georgii. Ten dupek tkwił pośrodku parkietu i nie miał pojęcia, że jego synowie stoją na scenie. Nie widział nas od dawna, nawet nas nie rozpoznał. Ani twarzy, ani głosów, niczego.
Kiedy skończyliśmy grać, patrzyłem, jak schodzi z parkietu. Nawet nie spojrzał w naszą stronę. Zrozum, jakim trzeba być socjopatą, żeby nie zauważyć własnych synów, którzy stoją tuż przed tobą? Jak to możliwe?
Z doświadczenia wiem, że biologia bierze sprawy w swoje ręce. Spotykasz dzieciaka i wiesz, że jest twój, kochasz go. Tak to działa.
GRAHAM: Billy rozpytał o niego kilku gości weselnych. Okazało się, że nasz ojciec mieszka zaledwie kilka miejscowości dalej. Przyjaźnił się chyba z rodziną panny młodej. Billy aż kipiał ze złości. „Nawet nas nie rozpoznał” – mówił. Zawsze uważałem, że mógł nas rozpoznać, ale po prostu nie wiedział, co powiedzieć.
BILLY: Dostajesz na głowę, kiedy twój ojciec nie interesuje się tobą do tego stopnia, że nawet się nie przywita. Nie mówię tego po to, żeby się użalać. Nie dręczyły mnie pytania typu: Dlaczego mnie nie kocha?. Raczej… Och, no dobra, świat bywa przygnębiający. Niektórzy ojcowie nie kochają swoich synów.
To była lekcja tego, kim nie być w przyszłości. Tyle powiem.
GRAHAM: Poza tym chyba był pijany w trzy dupy. Krzyż mu na drogę!
BILLY: Po weselu wszyscy się pakowali, a ja wypiłem za dużo piwa… i zauważyłem pewną kobietę, która zajmowała się barem w hotelu. (Uśmiecha się). Śliczna dziewczyna. Naturalne, długie, brązowe włosy sięgające do pasa, wielkie, piwne oczy. Kręcą mnie takie oczy. Pamiętam, że miała na sobie króciutką niebieską sukienkę. Była niska. Podobała mi się.
Stała w lobby hotelowym, musiałem koło niej przejść w drodze do furgonetki. Obsługiwała jakiegoś klienta przy barze. Od razu było widać, że nie da jej się łatwo zbajerować.
CAMILA DUNNE (żona Billy’ego Dunne’a): O rany, jaki był przystojny… Szczupły, ale muskularny, zawsze mi się tacy podobali. I miał takie gęste rzęsy, i tyle pewności siebie. I szeroki uśmiech. Kiedy zobaczyłam go w lobby, pamiętam, że pomyślałam: Dlaczego na mojej drodze nie stanie taki facet?
BILLY: Podszedłem do niej, do tego baru, w jednej ręce miałem wzmacniacz, w drugiej gitarę. I powiedziałem: „Proszę pani? Da mi pani swój numer?”.
Stała przy kasie. Jedną rękę oparła na biodrze. Zaśmiała się i spojrzała w bok. Nie pamiętam dokładnie, co powiedziała, ale chyba: „A jeśli nie jesteś w moim typie?”.
Przechyliłem się przez bar i przedstawiłem się jej. „Nazywam się Billy Dunne. Jestem wokalistą w The Dunne Brothers. Jeśli dasz mi swój numer, napiszę o tobie piosenkę”.
Zadziałało. Nie każda kobieta dostaje taką propozycję. Tylko te najlepsze.
CAMILA: Wróciłam do domu i powiedziałam mamie, że kogoś poznałam. A ona zapytała: „To miły chłopak?”. „Nie mam pojęcia”, odpowiedziałam. (Śmieje się). Nigdy nie interesowali mnie mili chłopcy.
Latem i jesienią 1969 roku The Dunne Brothers dostawali coraz więcej propozycji koncertowych w Pittsburghu i okolicznych miastach.
