- W empik go
Daj kwiatek! - ebook
Daj kwiatek! - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 174 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród tłumu tego czy spostrzegacie, państwo, starą kobietę tę, powoli i jakby z trudnością przesuwającą się najskrajniejszym brzegiem ulicy, u samych ścian wysokich kamienic, o które ociera się często łachmaniasta jej odzież, do których też przypiera ona niekiedy zgarbione swe plecy – stając na krótkie wypoczynki z piersią dyszącą ciężko i kroplami potu występującymi na zmarszczone czoło? Zmęczoną jest widocznie, ale nie dzisiejszą tylko wędrówką. Dnie, miesiące, lata, całe długie już życie przewędrowała ona w sposób podobny, śród tłumu spychającego ją na miejsca ostatnie i najmniej wygodne, pomiędzy najostrzejsze kamienie bruku, ku najchłodniejszym od mrozów lub najgorętszym od skwarów murom domostw miejskich. Toteż popatrzcie, państwo, jak przygarbiła się, rzec można, w łęk zgięła dość wysoka jednak jej postać, jak wychudła i malutką stała się twarz jej okryta zgrubiałą i ciemną skórą, jak zżółkły i pomiędzy sterczące kości policzków głęboko wpadły jej wargi, jak spłowiały oczy jej, czarne znać i wielkie niegdyś, i jak nad spłowiałymi źrenicami tymi drga i mruży się żółta, z rzęs obrana, zmarszczona powieka. A na czole jej, niskim, ciemnym, ileż zmarszczek! Nie ma tam nic prócz zmarszczek! Wygląda czoło to jak karta papieru, która długo tarzała się po miejscach wilgotnych i mrocznych, w kurzu i natłoczeniu, a ręka jakaś twarda, sroga, nieubłagana zwolna, lecz ciągle mięła ją i wyginała w fałdy i zagięcia najrozmaitsze. Nad czołem tym włosów nie widać, bo głowa kobiety owinięta jest chustką, która pomimo starości swej zachowała jeszcze barwę gorącej żółtości. Ciemne plamy i centki rozsiane są po żółtym tle tej chustki, a końce jej, związane z tyłu głowy, opadają na plecy kobiety okryte luźnym kaftanem z pstrymi łatami na rękawach, plecach i piersi. Stopy jej kroczące po ostrych kamieniach obute są w płytkie skórzane obuwie i sine wełniane pończochy, ukazujące się niekiedy spod spódnicy krótkiej, przybranej u dołu w strzępy różnej długości, we frendzlę niby, ciężką od gromadzącego się na niej przez lata pyłu i błota ulic.
Nie znacie, państwo, kobiety tej. Ja znam ją z bliska. Imię jej – Chaita, zawód – łachmaniarka. Wielki Boże! czy przebaczycie mi, państwo, że zaznajamiać was śmiem z osobą zajmującą podobnie niskie stanowisko społeczne? Czy nie powiecie mi, że jest to nieprzyzwoitym i całkiem niepotrzebnym z mej strony? Bo – naprawdę, cóż wspólnego być może pomiędzy wami a łachmaniarką? Ze wstrętem nawet i pewną urazą ku mnie uczuwaną wymawiacie wyraz ten.
Przebaczcie! Lubię starą Chaitę, a ilekroć patrzę na nią, zdaje mi się zawsze, iż pomiędzy nią i mną istnieje jedna wielka, ścisła, nierozerwalna wspólność. Ja i ona należymy zarówno do tej ogromnej rodziny, która zwie się ludzkością! Siostra to więc moja i – raz jeszcze przepraszam państwa – ale i wasza także. Jest to prawda, przeciw której żaden wstręt pełen wytworności uczuć, żadna wysoka ściana pełna złoceń i ozdób, żaden gest białej dłoni pełnej pierścieni i wzgardy – nic nie mogą. Co się zaś tyczy niskiego stanowiska, jeżeliby wysokości stanowisk ludzkich mierzonymi były wedle przeniesionych cierpień i mozołów, upewniam państwa, że Chaita-łachmaniarka stałaby na starość dni swoich bardzo, o! bardzo wysoko…
Łachmaniarką zresztą nie była ona zawsze. Przeszłość jej… Mam dziwny, dziwny popęd do dowiadywania się, do odgadywania przeszłości istot takich z pomarszczonymi czołami i drżącą, żółtą powieką przysłaniającą źrenice krwawe od łez przelanych, spłowiałe od czasu, który przeglądał się w nich tak długo, aż wsiąknął w siebie barwę ich i blask. Raz, pamiętam, w zagranicznej jakiejś galerii obrazów zobaczyłam malowaną twarz taką. Długo, zaniedbując wiele pięknych pejzażów i cudownych portretów dam w aksamitnych sukniach, stałam przed twarzą tą starą, zmiętą, spoglądałam w bladą jej źrenicę, uśmiechałam się do biednych warg jej uwiędłych i wklęsłych i zapytywałam ją w myśli mej: Jaką byłaś za młodu? gdzie żyłaś? kogo kochałaś? jakie cierpienia, pociechy, zawody, prace znaczyły długą drogę twoją, nim zawiodły cię nad brzeg mogiły, w którą wnet położysz się taka zmęczona?
