Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Daleka Droga. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Daleka Droga. Tom 3 - ebook

Dwaj doskonali rycerze i mistrzowie walki — husar i samuraj, ruszyli w daleką i niebezpieczną podróż. Towarzyszy im grupa oddanych przyjaciół, a tropią zapiekli wrogowie. W kolejnej, trzeciej już, części cyklu — „Daleka droga”, przekonamy się, że nie tylko człowiek będzie się starał przeszkodzić im w wędrówce, a dosłownie wszystko stanie się możliwe! Śledząc przygody bohaterów, Drogi Czytelniku, będziesz mógł razem z nimi przeżywać ich wędrówkę, a w niej, różne ryzykowne przedsięwzięcia!

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-418-1
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

O TYM, ŻE: PADAJĄCY DESZCZ NIE ZAWSZE JEST ORZEŹWIAJĄCY, A OTRZYMANE WIADOMOŚCI TYMI, NA KTÓRE BYŚMY OCZEKIWALI Z NIECIERPLIWOŚCIĄ — W KAŻDYM MIEJSCU I NA KAŻDEJ SZEROKOŚCI GEOGRAFICZNEJ, SĄ CI DOBRZY I CI ŹLI, KTÓRZY OCZYWIŚCIE MAJĄ NIECNE ZAMIARY W STOSUNKU DO TYCH DOBRYCH. JEDNAK WIEKSZOŚCI JEST TO ABSOLUTNIE OBOJĘTNE — CIĘŻKIE JEST ŻYCIE PANNY NA WYDANIU SZCZEGÓLNIE, KIEDY OJCIEC MA AMBICJE — TRUDNO POGODZIĆ WŁASNE INTERESY Z INTERESEM OGÓŁU — DROGI PANNY YU I KAPITANA XIE WKRÓTCE SIĘ SKRZYŻUJĄ, A DO TEGO SPOTKAJĄ ONI TYCH, KTÓRYCH ZOSTAWILIŚMY W DRUGIM TOMIE „DALEKIEJ DROGI”!

Pan Zhao, wysoki i wielce szanowany urzędnik powiatu, siedział w lektyce. Machał bez wytchnienia długim chwostem na kijku, poganiając do szybszego biegu grupę półnagich kulisów, niosących go na ramionach w stronę domu. Lektyka trzęsła i niemiłosiernie kołysała, co, jak zawsze u niego, wywoływało żołądkowe spazmy.

Do tego dochodził jeszcze fakt, że — co niezwykłe o tej porze roku i w tym regionie świata — jeszcze chwilę temu na miasto spadł ulewny deszcz, powodujący iż ubite trakty rozmiękły do konsystencji glinianej papki, uwalniając z rozmoczonej gliny smród uryny i wszelkiego innego paskudztwa, wylewanego od niepamiętnych czasów na uliczki miasta.

Odór docierał do delikatnego nosa szacownego pana Zhao ze zdwojoną siłą. Nie pomagały się go pozbyć wonne olejki, ani opuszczona spod wysokiego kapelusza na twarz, delikatna jedwabna zasłonka. Właśnie przez ten wszechobecny smród, żołądkowo-jelitowy rozstrój, który w tym momencie opanował ciało pana Zhao, sięgnął apogeum.

Wierny Tang — do pasa upaprany w śmierdzącym błocie — biegł z przodu, razem z kilkoma ludźmi z obstawy. Krzycząc rozganiał tych przechodniów, którzy na czas nie zeszli z drogi kawalkadzie urzędnika Zhao.

Może miasto Turfan było wielkie i bogate, ale zupełnie nieprzygotowane do deszczowej pogody. Suchy pustynny klimat konserwował oraz wysuszał wszelką wilgoć, choć w samym mieście wody nigdy nie brakowało dzięki sprytnemu systemowi irygacyjnemu, wykorzystującemu studnie i zbiorniki wodne, wykopane w okolicznych górach. Dzięki sieci akweduktów dostarczano życiodajny płyn wprost na pola oraz na potrzeby gospodarstw. Wody więc w tym mieście — jednej z wielu wielkich i tak zwanych — „chińskich bram” na trasie Jedwabnego Szlaku — nigdy nie brakowało mimo, że dookoła dominowały pustynie i hulał piasek wydm rozwiewanych przez gorące wiatry.

Naturalną więc sprawą był fakt iż w takim klimacie nie było potrzeby brukować dróg za wyjątkiem tych najważniejszych. Wystarczało dobrze ubić klepisko glinianego duktu i po sprawie. System doskonale się sprawdzał do czasu aż pojawiał się deszcz. Wtedy gęsta sieć uliczek Turfanu zamieniała się w śmierdzące gliniane trzęsawisko, po którym trudno było chodzić, a co dopiero nieść ciężką lektykę.

Podobnie jak z drogami, nie inaczej było z domami tych biednych i tych bogatych mieszkańców miasta. W większości Ujgurów, Mongołów, Hui — Arabów oraz oczywiście Han — czyli Chińczyków ze wschodnich prowincji — do których zaliczał się wysoki urzędnik powiatowy Pan Zhao.

Można powiedzieć, że gdyby w Turfanie panował klimat, jak w południowych tropikalnych prowincjach Chin, gliniane w większości domostwa miejscowych, zamieniłyby się po pewnym czasie w zgrabne — większe lub mniejsze — kupki gliny, przykryte lichymi przewiewnymi resztkami dachów albo, i to nie.

Lao Zhao (Czcigodny Pan Zhao) śpieszył do swojej posiadłości na obrzeżach miasta, bo właśnie otrzymał dwie bardzo ważne wiadomości oraz jedną troszeczkę mniej ważną, ale równie istotną.

Ta najważniejsza była taka, że sam Wielki Sekretarz Finansów — Lao Wang (Czcigodny Pan Wang) z Cenzoratu wysłał do Turfanu kontrolera terenowego, który miał za zadanie prześwietlić finanse miasta oraz sprawdzić fachowość Zhao w zarządzaniu! Informacja była pewna, bo pochodziła od kuzyna — Pana Liu, konfratra Pana Zhao od wina oraz innych uciech, u którego często spędzał miłe poranki, grając w madżonga. Kim był kontroler, trudno powiedzieć. W każdym razie, wyruszył do miasta z całą świtą podwładnych i pomniejszych urzędników!

Druga w skali ważności wiadomość była taka, że córka Lao Zhao — Xiaojie, śliczna i powabna panna, a przy tym krnąbrna oraz wielce niezależna dziewczyna, którą rodzina i bliscy znajomi nazywali po imieniu — Yu (Deszcz), znowu narobiła mu wstydu, wyganiając z domu uciech dwie kuchenne służki Pana Zhao. Ponoć kobiety znalazły się w tym przybytku, bo zgubiły drogę do domu. Gdyby je tylko wygoniła, to jeszcze by uszło, bo ludzie z Turfanu znali jej krewki charakterek, ale dzisiaj Yu już przesadziła. Bowiem, „deszczowa panna” pogoniła je — nomen omen — w deszczu i błocie, regularnie obijając grzbiet raz jednej, a raz drugiej, krzycząc przy tym:

— Już ja wam dam! Na służbie u mojego ojca będziecie się po cichu zabawiać z tymi męskimi fujarami?! Do domu, posiłki gotować! Uczyć się, jak być dobrą żoną i matką, a nie, gołym tyłkiem świecić w burdelu!…

Oczywiście po każdym zdaniu, raz jedna, a raz druga z kobiet obrywały pejczem przez plecy

Bo trzeba jeszcze zaznaczyć, że panna Yu była, jak już wspomnieliśmy, śliczną dziewczyną o trudnym usposobieniu, ale oprócz ciężkiego charakteru posiadała jeszcze nadzwyczajne umiejętności w fechtunku i walkach wręcz, a więc umiejętnościach zarezerwowanych dla mężczyzn. Tak więc, dzięki tym zdolnościom mogła sobie pozwolić na wyciągnięcie obu służek z domu uciech, wybijając przy okazji temu i owemu kilka zębów oraz dekorując opuchniętą gębę Pana He — właściciela burdelu — pięknym sińcem okularowym lewego oka.