GRAHAM: Kiedy Camila zaczęła do nas przychodzić, sądziłem, że nie zajmie Billy’ego dłużej niż inne dziewczyny. Ale powinienem był się zorientować, że jest inna. Gdy ją poznałem, przyszła na nasz koncert w koszuli Tommy’ego Jamesa. Znała się na dobrej muzyce.
WARREN: Reszta z nas bez przerwy zaliczała jakieś panienki. Billy natomiast dał sobie szlaban. My spędzaliśmy czas z laskami, a on siedział sam, popalał jointa lub pił piwo, żeby się czymś zająć.
Pewnego dnia wyszedłem z pokoju po numerku z laseczką, zapiąłem suwak w spodniach, a Billy siedział na kanapie i oglądał program Dicka Cavetta. Powiedziałem: „Stary, powinieneś rzucić tę dziewczynę”. Lubiliśmy Camilę, nie powiem, że nie, była seksowna i mówiła, co myślała, więc też uważałem, że jest spoko. No ale bez przesady.
BILLY: Już wcześniej bywałem zauroczony, co nazywałem miłością. Ale kiedy poznałem Camilę, to było coś innego. Ona sprawiła, że… świat nabrał sensu. Dzięki niej nawet zacząłem lubić siebie.
Przychodziła oglądać nasze próby, słuchała moich nowych kawałków i wysoko je oceniała. I miała w sobie taki spokój, którego nie miał nikt inny. Kiedy przy niej byłem, wiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Jakbym podążał za Gwiazdą Polarną.
Wydaje mi się, że Camila urodziła się zadowolona. Przy narodzinach nie została napiętnowana tym, z czym my się zmagaliśmy. Zwykłem mówić, że urodziłem się zepsuty. Ona była kompletna. Stąd właśnie wzięła się piosenka Born Broken, zepsuty od urodzenia.
CAMILA: Trochę się denerwowałam, kiedy Billy po raz pierwszy spotkał się z moimi rodzicami. Ma się jedną szansę na zrobienie dobrego pierwszego wrażenia, zwłaszcza u nich. Wybrałam mu ubranie, łącznie ze skarpetkami. Kazałam mu założyć jedyny krawat, jaki miał.
Bardzo go polubili. Powiedzieli, że jest czarujący. Ale mama martwiła się tym, że związałam się z facetem z zespołu.
BILLY: Pete jako jedyny rozumiał, dlaczego mam dziewczynę. Gdy pewnego razu Chuck pakował się na koncert, poradził: „Po prostu jej powiedz, że nie jesteś facetem jednej dziewczyny. Laski to rozumieją”. (Śmieje się). To by nie przeszło u Camili.
WARREN: Chuck był świetny. Jak coś powiedział, to trafiał w samo sedno. Wyglądał, jakby w życiu nie przyszła mu do głowy żadna światła myśl, ale potrafił zaskoczyć. To on zwrócił moją uwagę na Status Quo. Do teraz ich słucham.
1 grudnia 1969 roku Selective Service System przeprowadził losowanie, w którym nadano numery poborowym na 1970 rok. Billy i Graham Dunne’owie, obaj urodzeni w grudniu, dostali wyjątkowo wysokie numery. Warren o włos uniknął poboru. Pete Loving dostał miejsce w połowie. Ale Chuck Williams, urodzony 24 kwietnia 1949 roku, otrzymał numer 2.
GRAHAM: Chuck dostał wezwanie do wojska. Pamiętam, że siedzieliśmy przy stole w kuchni u niego, gdy powiedział nam, że jedzie do Wietnamu. Billy i ja zastanawialiśmy się, jak można go wyratować. Ale on stwierdził, że nie jest tchórzem. Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, graliśmy w barze przy Duquesne. Powiedziałem: „Wrócisz do zespołu, gdy skończysz służbę”.