Wierzajcie, państwo, niczego w życiu nie pragnęłabym tak bardzo, jak znać historie, całe, od początku do końca, historie wszystkich niskich, biednych, zmiętych w dłoni losu i czasu, przygarbionych, pomarszczonych, zmęczonych. Żądanie to zresztą nie ma w sobie nic wspaniałomyślnego. Nie jest ono wcale bezinteresownym. Znajomość bowiem wielu, wielu historii podobnych stanowi dla człowieka – bogactwo serca, dla pisarza – żywy zdrój mądrości. Śmiem nawet ubolewać mocno nad pisarzem każdym, który historii takich nie ciekaw jest i nie zna wcale. Niewiele strun w lutni jego i mało farb na jego palecie…
Chaita nie zawsze była łachmaniarką. Za młodu – czy uwierzycie, państwo? – była ona smukłą, hożą dziewczyną, z rumieńcem na śniadej twarzy, z kruczym warkoczem i czarnym okiem, w którego płomienne głębokości patrząc można było myśleć o blaskach, upałach i rozkoszach wschód – niego nieba. Urodziła się na wsi – za pozwoleniem państwa – w karczmie. Była to malutka nawet karczemka, mroczna, ciasna, z pochyłymi ścianami i przegniłym dachem. Ale dokoła niej słały się wspaniałe kobierce łąk przedziwnej świeżości, szerokie niwy bielały w zimie puszystym posłaniem nieskazitelnie białego śniegu, a w lecie płynęły złotą falą dojrzałych kłosów; w pobliżu, śród niezabudek, wił się strumień dzień i noc dzwoniący jak srebro, a dalej nieco dębowe gaje kryły się wieczorami za woale białawych mgieł, rankami zaś wstawały różowe od świateł jutrzenki. Był tam jeszcze niedaleko, o kroków kilkaset od karczemki, ogród stary, rozległy, wspaniały odwiecznymi drzewami i barwisty mnóstwem kwiatów. Należał on do dworu, którego też własnością była biedna, mała karczemka, dzierżawiona od dziedzica wsi przez ojca Chaity. Biedną była karczemka, biednym dzierżawiący ją arendarz. Dzieci miał wiele, żenił też synów i za mąż wydawał córki, jak mógł – nie zbyt świetnie zapewne. Chaitę, gdy dosięgła lat piętnastu, zaswatano do miasta Ongrodu; została żoną Lejby, człowieka dość ubogiego, bo za cały majątek posiadającego wóz i konia. Wozem i koniem woził on z młyna i do młyna ciężkie wory ze zbożem i mąką. Z powodu tej ostatniej przez życie całe wyglądał jak albinos, z białą twarzą i odzieżą, z białymi włosami i brwiami. Gdy tylko poruszył się, mąka sypała się z niego, jak sypie się śnieg z człowieka, który długie godziny przepędził na śnieżnej zamieci.
Chaita wraz ze wstąpieniem na bruk miejski rozstała się na zawsze z idyllą dzieciństwa swego, z zieloną łąką, w której wysokich trawach sypiała niegdyś godzinami całymi ogrzewana słońcem majowym a ochładzana gałęźmi rozłożystego głogu, które powiewając nad nią niby wachlarze szeptały wciąż do jej ucha niewyraźne jakieś, łagodne, marzące powieści; rozstała się ze strumieniem, w którego fale płaczące brzozy zatapiały zwisłe swe ramiona, a ona zwiesiwszy się u jednego z ramion tych zwolna wraz z nim kołysała się nad falami, które płynęły wciąż, płynęły, srebrnie dzwoniły i niby czarnymi gwiazdami migotały odbiciem oczów wpatrzonej w nie dziewczyny; rozstała się z niwą, w której wysokich kłosach z głośnym śmiechem chowała się przed swawolnymi braćmi, i ze starym, dworskim ogrodem, do którego wolno jej było wejść czasem, pod sklepieniem odwiecznych drzew jego poważnie pochodzić i na prześliczne kwiaty rosnące w nim z zachwytem popatrzeć. Rozstała się z biedną karczemką ojcowską, w której stajni meczało kóz kilka, serdecznych jej przyjaciółek, w której ciasnych izdebkach krzątała się pracowicie matka o zwiędłej twarzy i cierpiącym, łagodnym wejrzeniu, a przed progiem której zasiadał niekiedy wieczorami brat starszy i wśród ciszy wieczornej wydobywał ze skrzypiec nieuczone, niesforne może, ale takie przeciągłe, smutne tony. Wtedy przy młodym bracie siedzącym na niskiej ławie siadywała ona także i na szyję zarzuciwszy mu ramię słuchała gry jego, a wzrok topiła w białej mgle kłębiącej się po łąkach na kształt wód kołysanych wiatrem. Grając brat miewał czasem łzy w oczach. Zapytywała: czego płacze? Nigdy jej nie odpowiadał, ale i jej oczy zachodziły też łzami. Oboje nie wiedzieli na pewno, czego im smutno. Ciemni byli, nie wiedzący. Mgła tak gęsta, jak ta, która podnosiła się na łące, tylko nie tak do rozwiania łatwa, stała pomiędzy oczami ducha ich a światem. Jednak tęsknili za czymś, czegoś pragnęli, czegoś im był żal i lęk… Żałowali tego może, czego nigdy posiadać nie mieli, przeczuwali może ciężką przyszłość… Gdy brat Chaity grał coraz przeciąglej, coraz smutniej, drobne rodzeństwo zbierało się u kolan jego i podnosiło ku niemu zasłuchane twarze, w ciemnej sionce matka wzdychała, a ojciec z długą, rudą brodą i okiem posępnym nieco pod zbrużdżonym czołem modlił się w izbie przed oknem coraz głośniej, coraz żarliwiej, coraz jękliwszymi i śpieszniejszymi zawodzeniami…