Zresztą, panna Yu nie bez powodu wyzywała swoje służki od tych, co to się zabawiają z „męskimi fujarami”, bowiem generalnie uznawała cały „męski rodzaj”, jako coś godnego pogardy i nie wartego najmniejszej uwagi.

Jak więc widać z powyższego, już te dwie informacje mogły przyprawić Pana Zhao o niestrawności, a kiedy dodamy jeszcze smród dobywający się z rozmokłych ulic miasta, to w istocie nie było mu czego zazdrościć, przynajmniej w tym momencie.

Nie możemy w tym miejscu zapomnieć o owej trzeciej wiadomości, która według pana Zhao była najmniej istotna, oczywiście z jego punktu widzenia oraz z punktu widzenia jego interesów.

Informację przyniósł jeden z żołnierzy Pana Lianga, oficera i głównodowodzącego w strażnicy miasta Turfan.

Jūnguān (urzędnik oficer) Yuan Liang, dowódca wojska broniącego dostępu do miasta oraz zabezpieczającego przejście karawan w końcówce trasy Jedwabnego Szlaku, był bardziej człowiekiem interesów — szczególnie tych prywatnych — niż oficerem i wojownikiem gotowym oddać życie za cesarstwo, cesarza i jego dobra. Tym bardziej, że tak po cichu, to uważał obecnie panującego cesarza Wanli, za powiedzmy oględnie… słabego władcę i człowieka.

Oficer Lao Liang był nadmiernie otyłym mężczyzną, ale, co trzeba mu przyznać, zawsze dobrze ubranym i najczęściej przebywającym w towarzystwie szerokiego grona pochlebców oraz kobiet lekkich obyczajów. Nie miał zamiaru narażać swoich, dopiero co wybudowanych pod najem domów oraz zajazdów dla karawan, na jakieś wojenne zawieruchy. No chyba, że chodziło o ich obronę przed czyimiś niecnymi zakusami.

Żołnierz Lianga dotarł do Pana Zhao w momencie, kiedy ten w pośpiechu opuszczał gościnny dom pana Liu, czyli zaraz po otrzymaniu dwóch wcześniejszych i najważniejszych wiadomości.

— Czcigodny panie Zhao! Proszę zaczekać!… — wołał zziajany piechur, odziany w w szpiczasty hełm i lamelkową zbroję do kolan. Biedaczyna taszczył ze sobą długą ciężką włócznię.

Wierny i potężnie zbudowany Tang, stanął przed lektyką, broniąc żołnierzowi dostępu do swojego pana.

— Zhǐhuīguān Lao (czcigodny dowódca) Liang przysyła mnie do szcownego pana z ważną wieścią! — wysapał posłannik, przyklękając w błocko na jedno kolano.

Lao Zhao odsunął boczną zasłonkę w lektyce, spojrzał łaskawie na piechura i mruknął:

— Mów, ale szybko, jakież to wieści przynosisz od dowódcy Lianga. Co, znowu mu brakuje budulca na te jego domy? Więcej srebra nie ma i już nic nie dostanie! Możesz mu to zaraz powiedzieć! Nie otrzyma też żadnej pożyczki z kasy miasta! Koniec!…

— Nie, panie… — powiedział szybko żołnierz. — Czcigodny Lao Liang kazał powiedzieć, że od strony pustyni idzie ku miastu, kierując się prosto na nasze wei-suo (stanowisko strażnicze), wielka armia wojowników! Z tego, co udało się wywiedzieć, są to jakieś niedobitki watahy Wilków — Láng! Kilkuset ludzi, jak nie więcej!

Zniecierpliwiony Pan Zhao machnął chwostem, dając tym samym znak, że żołnierz ma się zamknąć.

— No i co mnie to obchodzi?! — wrzasnął. — Wasz garnizon to jest przecież kilka tysięcy chłopa! Chyba dacie radę bandzie rozbójników? Nawet wtedy, gdy połowa z was jest nieprzydatna nawet do kopania rowów! Ja mam inne sprawy na głowie! Ważne sprawy na głowie! Kontrolera z Cenzoratu i stukniętą córkę! A ten mi tu będzie opowiadać o garstce buntowników Zouhanga! Też coś… — prychnął już nieco spokojniejszym tonem. — Wynoś się do swojego dowódcy i powiedz mu, że to jego zmartwienie, jak obroni miasto i idące karawany przed bandą Láng — Wilków! I powiedz mu jeszcze, że kontroler z Cenzoratu, który już tu zmierza z całą armią swoich ludzi, to dopiero jest przeciwnik! Wilcy, przy nim, są jak jagnięta! A kiedy ten wysoki urzędnik zobaczy jego nieudolność dowódczą, wtedy na pewno wyśle go w diabły, razem z jego domkami i oszustwami! Idź już, bo tracę cierpliwość!

Lao Zhao spojrzał w niebo i przywołał wiernego sługę.

— Tang! Prędko do domu! Te chmury na niebie nie wróżą nic dobrego! Chyba burza idzie! Co się to robi na tym świecie!… — zaciągnął zasłonkę, a przez otwór w lektyce wystawił rękę z chwostem na kijku, dając kulisom znak do odmarszu.

*

Zhao Xiaojie (panna Zhao) siedziała na najwyższym stopniu schodów ganku, tuż przed wejściem do domu. Zajadała jakieś owoce. Pluła przed siebie pestkami, a przy okazji uważnie przypatrywała się spadającym z dachówek kroplom wody.

Dziewczyna miała już dwadzieścia lat, ale tak rzęsisty deszcz widziała chyba piąty, no może szósty raz w swoim życiu. Nie ma się więc co dziwić jej zainteresowaniu deszczową wodą, gdyż klimat w Turfanie był gorący i suchy. Z tego, co jej kiedyś opowiedział ojciec, taki sam deszcz towarzyszył jej narodzinom. To stąd ponoć wzięło się jej imię — Yu (Deszcz).

W jej przypadku miało ono dwa znaczenia: mówiło o wspomnianym deszczu z dnia narodzin, ale i też o deszczu łez, wylanych przez ojca po śmierci w połogu ukochanej żony — Taitai Zhao (Pani Zhao).

Niestety, stało się tak, że matka przypłaciła jej długooczekiwane narodziny chorobą poporodową, a potem śmiercią w gorączce. Z tego smutnego powodu, Yu nigdy nie doznała matczynego ciepła i dobroci. Wychowywał ją, a raczej starał się wychować ojciec przy pomocy sporej grupy opiekunek.

Nie była to wcale łatwa sprawa, bo Yu miała charakterek odpowiadający raczej nieokiełznanej i nieprzewidywalnej burzy z piorunami, a nie, delikatność wiosennego deszczyku, roszącego kwietną łąkę. Nie tylko charakter dziewczyny był zmartwieniem urzędnika Zhao, jeszcze większym utrapieniem był fakt, że już dawno minął u Yu wiek, w którym córka powinna była odejść z domu w objęcia męża. Jak na razie, liczne i nie licujące z pojęciem dobrze wychowanej i uległej narzeczonej „wyczyny” i wybryki panny Yu nie przyczyniały się do tego, by pod drzwiami pana Zhao ustawiała się kolejka konkurentów do ręki córki.

Dzisiejszy, kolejny już niestosowny występek, zapewne był już na ustach całego miasta. A pewnym było, że niebawem trafi w inne rejony prefektury Turfanu, dzięki wędrującym kupieckim karawanom.