WARREN: Przez jakiś czas partie Chucka grał Billy, ale dowiedzieliśmy się, że Eddie Loving (młodszy brat Pete’a) nieźle radzi sobie na gitarze. Zaprosiliśmy go na przesłuchanie.
BILLY: Nikt nie mógł być Chuckiem. Ale mieliśmy coraz więcej koncertów i nie chciałem grać na scenie na gitarze rytmicznej. Wobec tego zaprosiliśmy Eddiego. Pomyśleliśmy, że może nam pomóc przez jakiś czas.
EDDIE LOVING (gitara rytmiczna w The Six): Dobrze się dogadywałem ze wszystkimi, ale miałem wrażenie, że Billy i Graham chcą, żebym robił dokładnie to, co do mnie należało. Rozumiesz? Zagraj tak, zrób to i tamto.
GRAHAM: Po paru miesiącach stary sąsiad Chucka przyniósł nam wiadomości o nim.
BILLY: Chuck zginął w Kambodży. Nie upłynęło nawet sześć miesięcy, odkąd wyjechał. Czasami siedzisz i myślisz, dlaczego nie ty – co sprawia, że jesteś bezpieczny? Świat nie ma większego sensu.
Pod koniec 1970 roku The Dunne Brothers zagrali w Pint w Baltimore. Na widowni był Rick Marks, wokalista The Winters. Był pod wrażeniem ich surowego brzmienia i od razu polubił Billy’ego. Zaproponował im zagranie kilku koncertów jako support podczas trasy po północnym wschodzie.
The Dunne Brothers dołączyli do trasy The Winters. Niebawem w ich muzyce uwidocznił się wpływ The Winters oraz keyboardzistki Karen Karen.
KAREN KAREN (keyboardzistka The Six): Gdy po raz pierwszy spotkałam The Dunne Brothers, Graham zapytał mnie:
– Jak się nazywasz?
– Karen – powiedziałam.
– A na nazwisko? – spytał.
Wydawało mi się, że znowu spytał, jak się nazywam, bo nie usłyszał za pierwszym razem, więc powiedziałam, że Karen.
– Karen Karen? – zaśmiał się.
Od tej pory wszyscy mówili na mnie Karen Karen. Moje nazwisko brzmi Sirko, jeśli chcesz wiedzieć. Ale Karen Karen do mnie przylgnęło.
BILLY: Karen dodała dodatkową warstwę, muzyka The Winters rozkwitła dzięki niej. Zacząłem się zastanawiać, czy i nam nie przydałby się jeszcze jeden instrument.
GRAHAM: Billy i ja zaczęliśmy się zastanawiać i doszliśmy do wniosku, że chyba nie chcemy kogoś takiego jak Karen. Chcemy samą Karen.
KAREN: Odeszłam z The Winters, bo miałam powyżej uszu tego, że wszyscy w zespole chcieli się ze mną przespać. Mnie zależało tylko na tym, by grać.
I lubiłam Camilę. Czasami zostawała po koncercie, gdy przychodziła do Billy’ego. Podobało mi się to, że była blisko, a jak nie, to rozmawiali przez telefon. Dzięki temu panowała tam lepsza atmosfera.
CAMILA: Kiedy pojechali na tę trasę z The Winters, jeździłam na weekendowe koncerty i zostawałam za kulisami. Najpierw jechałam jakieś cztery godziny, żeby dotrzeć na miejsce – zwykle grali w jakichś ruderach, na podłodze i wszędzie wkoło były gumy, kleiły się buty – podawałam swoje imię przy wejściu i mogłam wejść za kulisy, więc czułam się częścią zespołu.
Wchodziłam, a Graham, Eddie i pozostali krzyczeli: „Camila!”. Billy podchodził i mnie obejmował. Pasowało mi, że Karen zaczęła się przy nich kręcić. Myślałam wtedy: Tu jest moje miejsce.