Wraz z pierwszym stąpieniem na bruk miejski rozstała się z tym wszystkim Chaita, a może i z czymś więcej jeszcze… Może kiedyś, w upalny dzień letni, srebrne fale strumienia, nad którymi kołysała się u gałęzi brzozy płaczącej zwieszona, ukazały ognistym, szeroko śród marzenia rozwartym jej oczom urodziwego młodzieńca jakiego, z miękką dłonią, namiętnym okiem, a czołem jaśniejącym mądrością tych wielkich, starych mistrzów Izraela, o których słyszała, jak nieraz ojciec jej opowiadał jej braciom… Być może… wszak niekoniecznie trzeba być królewną, aby marzyć o szczęściu… Marzą o nim może i te bosonogie Żydóweczki w podartej odzieży, które widujecie czasem, państwo, w pobliżu brzydkich karczemek, gdy siedząc na wilgotnych łąkach zatapiają one w głębie mętnych sadzawek spojrzenia leniwie sennych swych oczów.
Szczęście! quel animal est-ça? – mogłaby dziś, gdyby umiała po francusku, zapytać Chaita. Ale ona nie umie po francusku, w rodzinnym więc tylko, bardzo brzydkim żargonie, codziennie z rana stając u okna mieszkania swego, zaczyna pacierz swój od wyrazów: „Panie świata! dziękuję Ci, żeś stworzył mię tak, jak była wola Twoja!”
Miasto porwało ją – jak atom drobny wpadła w aglomerat tysięcy innych atomów i wraz z nimi pociągniętą została w wir nieustanny i nieubłagany, śród którego stopy stopom zazdroszczą każdej piędzi zdobytego gruntu, piersi piersiom odkradać usiłują każdą odrobinę powietrza, usta ustom wydzierają każdą okruchę pożywienia, ramiona stykają się i popychają wzajem, czoła goreją od znoju, serca twardnieją, brudzą się i więdną od widoku twardych kamieni, brudnych murów, uwiędłych twarzy, nad którymi nie brzmią i nie przelatują żadne kojące i pocieszające, chociażby nawet niezrozumiane głosy, widoki, pieszczoty swobodnej, świeżej przyrody.
Co tu czynić, ażeby żyć, mężowi, którego obrazu nieukazywały jej wprawdzie srebrne fale strumienia, w ciężkiej pracy dopomóc, dzieci, które otaczały ją coraz liczniejszym gronem, wyżywić, wychować? Czyniła mnóstwo rzeczy… Roznosiła po mieście drobne towary w kilkunastu małych pudełkach zamknięte, którymi tak owieszała się cała, że miała z dala pozór kobiety garbatej z przodu i z tyłu; potem roznosiła znowu owoce w wielkich koszach, których ciężar czynił chód jej kołyszącym się na obie strony, jak gdyby była srodze kulawą; potem jeszcze najmowała się do mycia podłóg, wymiatania dziedzińców, grubego prania; potem…
Lecz nie będę państwu opowiadać dłużej, czym była i co przez całe długie życie swe czyniła Chaita. Jedną tylko jeszcze rzecz powiedzieć muszę. Bardzo często chodziła ona na cmentarz – na ów cmentarz izraelski, który tam, o wiorstę od miasta, na piaszczystym gruncie, śród niskiego, ceglanego ogrodzenia sterczy lasem czerwonawych kamieni. Chaita chodziła często na piaszczyste to wzgórze, a gdy szła, przed nią jechał i po nierównym bruku trząsł się i dygotał wóz z podłużną drewnianą skrzynią. Za wozem idąc Chaita zanosiła się zwykle od płaczu; a kiedy potem z przechadzki tej do domu wracała, piaszczyste wzgórze sterczało jednym kamieniem więcej. Na kamieniach tych wypisywały się następnie imiona różne: męża Chaity, brata jej, który był dla niej bardzo dobrym, matki, mieszkającej przy niej na starość, syna, który brylantem był w wypłakanym jej oku, córki, która jak róża kwitła w cierniowym jej wianku…
Jak się to zdarza z wielu starymi ludźmi, Chaita przez śmierć lub oddalenie potraciła wszystkich swoich… Jedni umarli, drudzy odjechali daleko, inni zobojętnieli… wśród własnych trosk i licznych przywiązań zapomnieli o niej…