Co prawda, panna Yu miała jednego wytrwałego albo wręcz zatwardziałego wielbiciela, którym był nie kto inny, a dowódca strażnicy — Lao Liang. Jednak Zhao Yu na sam dźwięk jego nazwiska, wpadała w taką wściekłość, że w panice uciekali od niej wszyscy ci, co akurat byli w pobliżu.

Lao Liang był jednak człowiekiem cierpliwym i pewnym swego, bo, jak sam mawiał: „niejedna twierdza padła dopiero wówczas, kiedy jadła zbrakło”… Co miał na myśli? Trudno powiedzieć. W każdym razie, szczęście w nieszczęściu dla ojca Yu, że dowódca strażnicy był leniwy. Natomiast on sam, mówiąc oględnie, nie przepadał za naczelnikiem turfańskiego garnizonu wei-suo. Dlatego, jak na razie, panieństwo Zhao Xiaojie było niezagrożone do czasu, aż znajdzie się jakiś szaleniec, który weźmie ją za żonę nie bacząc na to, jak dziewczyna się zachowuje. Mający jedynie przed oczami jej nietuzinkową urodę, gibkie ciało oraz otwarty umysł.

Mówiąc o urodzie panny Zhao, trzeba by było jeszcze dodać do tego fakt, że — co było niespotykane u Han — dziewczyna była wysoka, szczuplutka, no i miała śliczne, duże… niebieskie oczy!

Jak się to stało nie wiadomo, w każdym razie po jej urodzeniu miasto aż huczało od plotek, że: to przecież jest niemożliwe! Do czasu, kiedy na ten temat wypowiedział się jeden z miejscowych uczonych — czcigodny Kang-Mao, który orzekł iż: „niebieskie oczęta u szlachetnie urodzonych dziewoi, i tylko dziewoi — zaznaczył — to jest rzecz normalna i powszechna u ludzi z północy”. A, jak powszechnie było wiadomo, rodzina Zhao przywędrowała do Turfanu właśnie z tych rejonów cesarstwa.

Był tylko jeden człowiek — no, może dwóch, wliczając w to samego małżonka Taitai Zhao — który nie uwierzył w ani jedno słowo uczonego. Był nim starszy nadzorca sług w domu urzędnika — sędziwy Lao Ye, który już nie jedno widział w swoim długim życiu. Jednak, jak przystało na dobrego sługę, swoją tajemnicę zabrał do grobu. Dziwnym jednak było, że kiedy jeszcze żył, tylko on mówił do małej Yu: Xiao Xīfēng (Mały Zachodni Wiaterku), mając przy tym na ustach tajemniczy uśmieszek.

Tak więc, panna Yu siedziała sobie na najwyższym stopniu schodów ganku, jedząc owoce wiśni i plując pestkami w błoto. Deszcz przestał już padać i tylko pojedyncze krople wolno spadały z dachówek dachu. Zza ostatnich burzowych chmur wyjrzało słońce, rozpalając od nowa suche powietrze Kotliny Turfańskiej.

Wstała ze schodka, otrzepała ręce i już miała odejść w głąb domu, kiedy przez główną bramę na podwórze wpadł sługa ojca, wierny Tang, ze swoimi ludźmi. Stanęła w drzwiach, przyglądając się upapranym w śmierdzącej glinie sługom. Widok był żałosny. Uśmiechnęła się pod nosem. Bo tak po prawdzie, to nie lubiła tego „dętego osiłka i przygłupa”, jak nazywała Tanga. Dlatego widok umazanego błotem od stóp po głowę nielubianego sługi bardzo się jej spodobał.

Zaraz za obstawą na dziedziniec wpadli kulisi, niosący na ramionach wielką lektykę ojca. Na ten widok twarz Yu wykrzywił grymas niesmaku. Już miała wejść do środka, by zniknąć w chłodnym mroku domostwa, kiedy usłyszała za sobą ostry i lekko skrzekliwy głos pana Zhao.

— Panno Yu! Zaczekaj no! Gdzież to się wybierasz, co?! Mamy sobie wiele do powiedzenia! — krzyczał, niesiony teraz na rękach przez dwóch służących, którzy wyskoczyli po swojego pana z domu. — Koniec! Skończyło się! Twoje ekscesy i fanaberie przekroczyły wszelkie możliwe granice!

Słudzy weszli na ganek i usadowili pana Zhao w fotelu przyniesionym z domu. Yu odwróciła się wreszcie do ojca i niby to, grzecznie patrząc przed siebie, ukradkiem uważnie mu się przyglądała. Stwierdziła z satysfakcją, że ojciec jest dosłownie „zielony” od torsji, co było widać nawet pod warstwą „stu tysięcy” różnych mazideł jakimi była pokryta jego twarz.

Garderobiany stanął za fotelem i kłaniając się spytał, czy może już zdjąć urzędniczy kapelusz oraz ozdobną szatę mandaryna. Zhao tylko fuknął, machając chwostem, co sługa uznał za oznakę przyzwolenia. Potem zdjął z głowy pryncypała wysoką czapę i rozpiął uniform z wyszytym na nim srebrzystym bażantem, który świadczył o tym iż Lao Zhao był wysokim urzędnikiem piątego stopnia, czyli — mówiąc inaczej — najważniejszym mandarynem w Turfanie i przedstawicielem władzy cesarskiej na tę prefekturę.

Kiedy wreszcie Zhao pozbył się oznak urzędniczej władzy, wstał z fotela i zniecierpliwiony machnął ręką nakazując, by wszyscy prócz Yu zeszli z ganku yamenu.

— Miarka się przebrała, moja droga córko!…

— Nie wiadomo, czy twoja… — mruknęła pod nosem.

— Co?! Co tam gadasz do siebie?! — wrzeszczał rozsierdzony nie na żarty. Twarz mandaryna z poprzedniej barwy słabej zieleni, przybrała teraz odcień ostrej czerwieni, wyglądając niby rozkrojony owoc granatu! — Skończyło się! Jak tylko ten tłusty idiota Liang upora się z hordą Wilków, odsyłam cię niewdzięcznico do górskiego klasztoru! Będziesz tam gnić do końca swoich dni!… — sapnął zmęczony zbyt długim wywodem.

Usiadł na powrót w fotelu, a sługa podał mu w srebrnym kubku jakiś napój.

— Won! — wrzasnął na chłopaka, ale napój wypił. — Ja, mandaryn piątej kategorii i urzędnik cesarski na całą prefekturę! Ja Zhao Rui mam się wstydzić za tę głupią kozę, co to myśli, że jak umie machać mieczami i skakać na koniu… — znowu wstał z fotela — to już jej wszystko wolno! — Z zapamiętaniem machał chwostem tuż przed nosem Yu.

— To się nazywa woltyżerka, tato… — mruknęła.

— Cicho!!! — wydarł się, łapiąc się przy tym za głowę. — Teraz ja mówię!

— Raczej, wrzeszczysz… — szepnęła.

— Ja chyba zwariuję.

Nagle umilkł i stał przez chwilę z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Zastanawiał się nad czymś.

— Dobrze. Mam pomysł. Nie pojedziesz do klasztoru w górach. O nie, to by było zbyt proste. Kiedy tylko ten tłusty cap Liang, upora się z bandytami, ty zgodzisz się łaskawie wyjść za niego! Koniec! Będziesz wreszcie mieć to, co tak kochasz! Wojaczkę pod nosem i tępego wojaka w łóżku! Skończyła się moja cierpliwość! I nie ma dyskusji! Postanowiłem! Wreszcie pozbędę się ciebie z domu!

— Chciałbyś…

— Co?! Co tam gadasz?! Nie wierzysz mi? No, to patrz i słuchaj!