GRAHAM: Karen Karen była świetnym nabytkiem w zespole. Dzięki niej wszystko było lepsze. Poza tym była piękna. To znaczy, oprócz tego, że była utalentowana. Zawsze uważałem, że trochę przypomina Ali MacGraw.
KAREN: Kiedy powiedziałam, że cieszyło mnie to, że chłopaki z The Dunne Brothers nie próbowali mnie podrywać, nie miałam na myśli Grahama Dunne’a. Wiedziałam jednak, że podoba mu się mój talent, nie tylko wygląd, więc nie przejmowałam się zbytnio. W zasadzie to było słodkie. Ponadto Graham był seksownym facetem. Zwłaszcza w latach siedemdziesiątych.
Nigdy nie przemawiało do mnie to, że „Billy jest symbolem seksu”. Owszem, miał ciemne włosy, ciemne oczy, wydatne kości policzkowe. Ale mnie się podobają faceci, których uroda niezbyt rzuca się w oczy. Lubię, gdy mają nieco groźny wygląd, ale z natury są łagodni. Tacy jak Graham. Szerokie ramiona, owłosiona klata, brązowe włosy. Był przystojny, ale trochę szorstki na krawędziach.
Muszę jednak przyznać, że Billy wiedział, jak się nosić.
BILLY: Karen była świetnym muzykiem. To podstawa. Zawsze mawiam, że nie interesuje mnie, czy jesteś mężczyzną, kobietą, białym, czarny, gejem, hetero czy czymś pośrodku – jeśli dobrze grasz, to dobrze grasz. Muzyka jest równa dla wszystkich.
KAREN: Faceci często myślą, że zasługują na order, jeśli traktują kobiety jak ludzi.
WARREN: W tamtym czasie Billy zaczął przeginać z piciem. Jasne, wszyscy imprezowaliśmy, ale kiedy my wychodziliśmy gdzieś z poznanymi laskami, on zostawał i pił dalej.
Rano jednak nic mu nie było, zresztą wszyscy byliśmy wówczas szaleni. Może oprócz Pete’a. W Bostonie poznał tę dziewczynę, Jenny, i zawsze wisiał na telefonie.
GRAHAM: Wszystko, co robi Billy, robi z zaangażowaniem. Kocha całym sobą, pije całym sobą. Nawet forsę wydaje, jakby paliła mu kieszeń. To między innymi dlatego mówiłem mu, żeby wyluzował z Camilą.
BILLY: Camila czasami z nami wychodziła, ale często czekała w domu. Nadal mieszkała z rodzicami, więc dzwoniłem do niej każdego wieczoru, gdy byliśmy w trasie.
CAMILA: Kiedy nie miał kasy, dzwonił na koszt rozmówcy i gdy odbierałam, mówił: „Billy Dunne kocha Camilę Martinez”, po czym się rozłączał, zanim zaczęło naliczać impulsy. (Śmieje się). Mama zawsze przewracała oczami, ale ja uważałam, że to słodkie.
KAREN: Kilka tygodni po tym, jak dołączyłam do zespołu, powiedziałam, że musimy mieć nową nazwę. The Dunne Brothers nie miało już sensu.
EDDIE: Powiedziałem, że potrzebujemy nowej nazwy.
BILLY: Nazwa była rozpoznawalna. Nie chciałem jej zmieniać.
WARREN: Nie wiedzieliśmy, jak ją zmienić. Ktoś zaproponował Dipsticks. Ja wolałem Shaggin’.
EDDIE: Pete powiedział: „Nigdy nie znajdziemy nazwy, która spodoba się całej szóstce”. Na co ja zapytałem: „A może The Six?”.
KAREN: Zadzwonił do mnie organizator koncertów z Filadelfii, skąd pochodzę. Powiedział, że The Winters wycofali swój udział z festiwalu, i zapytał, czy chcielibyśmy zagrać.
– Oczywiście – odparłam. – Ale nie nazywamy się już The Dunne Brothers.