Podszedł do drzwi otwarł je i wrzasnął w mrok pomieszczenia:

— Tang!… — kiedy sługa się pojawił, polecił — zabierz pannę Yu do jej pokoju i dobrze zamknij drzwi! Okna mają być zabite deskami, a straż stać pod drzwiami przez całą dobę! Jak skończysz, przyprowadź te dwie kobiety, które moja głupia córeczka potraktowała batogiem!

Zaskoczona i blada jak kreda Yu, stała przed ojcem nie mogąc z siebie wydobyć słowa. Otwarła szeroko usta, widząc jego autentyczną wściekłość. Jak dotąd nigdy się tak nie zachowywał.

Co się stało, co go doprowadziło do takiego stanu? — myślała. — Bo chyba nie mój postępek. Co ojciec powiedział o Wilkach? Zbliżają się do miasta? A, bo to pierwszy raz? Nie, to musi być coś innego. Coś czego Lao Zhao boi się najbardziej na świecie, a tym może być jedynie utrata stanowiska i władzy!

Kiedy Tang, mocno trzymający ogłupiałą dziewczynę za ramię — co ciekawe niestawiającą najmniejszego oporu — zniknął w mroku domowych pomieszczeń, pan Zhao nawet nie spojrzał w ślad za nią, a jedynie chodził nerwowo po ganku w tę i z powrotem, cedząc do siebie słowa:

— Co, dalej mi nie wierzysz niewdzięczna i krnąbrna dziewucho? No, to się przekonasz. Ciekawy jestem ile mnie tym razem będzie kosztować, twój kolejny wybryk. Pozwala sobie na coraz więcej! A wszystko się zaczęło po powrocie ze stolicy. Ja naiwny myślałem, że znajdzie się tam jakiś kawaler, który okiełzna to szalone dziewczę. Co oni jej tam nakładli do tego pustego łba? Koniec, jak powiedziałem, koniec z tym.

Przystanął i stwierdził, że jakimś cudem ma ubłocone trzewiki. Widać ci idioci, kiedy go nieśli z lektyki, to zahaczył stopami o glinę. Ze wstrętem je zdjął, opierając czubek jednego o napiętek drugiego buta. Teraz chodził po ganku na bosaka, dalej do siebie gadając:

— Rodziny tych dwóch dziwek zapewne będą się domagać wielu kawałków srebra odszkodowania za straty moralne. Dziwki… — westchnął — trzeba będzie się ich pozbyć z yamenu. Mam tylko nadzieję, że na tym się skończy.

Zhao usiadł w fotelu i stwierdził z satysfakcją, że jego rozkaz o zabiciu deskami okien pokoju Yu, właśnie był wykonywany. Tym razem stukanie młotków brzmiało dla niego, jak najpiękniejsza muzyka.

* * *

Jeden ze zwiadowców wrócił z pustyni skoro świt. Dowódca warty przyjął od żołnierza meldunek i niezwłocznie udał się do kwatery naczelnika Lao Lianga. Garnizon powoli budził się do życia. Jūnshì (sierżant) Sun szedł długim zadaszonym pomostem bojowym, prosto w stronę jednej z wież strażnicy, będącej kwaterą dowódcy turfańskiego wei-suo. Idąc sprawdzał, czy czasami stojący przy strzelnicach żołnierze nie ucinają sobie drzemki.

Przechodząc nad główną bramą wjazdową zerknął w dół sprawdzając, czy przed zamkniętymi jeszcze wrotami fortu, nie było zbyt dużego tłumu oczekujących na wjazd w stronę miasta.

Może był to wynik pojawienia się bandyckich, zbuntowanych wojsk Láng — Wilków, bo faktycznie tym razem oczekiwała na wjazd na tereny podległe miastu, spora grupa ujgurskich chłopów i kupców oraz — stojące nieco dalej — dosyć duże karawany.

Turfan jako jedno z pierwszych miast na chińskim odcinku Jedwabnego Szlaku oraz jako stolica prefektury, miał jedną z najsilniejszych i najliczniej obsadzonych żołnierzami strażnic wei-suo. Na dodatek, mur obronny — którego budowę niedawno zakończono — licząc od głównych wrót wjazdowych zorientowanych na zachód, miał długość dwóch li w każdą stronę. Od strony południowej, zakończony był skalistym zboczem góry, stromego i niedostępnego masywu górskiego, a od północnej — urwistym wąwozem nie do przejścia. Tak więc, wielka centralna brama strażnicy oraz dwie na południu i północy, były dosłownie jedynymi swobodnymi wjazdami do Kotliny Turfańskiej i miasta. Obwarowanymi solidną budowlą obronną, na kształt chińskich fortyfikacji warownych.

Wysokość muru ustalono na trzydzieści czi. Nad bramą centralną i w pobliżu wież strażniczych, pomost bojowy był zadaszony, zaś dalej od centralnego wejścia — równo z podwyższonym murem — zbudowano liczne blanki i merlony, a nawet machikuły.

Oficer Sun dotarł wreszcie pod drzwi kwatery dowódcy strażnicy. Stojący przy nich wartownik posłusznie odsunął się na bok, dając mu przejść. Sun już miał wejść na schody, prowadzące do pomieszczeń mieszkalnych dowódcy, kiedy zatrzymał się w pół kroku nasłuchując. Na górze było słychać głośną rozmowę!

Od razu rozpoznał głosy. Rozmawiali, a w zasadzie kłócili się ze sobą: dàxiào Liang z jakimś drugim oficerem. Rozpoznał po głosie zastępcę dowódcy garnizonu, który nie tak dawno trafił do strażnicy prosto ze stolicy. Shàngwèi Xie Liao, był młodym i ambitnym żołnierzem, wysłanym na tę odległą placówkę w niedługim czasie po zdanych egzaminach na wyższe stopnie oficerskie. Z tego, co się Sun dowiedział z różnych źródeł, wynikało, że być może kapitan był synem jakiejś ważnej osoby z Cenzoratu. Ponoć właśnie ta osoba miała się pojawić w Turfanie. Sun nie wiedział, czy to ktoś z rodziny kapitana, czy też może jakiś jego protektor.

W każdym razie na miejscu pana Lianga uważałbym, co mówię i jak się zwracam do młodego Xie.

Jednak z tego co sierżant, chcąc nie chcąc, słyszał stojąc na schodach wieży, wynikało, że dowódca garnizonu nie był w posiadaniu tej samej wiedzy co on albo nawet, gdy ją miał, była mu ona jak najbardziej obojętną, bo darł się na młodszego oficera niemiłosiernie.

— Nie będziesz mi chłystku mówić, co mam robić!… — krzyczał Liang, wkładając przy tym na grzbiet przy pomocy służącego, lekką krótką kolczugę. — Garnizon ma zostać za murem! Żadnych wypadów, i żadnych wycieczek! Podejdą pod mury, to wtedy będziemy bronić miasta!

— A karawany! A ludzie?!… — wcale nie ciszej wrzeszczał Xie. — Mamy tych ludzi zostawić na pastwę bezlitosnych zbójów i bandytów! Wytłuką ich, a towar zrabują!

Liang na kolczugę założył wzorzystą grubą koszulę, całą ozdobioną w motyw ziejącego ogniem, zielonego smoka. Pachołek przytroczył mu do pasa miecz dao schowany w pięknie inkrustowanej pochwie.

— Powiedziałem, shàngwèi! To jest rozkaz!… Masz siedzieć na blankach i czekać aż zbuntowane wojska podejdą do murów! Koniec! Wyjść!…

Mina młodego kapitana, patrzącego na krygującego się przed lustrem pułkownika, mówiła wszystko: tchórz! Wstrętny i obleśny tchórz!

Obrócił się na pięcie i już miał wyjść, kiedy w drzwiach rzucił jeszcze przez ramię.

— A jak w tych karawanach zmierza do naszego kraju ktoś ważny? Tak samo ważny, a może i ważniejszy, jak osoba szacownego kontrolera z Cenzoratu, który właśnie do nas zmierza?

A ten, skąd już o tym wie? — przez głowę Lianga przemknęła jak błyskawica ostrzegawcza myśl. — Lao Zhao powiedział o wizycie kontrolera jedynie mojemu zaufanemu. To skąd ten chłystek już o tym wie? Czyżby to jego sprawka? Może, to on ściągnął tutaj swojego…

Krzyknął za wychodzącym Xie:

— Kapitanie! Wróć!…

Młody oficer pojawił się w drzwiach kwatery.

— Dobra, zastanowiłem się. — Podszedł do szerokiego stołu i nalał sobie do cynowego kubka wina ryżowego. Uspokoił się już nieco. — Weźmiesz dwudziestu ludzi…

— Dwudziestu? A co da dwudziestu ludzi na z góra tysiąc, wyćwiczonych i zaprawionych w boju zbójów?

Xie bez specjalnych ceregieli wszedł mu w słowo, co znowu rozsierdziło pułkownika.

— Powiedziałem, dwudziestu! Pojedziesz jedynie na rekonesans! Sprawdzicie, czy na drodze są jeszcze jakieś karawany i, czy bandyci im zagrażają! Tyle! Zrozumiałeś kapitanie?! To jest mój ostateczny rozkaz!…

Po ostatnich słowach tłusty podbródek pułkownika zatrząsł się śmiesznie pod rzemykiem przytrzymującym, wyglądający niczym talerz, płaski mosiężny hełm. Wyglądało to iście groteskowo. Jednak, kiedy się spojrzało w twarde oczy mężczyzny, wbijające się w kapitana jak noże w zadek świniaka, to wtedy drgające podbródki już wcale takie śmieszne nie były.

Patrzył na niego silny i wyrachowany typ, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. A kiedy dodamy do tego fakt iż dàxiào Liang — mimo swojej tuszy — był znakomitym fechmistrzem w różnych rodzajach białej broni oraz zaprawionym w boju i knowaniach oficerem, to trzeba było się mieć przed nim na baczności. Czy kapitan Xie o tym wiedział? Trudno powiedzieć. A może specjalnie go prowokował, żeby sprawdzić na ile może sobie pozwolić?

W końcu, ani zdolności bojowych, czy też sposobu i jakości wyszkolenia młodego żołnierza, nikt w garnizonie nie znał.

— Wyjedziesz natychmiast! Brama strażnicy po wpuszczeniu czekających karawan ma być zaraz zamknięta! Teraz możesz odejść!… — Liang ostentacyjnie odwrócił się plecami do kapitana Xie, dając mu tym samym do zrozumienia, że nie tylko zakończył rozmowę, ale i też, że gardzi nim, traktując gorzej niż swojego pachołka.

Schodząc ze schodów Xie natknął się na wchodzącego do góry sierżanta Sun. Dowódca warty stanął z boku schodów, przepuszczając oficera i przyjął postawę zasadniczą. Kiedy ten go mijał, pozdrawiając wyciągniętą dłonią, sierżant odezwał się do niego nie pytany, co było rzeczą niespotykaną.

— Shàngwèi Xie, czy mogę coś powiedzieć?…

Kapitan zatrzymał się kilka stopni niżej, a potem wrócił do sierżanta.

— Mów.

— Weźmie mnie pan na ten zwiad?

Na twarzy oficera odmalowało się lekkie zdziwienie, ale w myślach odczuł zadowolenie, bo wreszcie ktoś zaczynał dostrzegać jego oddanie sprawie ochrony miasta i tego, co tak faktycznie powinien robić żołnierz.

Sierżant musiał słyszeć nasze krzyki — pomyślał. No i dobrze. Przynajmniej znalazł się jeden, co chce walczyć i bronić, a nie, budować jakieś durne domy dla zysku naczelnika strażnicy!

Jednak, żeby się upewnić, spytał:

— Dlaczego? Po co chcesz iść z własnej woli na niebezpieczną wycieczkę, w której można będzie stracić życie albo być ranionym? I tak wyznaczę ludzi, którzy będą musieli pójść. Mów…

Sierżant przełknął ślinę i wypalił:

— Jestem żołnierzem kapitanie, obrona i walka z wrogiem, to jest mój obowiązek! A po za tym… wydaje mi się, że jak ktoś idzie na bój z własnej woli, a nie z przymusu, ten walczy za dwóch. Jak pan będzie chciał, znajdę jeszcze dużo takich, co pójdą na zwiad z własnej woli.

Dłuższy czas przyglądał się żołnierzowi oceniając, czy to co mówi jest prawdą. Nie wyczuł w jego słowach fałszu, a z oczu, jak to mówią: dobrze mu patrzyło.

— Dobra, zdaję się na ciebie sierżancie Sun. Rób, co uważasz, a co trzeba zrobić. A teraz idź złożyć meldunek dowódcy.

Już miał zejść ze schodów, ale jeszcze się zatrzymał.

— Ilu ich jest? — spytał.

— Będzie z tysiąc chłopa. Wszyscy na koniach. Sprawne i karne wojsko. Nie zostawiają świadków i nie biorą jeńców. Interesują ich wyłącznie łupy. Kobiety zabierają ze sobą. Gwałcą, a potem zabijają. Są mniej więcej dwa dni drogi od nas. Poruszają się w prostej linii od Urumczi w naszą stronę. W drodze są jeszcze trzy, może dwie karawany, które połączyły się w jedną. Widać w ten sposób mają więcej żołnierzy i większe szanse obrony. Musi nimi dowodzić ktoś doświadczony, bo ponoć już nie raz dali w kość bandytom. Te karawany, co wyszły od nas, dotarły już do Urumczi, ale obie poniosły duże straty w ludziach i towarze. I to tylko dlatego, bo jakimś cudem Wilki w ich stronę wysłały niewielkie oddziały, więc zdołali się jakoś obronić. Cała zbuntowana armia idzie w ślad za tą połączoną karawaną, która kieruje się do naszego miasta. Trudno powiedzieć dlaczego tak się dzieje, ale wydaje się, że Wilki dyszą chęcią zemsty, a może kupcy wiozą coś na czym zbójom bardzo zależy albo jest wśród nich ktoś, kogo chcą dopaść za wszelką cenę. Zwiadowca pędził co koń wyskoczy, wyprzedzając kupców o jakiś dzień, góra półtora dnia. Wojska Wilków są mniej więcej w tej samej odległości za połączonymi karawanami, które szybko idą w naszym kierunku. Oczywiście na ile to możliwe. Ale raczej nie mają szans, żeby zdążyć do bram Turfanu przed bandytami.

— Rozumiem… — mruknął zamyślony Xie. — Idź złóż raport, a potem, jak najszybciej przyjdź z wybranymi przez siebie ludźmi do północnej wieży. Tam będę na was czekać. Zabierzcie ze sobą dobre silne konie, lekkie uzbrojenie i zapas jedzenia na kilka dni, bo coś mi się widzi, że naszym atutem będzie szybkość i cierpliwość. — Skinął głową i ruszył w dół schodów.

*

— A gdzież to się wybierasz, sierżancie Sun…

Kapitan i adiutant pułkownika Lianga — shàngwèi Gong (przez żołnierzy nazywany „Sępem” z racji swojego wyglądu i charakteru) stanął mu na drodze oparty o deski pomostu strzelniczego.

— Słyszałem, że zwołujesz ludzi na zwiad z tym całym, Xie. Moich ludzi, sierżancie Sue.

Mówił znudzonym głosem, nie patrząc na niego, a tylko przyglądając się swoim zadbanym i pomalowanym na czarno paznokciom u rąk.