– To co mam umieścić na ulotkach?
– Nie jestem pewna, ale będzie nas sześcioro. – Spodobało mi się, jak to zabrzmiało. – Napisz: „The Six”.
WARREN: Nazwa była błyskotliwa, bo brzmiała podobnie jak „seks”. Ale chyba nigdy o tym nie rozmawialiśmy. To było tak oczywiste, że roztrząsanie tego nie miało sensu.
KAREN: Nie myślałam o tym, że brzmi jak inne słowo.
BILLY: „The Sex”? Nie, nie było o tym mowy.
GRAHAM: Brzmiało jak seks. Wiadomo, że o to chodziło.
BILLY: Zagraliśmy ten koncert w Filadelfii jako The Six i dostaliśmy propozycję kolejnego występu w mieście. Potem w Harrisburgu. I w Allentown. Zaprosili nas, żebyśmy zagrali w sylwestra w barze w Hartford.
Nie zarabialiśmy dużo, a ja wydawałem całą kasę na Camilę, gdy tylko wracałem do domu. Chodziliśmy na pizzę do restauracji niedaleko domu jej rodziców, czasem pożyczałem hajs od Grahama lub Warrena, żeby zabrać ją w jakieś milsze miejsce. Zawsze mi powtarzała, że mam nie szastać forsą. Mówiła: „Gdybym chciała być z bogatym facetem, nie dawałabym swojego numeru chłopakowi z zespołu weselnego”.
CAMILA: Billy miał charyzmę, która mnie pociągała. Od zawsze. Coś się w nim tliło. Wiele moich koleżanek rozglądało się za facetami, których było stać na ładny pierścionek. A ja chciałam kogoś fascynującego.
GRAHAM: W siedemdziesiątym pierwszym mieliśmy kilka występów w Nowym Jorku.
EDDIE: Nowy Jork był… Po prostu wiedziało się, że jest się kimś.
GRAHAM: Pewnego wieczoru graliśmy w barze w hotelu Bowery, a na ulicy przystanął facet z papierosem. Nazywał się Rod Reyes.
ROD REYES (menedżer The Six): Billy Dunne był gwiazdą rocka. To rzucało się w oczy. Był pewny siebie, wiedział, jak pociągnąć za sobą tłum. Wkładał emocje w ich piosenki.
Niewielu ludzi ma w sobie to coś. Jeśli weźmie się dziewięć osób plus Micka Jaggera, ustawi się ich w rzędzie, to ktoś, kto nigdy nie słyszał o The Rolling Stones, wskaże go i powie: „To gwiazda rocka”.
Billy też to miał. A zespół brzmiał dobrze.
BILLY: Gdy po występie we Wreckage przyszedł do nas Rod… to był przełomowy moment.
ROD: Kiedy zacząłem pracować z zespołem, miałem na nich kilka pomysłów. Niektóre zostały dobrze przyjęte, inne… nie do końca.
GRAHAM: Rod powiedział mi, że muszę skrócić o połowę swoje solówki. Oświadczył, że są interesujące dla ludzi, którzy lubią techniczne granie, ale dla pozostałych są nudne.
– Po co mam grać dla ludzi, którzy nie lubią dobrego gitarowego grania? – spytałem.
– Jeśli chcesz być wielki, musisz grać dla wszystkich – odpowiedział.
BILLY: Rod powiedział mi, że mam przestać pisać o rzeczach, na których się nie znam. „Nie odkryjesz ponownie Ameryki. Pisz o swojej dziewczynie”. Bez dwóch zdań była to najlepsza rada, jaką otrzymałem.
KAREN: Rod powiedział mi, że mam nosić głęboko wycięte bluzki. „Możesz sobie pomarzyć” – odcięłam się. I to był koniec rozmowy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dziewiątka z Catonsville – grupa katolickich aktywistów, która w proteście przeciw wojnie w Wietnamie spaliła listy poborowych (przyp. tłum.).