— Bo nie wiem, czy wiesz, ale ty też jesteś m-o-i-m — zaznaczył — człowiekiem, sierżancie. A ja, jakoś nie przypominam sobie, bym wyraził zgodę na jakikolwiek wyjazd ze strażnicy, jūnshì (sierżancie) Sun — warknął oficer. — Dlatego, zabieraj swoje dupsko i odwołaj ludzi spod wieży. Szacowny dàxiào Liang, zezwolił na udział w wycieczce dwudziestu ludziom. Wybrałem najlepszych. Stoją tam, na dole. To oni pojadą na zwiad. Ty zaś i reszta „twoich”, macie co innego do roboty.

Sun stał przed zwierzchnikiem nic nie mówiąc. Doskonale wiedział, że nie pytany i bez zezwolenia nie powinien się odzywać przy oficerze. Już raz dzisiaj złamał ten zakaz.

Zerknął jedynie na „wybrańców” wytypowanych przez kapitana Gonga. Tak, jak się można było spodziewać, pod pomostem stały chyba największe łamagi i najstarsi żołnierze garnizonu. O „rumakach”, których dosiadali, już lepiej nie mówić.

Z powrotem skierował wzrok na Gonga.

— No, na co czekasz? — warknął kapitan. — Zabieraj się na kwaterę i zejdź mi z oczu. Jutro z rana czeka cię robota przy dwóch domach pułkownika.

Już miał się odezwać, kiedy usłyszał za sobą cichy, ale stanowczy głos kapitana Xie.

— O, widzę panie Gong, że ekipa do prac ziemnych jest już gotowa! To bardzo dobrze! Pułkownik będzie zadowolony! — Xie wyłonił się z cienia strzelnicy. — Pogratulować, tak szybkiego wykonania rozkazu! Nie wiem tylko, czy te łachmyty poradzą sobie z wykopaniem tak głębokich dołów…

Niby to strapiony kapitan złapał się za brodę, patrząc na smętną grupkę ludzi od Gonga.

Twarz adiutanta wyraźnie pociemniała pod kredowym pudrem.

— Nic nie wiem o żadnych dołach! — wrzasnął. — A ci ludzie, to są przygotowani dla ciebie na zwiad, który poprowadzisz, a nie, do kopania jakichś kretyńskich dołów!

— Taak?… — oczy Xie rozszerzyły się w zdumieniu — a ja dopiero co wracam od szacownego dàxiào Lianga, który rozkazał zabrać mu sprzed oczu tych łazęgów, co to czekają na mnie i sierżanta Sun przed główną bramą! Nic mi nie mówił o jakichś kolejnych, których to ty niby miałeś przygotować. Za to… — uśmiechnął się pod cienkim długim wąsikiem — stwierdził, że ty kapitanie, masz zabrać wybranych przez siebie ludzi do wykopania dołów pod nowy dom pana pułkownika. Jak widzę — pokazał na grupę pod podestem — wybrałeś tych najmniej potrzebnych w czasie ewentualnego ataku Wilków. I bardzo dobrze! Jako zastępca pana Lianga, pochwalam taką dalekowzroczność kapitanie! W walce na blankach się nie przydadzą, a będą jedynie zawadzać, a kopanie rowów, to jest coś, do czego jeszcze się nadają. Tylko, czy to nie jest zbyt proste i trywialne zadanie dla tak dobrego oficera jak pan, shàngwèi Gong. Nie lepiej wysłać z nimi jakiegoś sierżanta albo „starszego” żołnierza? Pozwoli pan, panie Gong, że wskażę takiego?

Xie rozejrzał się i przywołał idącego pod pomostem tęgiego żołnierza. Wezwany doczłapał do kapitana.

— Jak cię zwą, żołnierzu?

— Nazywam się Chen Li, panie kapitanie.

— Dobrze, Chen Li. Weźmiesz tych tu dwudziestu ludzi, wybranych przez shàngwèi Gonga i zaprowadzisz do kopania dołów pod nowy dom pułkownika. Rozumiesz?…

— Tak, panie kapitanie Xie. Rozumiem.

— No, to wykonać!…

Ogłupiały shàngwèi Gong nawet nie oponował. Patrzył tylko tymi swoimi „sępimi” wodnistymi oczami, to na Xie, to na sierżanta Suna.

— Dobrze, kapitanie! To teraz ja ze swoimi ludźmi wyjeżdżam z garnizonu, bo pan pułkownik zapewne już się niecierpliwi! Natomiast pan, niech się teraz uda po dalsze rozkazy do dàxiào Lianga. Żegnam…

Xie wyminął Gonga i zaczął schodzić z pomostu, mówiąc:

— Sierżancie Sun, idziemy. Czas jechać…

***

Zhao Xiaojie (panna Zhao) siedziała na łóżku. W pokoju panował półmrok, bo światło dnia nie mogło się przedostać do środka izby poprzez zabite okna. Zapalone przez służbę lampy, poustawiane w różnych miejscach, błyszczały migotliwym punktowym blaskiem, oświetlając zamyśloną twarz dziewczyny.

I co ja mam teraz zrobić? Ojciec nie odpuści. Będzie mnie tutaj trzymać aż skończy się najazd Wilków, a może nawet do czasu aż skończą się jego kłopoty. Potem siłą wywlecze i podstawi pod nos tej tłustej świni Liangowi. A wtedy… — westchnęła — będzie już ze mną koniec.

Podwinęła nogi pod siebie.

Ale, ja się nie dam. Jak mu się wydaje, że wygrał, to się grubo pomylił. Nie sprzeda mnie dàxiào Liangowi. Niedoczekanie! Ojczulek nie docenia mojej pomysłowości i przezorności. Dwa dni w odosobnieniu w zupełności wystarczą.

Podniosła się i zgrabnie — wykonując przy tym w powietrzu pełny obrót przez plecy — zeskoczyła na podłogę. Uklęknęła przy łóżku i sięgnęła pod spód łoża. Po chwili wyciągnęła stamtąd sporą płaską skrzynię. Sięgnęła za dekolt, skąd wyjęła mały kluczyk. Otwarła wieko i sprawdziła, czy w skrzyni jest wszystko, co do niej wsadziła. Na powrót wsunęła skrzynię pod łóżko.

Podeszła do zabitego deskami okna. Patrząc przez szparę stwierdziła, że z wolna zapadał zmierzch. Niedługo służąca przyniesie wieczorny posiłek, po którym będzie już miała pełną swobodę aż do samego rana. No chyba, że ojczulek postanowi znowu się pokazać i namawiać po raz kolejny na dobrowolny ożenek z obleśnym Liangiem. Wczoraj zrobiła wszystko, żeby go do takiej wizyty skutecznie zniechęcić.

Zgodnie z jej przewidywaniami za niedługi czas w pokoju pojawiła się służąca. Postawiła tacę z jedzeniem na stoliku, a potem zaraz wyszła. Czujne oko strażnika zlustrowało pokój, a gdy stwierdził, że wszystko jest w porządku, Yu została sama.

Kiedy się upewniła, że w domu zapanowała już nocna cisza, ponownie sięgnęła pod łóżko. Wszystko musiało się odbyć w zupełnej ciemności, żeby strażnik nie mógł dostrzec tego co zaraz zrobi. To dlatego wcześniej jeszcze raz sprawdziła, zapamiętując gdzie i co jest ułożone w skrzyni.

Po chwili, ubrana w wygodny strój skrytobójcy, wzorowany na uniformie japońskiego ninja, uzbrojona po zęby, stanęła pod drzwiami pokoju.

— Ratunku!… — zaskrzeczała, przytykając usta do desek. — Coś mi się stało! Pomóż mi, tracę przytomność!… — szeptała coraz ciszej, a potem kopnięciem wywróciła mały stolik, by uwiarygodnić fakt „omdlenia”.

Strażnik dał się nabrać! Przekręcił klucz, otwarł drzwi, wpadł do środka i… stanął jak wryty! Przed nim stał z mieczem w ręku „czarny wojownik”! Skrytobójca!…

Ta krótka chwila zaskoczenia wystarczyła. Strażnik zafasował kopniaka w głowę i odpłynął w niebyt. Zamknęła drzwi i związała mężczyznę, kneblując mu usta. Ostrożnie wyjrzała na korytarz. W yamenie było pusto i cicho. Stosując techniki maskowania, pobiegła do tylnych drzwi domu. Wiedziała, że tam też jest strażnik, ale pilnujący tego wyjścia miał obowiązek dokonywania obchodu budynków gospodarczych i w tym czasie właśnie to robił! Cichutko wybiegła z domu i pobiegła w stronę stajni. Zajrzała do środka. Paliła się, jak zawsze, jedna lampa oliwna zawieszona na głównej belce ponad głównymi wrotami. W środku było pusto, a strażnik właśnie wracał pod drzwi yamenu.

Osiodłała swojego ogiera, otwarła tylne drzwi stajni i wyprowadziła konia. Wskoczyła na siodło i stępa ruszyła w noc. Zatrzymała się nasłuchując. Na szczęście w całym domu pana Zhao panowała kompletna cisza. Świecący wysoko na niebie księżyc oświetlał drogę. Bez najmniejszego wysiłku przeskoczyła mały płotek ogrodzenia i pognała w stronę majaczącego w oddali wei-suo.

*

Jak tylko o świcie otwarto bramę strażnicy, wyjechała z chronionego terenu wei-suo poza mury twierdzy i wmieszała się w tłum tych, co czekali na wjazd i wejście. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, bo takich jak ona i jej podobnych było wielu. Bardziej kontrolowano wszystkich tych, co chcieli dostać się do miasta. Całe tłumy ludzi i zwierząt. Kupcy ujgurscy, rolnicy Han ze swoimi produktami i zwierzętami, rzemieślnicy, co przywieźli na targ różne swoje wyroby: dzbany, ceramikę, wyplatane kosze oraz wiele, wiele innych rzeczy. Dochodziły do tego liczne gromady wędrowców, no i chyba też uciekinierów, którzy całymi rodzinami chcieli schronić się za murami twierdzy przed hordą Wilków, bojąc się śmierci lub porwania.

W dwóch dużych grupach — nieco dalej od strażnicy — zbiły się w krąg dwie karawany. Zwierzęta i ochrona kupców, trwały na zewnątrz kręgów, zaś towar i sami wędrowcy — jako ci najważniejsi — siedzieli bezpieczni w środku okręgu, czekając cierpliwie na wjazd poza bramę, by móc udać się do Turfanu i dalej Jedwabnym Szlakiem aż na sam jego koniec.

Panował ogólny rozgardiasz i wielki hałas, w którym gwar i głosy krzyczących ludzi, mieszały się z rykiem, kwikiem i wszelkimi innymi odgłosami zgromadzonych pod murem zwierząt.

Yu, okryta płaszczem pustynnego nomady od czubka głowy po stopy, usiadła w kucki na wysokim odłamku skalnym. Był on nieco oddalony od tłumu, ale na tyle blisko muru, że swobodnie mogła obserwować cały teren przed bramą.

W pewnym momencie zobaczyła, jak z bramy wyjechała niewielka grupa żołnierzy. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni i odziani w lekkie lamelkowe zbroje.

Na końcu kawalkady prowadzono na wodzach dwa osiodłane konie, które nie miały jeźdźców. Do tego ciągnięto jeszcze kilka jucznych mułów, obładowanych jakimiś pakunkami. Doszła do wniosku, że grupa czekała na kogoś, a najwyraźniej byli to dowódcy grupy.

Podekscytowana widokiem zbrojnych, a zarazem mocno zainteresowana tym; po co tak nieliczna w sumie drużyna opuszcza bezpieczne mury strażnicy, nie spuszczała wzroku z żołnierzy. Doszła do wniosku, że to musi być jakiś zwiad, który jedzie sprawdzić, gdzie są teraz Wilki i, co robią!

Zgodnie z jej przewidywaniami, po jakimś czasie przez bramę przeszło dwóch rosłych wojowników.

Natychmiast dosiedli podstawione konie. Jeden z nich na pewno był oficerem, co poznała to po rodzaju zbroi. Zaś ten drugi, idący w ślad za nim, musiał być jego przybocznym.

To jest to!… — pomyślała. — Na to właśnie czekałam. Teraz mam szansę, żeby się wreszcie dostać do grona żołnierskiej braci! Prawdziwych wojowników, a nie obleśnych niedojdów, żłopiących piwsko i ryżowe wino w przerwach między kopaniem rowów, budowaniem czyichś głupich domów, a wizytami w burdelu! Pokażę im, jak się walczy! A gdyby odkryli, że jestem kobietą?… — wydęła wargi. — Może kiedyś odkryją, ale wtedy moje bohaterstwo i wojenne czyny, przemówią za mnie! Są przecież kobiety wojowniczki!

Oczami wyobraźni już widziała siebie, jak pomaga jakiemuś młodemu i dzielnemu oficerowi w walce z wrogiem, a on… a on potem wciela ją do grona swoich towarzyszy i przyjaciół…

I z tym naiwnym obrazkiem w głowie, Yu wskoczyła na siodło. Odczekała aż tamci znikną w tumanie kurzu za niewielkim pagórkiem. Poprawiła douli, mocniej wciskając go na głowę, no i szczelniej otuliła się grubym wełnianym płaszczem, skrywającym ubranie skrytobójcy. Poranek był nad wyraz chłodny, a po za tym, lepiej żeby nikt nie widział charakterystycznego czarnego stroju. Na koniec sprawdziła, czy miecze zawieszone w pochwach na plecach trzymają się jak należy oraz, czy są na miejscu doklejone pod nosem długie wąsy, a spięte w kok włosy nie wysunęły się spod kapelusza. Wszystko było w porządku.

Spięła konia i ruszyła w ślad za żołnierzami.

***

Galopowali poprzez ubity piach. Słońce podnosiło się coraz wyżej, więc powietrze aż po horyzont zaczęło drgać, rozmywając widoczne w oddali szczyty gór oraz bliższe nich wzgórza, obrośnięte rzadką rachityczną roślinnością.

Sierżant Sun podjechał bliżej do kapitana. Zsunął chustę zasłaniającą twarz i odezwał się do dowódcy:

— Shàngwèi Xie. Mam informację od żołnierzy z ariergardy, że w ślad za nami jedzie od jakiegoś czasu samotny jeździec. Trudno powiedzieć, czy to jeden z Wilków, czy jakiś szpieg dàxiào Lianga. Moi ludzie mają go na oku. Usunąć? Czy złapać?

Kapitan przez dłuższą chwilę się nie odzywał, zastanawiając się widocznie, co zrobić z „ogonem”. Wreszcie odwrócił się do sierżanta i zapytał:

— Jedzie tropem, czy zachowuje odległość wzrokową?

— Jedzie tropem i tylko czasem podjeżdża bliżej, żeby sprawdzić, czy nie utracił śladów.

— Dobrze, panie Sun. Wobec tego weź dwóch ludzi i zatoczcie szeroki łuk, tak żeby w efekcie znaleźć się za nim. My w głównej grupie zwolnimy nieco, byście mieli czas na wykonanie manewru. Jedno jest pewne, nie możemy go zignorować, bo trudno powiedzieć, kto to jest. Nie możemy też jechać dalej, póki tego nie sprawdzimy! Tam gdzie jest ta ośnieżona góra po prawej…

— Za pozwoleniem, panie kapitanie to jest „Biały Rycerz Liu”! Tak tę górę nazywają.

Xie spojrzał na sierżanta.

— Dobrze, tam pod Białym Rycerzem Liu widać wąski wąwóz! Wjedziemy w niego, a ty ze swoimi zamkniesz temu człowiekowi drogę ucieczki! Weźmiemy go w kleszcze. Ale, gdyby jednak nie pojechał za nami, wtedy droga wolna, a ty dołączysz do drużyny. Wynikałoby z tego, że jazda naszym śladem, to był jedynie przypadek!

— Zrozumiałem, dowódco! — krzyknął Sun. — To będzie jakieś dziesięć li, nie nadłożymy specjalnie drogi!

Xie tylko skinął głową i lekko ściągnął cugle. Koń dowódcy zwolnił, tak jak i reszta oddziału.

Jeźdźcy skręcili za załom skalny, a tam wstrzymali konie i ustawili się w rzędzie w kierunku z którego przybyli. Czekali.

Po jakimś czasie usłyszeli tętent pojedynczego konia. Zbliżał się tajemniczy jeździec na którego właśnie się zaczaili.

Koń wyskoczył zza skały w pełnym galopie. Zaskoczony widokiem stojących mu na drodze żołnierzy, jadący ściągnął wodze tak gwałtownie, że rumak aż przysiadł na zadzie. I tylko to uchroniło go przed wyskoczeniem z siodła i niekontrolowany przelotem nad łbem konia.

Świetny jeździec… — pomyślał w tym momencie Xie. — Inny na jego miejscu, wyleciałby w powietrze, a potem złamał kark, spadając na kamienie.

Na dodatek, jakimś cudem obcy zdołał zawrócić konia i już miał odjechać, kiedy tuż przed nim wyrósł sierżant Sun i trzej żołnierze z grupy. Pułapka się zamknęła, droga ucieczki została zamknięta!

Żołnierz puścił wodze i wolno sięgnął za plecy, skąd wyjął dwa krótkie miecze. Trudno powiedzieć jak wyglądał, bo jego oblicze zasłaniała naciągnięta na twarz chusta, a oczy skrywał cień kapelusza douli.

***

Sześciu ludzi stało tyłem do wschodzącego słońca, patrząc z wysokości wzgórza na rozgrywającą się poniżej, scenę złapania w pułapkę tajemniczego jeźdźca, która rozgrywała się tuż przed ich oczami w głębokiej dolinie.

Piątka z nich miała na głowach szpiczaste perskie hełmy typu khula-khud.

W tego rodzaju ochronie głowy, twarze zasłaniała kolcza zasłona, mająca jedynie wąski otwór na oczy, a kiedy dodamy do tego szeroki nosal, trudno było powiedzieć kto się krył pod hełmem. Na ramiona jezdni mieli narzucone szerokie płaszcze, skrywające szczelnie sylwetki wojowników.

Tylko jeden z nich, nosił na głowie błyszczący złotem szyszak z długim niebieskim chwostem, spływającym ze szpicy, a kolczatka spod rantu hełmu, okrywała mu jedynie kark i szczyt ramion. Tak, jak u reszty, także u tego mężczyzny na ramionach spoczywała — na arabską modłę — długa błękitna opończa. Z uwagi na inny typ hełmu, u tego żołnierza można było przynajmniej dostrzec rysy ogorzałej od słońca twarzy i wejrzeć w blade błękitne oczy wojownika, który „podkręcał” palcami długiego wąsa.

Nie było najmniejszych wątpliwości, że on i reszta to byli żołnierze. Świadczył o tym nie tylko ubiór i hełmy na głowach, ale przede wszystkim broń trzymana w pochwach przy pasie, czy przewieszona przez plecy.

Cała szóstka była postawna, a jeden z nich wręcz potężnej budowy, przewyższający swoich towarzyszy o głowę, nie mówiąc już o przeciętnym Han.

Mężczyźni obserwowali ze stoickim spokojem, jak duża grupa jezdnych osaczyła pojedynczego jeźdźca, nie pozwalając mu się wydostać z matni. Spoglądali po sobie i kiwali z uznaniem głowami, widząc jego niesamowite wyczyny jeździeckie. Niestety krąg wokół tamtego zaciskał się nieubłaganie i na nic zdały się wyjątkowe umiejętności.

W pewnym momencie tajemniczy jeździec porzucił cugle i zza pleców wyjął dwa krótkie miecze. Zanosiło się na bitkę. Z tym, że jego szanse, by wyjść cało z opresji, równały się zeru.

— Nieładnie… — mruknął ten w „złotym” szyszaku. — Weź no Łaska i poślij im strzałę, tak by nie uszło to niczyjej uwadze.

— Się robi, Tomaszu!… — wywołany Łaska zdjął z pleców łuk tatarski, założył strzałę i nie celując specjalnie długo — przynajmniej takie się miało wrażenie — wypuścił długą strzałę w stronę grupy żołnierzy.

Pocisk wbił się w wolną przestrzeń między tańczącym na koniu jeźdźcem, a stojącą w kręgu grupą tych, co go złapali.

Nastąpiło chwilowe zamieszanie, ale widać żołnierze byli dobrze wyszkoleni, bo szybko rozpierzchli się w różne strony, szukając punków za którymi mogli znaleźć ochronę.

— Dobrze wyszkoleni, co Ursynie? — znowu odezwał się ten w szyszaku.

— Całkiem, całkiem. Ciekawe tylko, po co polowali na tego chłystka. Bo jakiś mikry jest ten na koniu. A po za tym, dwudziestu na jednego? Toż to rozbój! — zaśmiał się wesoło.

Ludzie rozmawiali w jakiejś dziwnej mowie. Śpiewanej i świszczącej, zupełnie niepodobnej do arabskiego, czy nawet do szeleszczącej mowy Han.

— Dobra panowie! Wskakujemy na konie i zjedziemy w dół, bo tamci pewnie już mają gacie pełne strachu, myśląc zapewne, że ich Wilki napadły! — Zaśmiał się Tomasz.

Odwrócili się na pięcie i poszli w kierunku stojącej nieco dalej grupy około pięćdziesięciu wojowników, wyglądających łudząco podobnie do nich samych.

Dosiedli klęczących wielbłądów i ruszyli w dół zbocza, rozdzielając się na trzy drużyny.Pół li — około 250 metrów.

Glewia — broń drzewcowa, zaopatrzona w żeleźce w postaci grotu o kształcie szerokiego, jednosiecznego miecza, odgiętego czasami lekko do tyłu i osadzonego na drzewcu o długości 2–2,5 m.

Strażnicy w Brokacie — cesarska tajna policja, nazywana od jej siedziby Wschodnim Zakładem (pinyin) — czyli Strażnikami w Brokacie albo Jinyi Wei na początku panowania dynastii Ming, a później Zachodnim Zakładem. Ta tajna służba była nadzorowana przez Dyrekcję Ceremonii, stąd stojący na jej czele eunuchowie faktycznie kontrolowali sprawy państwa. Zlikwidowana po upadku epoki Ming w połowie XVII wieku. Aparat terroru i gwardia eunuchów.

Zhu Zaiyu — (1536 do 1611) postać historyczna. Książę, potomek cesarza Hongxi. Chiński uczony, zajmujący się matematyką, astronomią i wieloma innymi dziedzinami nauki, jak chociażby teorią muzyki. Popadł w niełaskę i żył w górskiej lepiance jak pustelnik, uznawany za chorego na umyśle.

Amor patriae nostra lex! — Miłość ojczyzny naszym prawem! — Zawołanie husarzy przed bitwą.

Buzdygan — jednoręczna broń obuchowa pochodzenia wschodniego, składająca się z krótkiego styliska, zakończonego głowicą wyposażoną w szereg wypustek.

Kałkan — lekka okrągła i wypukła tarcza tatarska. Często obita blachą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: