Dalsze gawędy o sztuce VI - XX wiek - ebook
Dalsze gawędy o sztuce VI - XX wiek - ebook
Bożena Fabiani, historyk, pedagog i popularyzatorka historii kultury, wprowadza nas w czasy i świat ludzi sztuki od mistrzów mozaiki bizantyńskiej do Salvadora Dali i opowiada o nich tak, jakby to byli jej dobrzy znajomi. Pokazuje jak patrzeć na ich dzieła, wyjaśnia ukryty sens obrazów, zastanawia się, czy talent i charakter idą w parze, czy artysta był swobodny w swej twórczości i czy był szczęśliwy w życiu... Bogactwo materiału jest imponujące! Autorka pisze przy tym z taką werwą, że bez reszty wciąga czytelnika w swoją opowieść. I chociaż gawędy te dotyczą tylko wybranych i ulubionych artystów Autorki, to niewątpliwie mogą zachęcić czytelnika do podjęcia dalszych poszukiwań na własną rękę.
Kategoria: | Architektura |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-19101-6 |
Rozmiar pliku: | 23 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pół wieku temu autor Alchemii słowa, Jan Parandowski, zauważył, że tego rodzaju książki, jak właśnie jego Alchemia czy inne opowieści historyczne w rodzaju moich gawęd, „nigdy się właściwie nie kończą. Złożone z obserwacji, rozważań i refleksji, zachowują zawsze obszerny margines oczekujący nowych faktów lub myśli”. To prawda. I o malarzach historyk mógłby ciągnąć swe opowieści w nieskończoność, ale co do mnie, uroczyście oświadczam, że oddaję w Państwa ręce ostatni już tom Gawęd o sztuce.
Tym razem składają się na niego rozmaite teksty, które nie zmieściły się w tomach poprzednich. Trafili tu artyści i dzieła z najróżniejszych epok, od czasów Bizancjum do wieku XX, i z najróżniejszych krain Europy. Są to jednak, jak zawsze, tylko wybrane zagadnienia z dziedziny sztuki, nie pełen wykład historii sztuki. I – jak zwykle – z akcentem głównym na człowieka i czasy, w jakich wypadło mu żyć.
Zaczynam od sztuki bizantyńskiej, opowiadam o słynnych mozaikach z Rawenny i losach jej bohaterów, cesarza Justyniana i Teodory, jego przebojowej żony. Potem robię wypad w stronę gotyku, zastanawiając się, jak powstawały wyniosłe katedry i komu tak naprawdę je zawdzięczamy. Następnie, pozostając na północ od Alp, przenoszę się do Flandrii, krainy cudownego malarstwa, które zawsze mnie zachwyca, a przy okazji przedstawiam księżnę Małgorzatę, po kądzieli potomkinię książąt Burgundii, zasłużoną mecenas sztuki i ciotkę cesarza Karola V.
Memling, Dürer i Grünewald to trzej Niemcy o wyjątkowym talencie malarskim, którzy nie trafili do poprzednich tomów albo dlatego, że były one w całości poświęcone Włochom, albo z racji chronologii. A przecież są to wielcy artyści, których nie sposób pominąć.
Znalazło się w tym tomie wreszcie miejsce dla znakomitych Hiszpanów, poczynając od El Greca, przez Velázqueza, Zurbarana i Murilla (z którego koniecznie należy zdjąć krzywdzącą etykietkę przesłodzonego malarza religijnego), aż do genialnego Goi, z którym wchodzimy już w czasy nowsze. Z tych lat wybrałam po jednym przedstawicielu kierunków dominujących w XVIII i XIX wieku: Jaques’a Louis Davida – nie wiadomo, czy bardziej polityka, czy artystę; zagorzałego rewolucjonistę i niedługo potem monarchistę, a czołowego neoklasyka na niwie malarskiej – oraz mimowolnego twórcę romantyzmu, Théodore’a Gericaulta.
Tom kończą gawędy poświęcone sztuce sakralnej widzianej oczami twórcy. Zatytułowałam je Malarz wobec Ewangelii i spróbowałam w nich pokazać trudności, jakie napotyka artysta podejmujący się namalowania sceny ewangelicznej. Cykl ewangeliczny wzbogaciłam o autorów rzadkich obrazów ukazujących Ostatnią Wieczerzę „na leżąco” i o twórczość sakralną Salvadora Dalego, zdawałoby się, zapamiętałego ateusza i dziwaka, a zarazem autora usytuowanej nad morzem, nasyconej światłem Ostatniej Wieczerzy, dla mnie – przejmującej i pięknej.
W całym tomie jest, niestety, tylko jedna gawęda poświęcona artyście z terenu Polski. Pisałam już poprzednio, w tomie o baroku, że bardzo bym chciała zająć się polskimi artystami sprzed wieków, ale na ogół brakuje materiałów do gawędy. Tym razem opowiadam o Marcinie Koberze, malarzu nadwornym Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy. I na koniec malutki akcent polski w epilogu, w którym odwołuję się do sztuki nieżyjącego już rzeźbiarza Antoniego Rząsy, ludowego twórcy wykształconego w znanej szkole Antoniego Kenara w Zakopanem. Miałam szczęście poznać pana Antoniego Rząsę w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku podczas warszawskiej wystawy i zapadły mi w pamięć jego cudowne drewniane figury. Ale nie ze względu na starą znajomość tak kończę swoje gawędy. Chodzi mi o głos w dyskusji na temat odbioru sztuki nowoczesnej i pojęcia piękna, a właśnie jedna z Piet tego artysty stała się „bohaterką” podjętego przez pewnego proboszcza odważnego eksperymentu na tym polu. Ów podhalański eksperyment potwierdził starą prawdę, że każdy ma trochę inne spojrzenie na piękno. Toteż kończę swe rozważania łacińską maksymą sprzed wieków de gustibus non est disputandum.
Mimo starań, by tekstom towarzyszyły ilustracje, nie dało się z oczywistych względów zamieścić ich tyle, by w pełni uzupełniły materiał literacki. Dlatego przypominam, że przy lekturze tej książki nad wyraz pomocny jest Internet i cudownie jest powiększać dowolnie obrazy na ekranie monitora, i tak je oglądać w trakcie lektury.
W Warszawie, 15 listopada 2011 r.Gawęda 1Chłopski syn i córka niedźwiednikaPara cesarska na mozaikach w San Vitale – Rawenna
Kościół San Vitale
Rawenna – małe i ciche dziś włoskie miasteczko nad Adriatykiem, dawno zepchnięte na pobocze historii, a przecież pełne skarbów sztuki z dawnych lat chwały. Tu stoją do dziś przepiękne wczesnochrześcijańskie bazyliki, wśród których prym wiedzie oryginalny kościół San Vitale. Kto z Państwa był w Rawennie, z pewnością pamięta zaskoczenie: z zewnątrz niby nic, a w środku –
cudo; barwne i nastrojowe wnętrze, które swą urodę zawdzięcza architekturze i artystycznemu wyposażeniu kościoła. Budowla rodem ze Wschodu, na planie ośmiokąta, a może warto pamiętać, że ósemka to symbol Zmartwychwstania, z kopułą o szesnastometrowej średnicy, wewnątrz urozmaicona, bo ośmioboczny trzon całej konstrukcji spoczywa na ośmiu filarach i łukach, otoczony krużgankami, niszami ze ślicznymi kolumienkami, a ściany obłożone marmurem i mozaiką. Ta mozaika jest różna, jedne obrazy są autorstwa mistrzów lokalnych, z wyraźnymi jeszcze wpływami stylu starożytnych: mniej kolorów, perspektywa, wypukłość; inne – już typowo bizantyńskie – płaskie, jaskrawe, złociste i nieruchome. Wśród tych najważniejsze są obrazy po bokach dawnego ołtarza – ogromne portrety zbiorowe cesarskiego dworu. I właśnie o ludziach z tych złocistych obrazów chciałabym tu opowiedzieć, ale najpierw o narodzinach tego niezwykłego kościoła.
W 520 roku powrócił z długiej wyprawy na Wschód biskup Ecclesius. Był pod wrażeniem świetności Konstantynopola – nie ma tu miejsca, żeby opowiadać, jak to miasto wtedy wyglądało, ale była to niewątpliwie perła starożytnej cywilizacji miejskiej. Otóż pod wrażeniem pięknej architektury Konstantynopola biskup postanowił zbudować coś w stylu wschodnim w Rawennie. Wsparł go finansowo słynny bankier bizantyński Julian Argentarius, który przekazał na ten cel, bagatela, 26 tysięcy dukatów! I w 526 roku budowa ruszyła.
Kiedy po dwudziestu latach kościół był gotów, sytuacja polityczna uległa radykalnej zmianie: panujących tu Ostrogotów wyparł wódz cesarza bizantyńskiego, Belizariusz, i Rawenna (od 540) na dwa wieki została siedzibą egzarchatu. Biskup Ecclesius już nie żył, od piętnastu lat budowę prowadził jego następca, Maksymian. On też dokonał konsekracji w 547 roku. I wszystkich tych ludzi – patrona Witalisa, biskupa fundatora, cesarza Justyniana, jego wodza Belizariusza i cesarzową małżonkę – nieznany artysta utrwalił na mozaice w prezbiterium kościoła.
To cud jakiś, że ta mozaika się zachowała – na Wschodzie zniszczeniu uległy niemal wszystkie tego rodzaju zabytki. Sam potężny, wspaniały Konstantynopol, który stał się źródłem natchnienia biskupa Ecclesiusa, dawno nie istnieje, w 1453 roku Turcy w dzikim szale zdobywców zburzyli i spalili, co się dało. Stambuł, powstały na zgliszczach Konstantynopola, nie jest zupełnie kontynuacją jego świetnej architektury, a w małej Rawennie zachowały się takie skarby!
Zacznijmy od patrona kościoła. Witalis (Vitale) był rzymskim żołnierzem, chrześcijaninem. W czasach prześladowań, być może za Dioklecjana, Witalis za wierność Bogu, a nie bóstwu cesarza, został skazany na pogrzebanie żywcem w ziemi. Podobno stało się to właśnie tu, gdzie już w IV wieku skromny kościół jego imienia upamiętnił miejsce męczeństwa świętego. Na mozaice w muszli apsydalnej możemy zobaczyć Witalisa po prawej stronie młodziutkiego Chrystusa, który przekazuje mu koronę chwały. Chrystus siedzi na błękitnym globie jako stwórca kosmosu, po bokach ma dwa anioły. A po lewej stronie Stwórcy stoi inicjator budowy – biskup Ecclesius z modelem okrągłej świątyni w dłoniach. Ręce na znak szacunku i poddaństwa ma ukryte pod płaszczem, jak tego wymagał obyczaj podczas wręczania daru, znak hołdu wobec Pana. Podobno jest to pierwszy portret fundatora w dziejach sztuki chrześcijańskiej.
Po obu stronach ołtarza znajdują się dalsze wizerunki osób, które nas bardzo interesują. Po lewej wielki obraz, dwa metry na cztery, ukazujący cesarza Justyniana i jego świtę, po prawej – cesarzowa Teodora i jej dwór. Na obu obrazach, bardzo w gruncie rzeczy świeckich, znajduje się akcent sakralny nawiązujący do liturgii Eucharystii – cesarz trzyma w ręku dar dla kościoła – złocistą misę przeznaczoną na Chleb, a jego małżonka – pięknie wysadzany drogimi kamieniami kielich mszalny na Wino.
Zacznijmy od przedstawienia osobistości na mozaice po stronie lewej, no i oczywiście od cesarza, bo inaczej nie wypada.
Kariera chłopskiego syna
Justynian tak naprawdę nazywał się Petros Sabbatios, czyli Piotr Sobota, i jest przykładem człowieka, który zrobił zawrotną karierę. Chłopski syn, urodzony 11 maja 483 roku pod strzechą w jakiejś wiosce na granicy obecnej Serbii i Macedonii, w ówczesnej Illirii, miał niezwykłe szczęście: jego wuj, Justyn, oficer, pod naciskiem armii został ogłoszony cesarzem. Ale jeszcze zanim się to stało, jako człowiek bezdzietny sprowadził do Konstantynopola swego siostrzeńca i go wykształcił. Sam był analfabetą, dlatego chciał chłopcu zapewnić najlepsze wykształcenie. Tak się też stało, ponieważ Petros był niezwykle zdolny, ambitny i inteligentny. Był tak pracowity, że nazywano go później cesarzem, który nie zna snu. Toteż gdy wuj robił dalszą karierę, Petros był mu zawsze pomocny. Poważny, raczej skryty, nietowarzyski, ale lubiany. Urodą specjalnie nie grzeszył: średniego wzrostu o nazbyt rumianej cerze. Wuj pragnął, by robił karierę w wojsku, ale młodemu człowiekowi to nie odpowiadało, został urzędnikiem. Kiedy wuj, też przecież chłopski syn, został w 518 roku cesarzem, z Petrosa zrobił swego doradcę, wielkiego dygnitarza. Sabbatios, choć miał już 35 lat, ciągle był kawalerem.
Parę lat później poznał Teodorę, wówczas skromną tkaczkę, młodszą kilkanaście lat od niego, osobę przebojową i pełną uroku, i wpadł po uszy. Teodora była jego pierwszą miłością, a Petros był tak zakochany, że nie przeszkadzała mu jej mocno burzliwa przeszłość. Ponieważ ukochana, jak to w następnej gawędzie szczegółowo opowiem, wywodziła się nie tylko z nizin społecznych, lecz ze środowiska artystów, z przedstawicielami którego osobom na wysokich stanowiskach prawo zabraniało oficjalnych związków, Petros miał trudności z zawarciem z nią małżeństwa. Oprócz prawa na przeszkodzie stanęła cesarska wujenka Eufemia, zgorszona takim związkiem. Kiedy jednak ciocia w 524 roku przeniosła się do lepszego świata, cesarz wydał edykt uchylający bezwzględny zakaz małżeństw z aktorkami, tzn. wprowadził poprawkę, że jeżeli jest to eksaktorka, to w takim wypadku można zawrzeć małżeństwo. W rezultacie Justynian i Teodora przysięgli sobie miłość przed ołtarzem. Wuj wkrótce przed śmiercią ogłosił Petrosa współcesarzem i kiedy zamknął oczy, od 1 sierpnia 527 roku Justynian przejął legalnie władzę. Przez 21 lat dzielił ją z Teodorą. On, chłop z chłopa, został basileusem, ona – ekstancereczka, basylissą. Ale zanim do niej dojdziemy, przedstawmy jeszcze na mozaice mężczyznę stojącego po prawicy cesarza, człowieka, któremu Justynian zawdzięczał swe panowanie nad całym basenem Morza Śródziemnego.
Wierny generał
Generał Belizariusz, człowiek z wąsami i o poczciwej twarzy, ostrzyżony jak za króla Piasta nad Wisłą, to najwybitniejszy wódz w dziejach Bizancjum. To jemu pośrednio zawdzięczamy mozaiki bizantyńskie w Rawennie, jako że to on właśnie pokonał Ostrogotów i zdobył Italię dla Justyniana. Podbił Hiszpanię, Afrykę Północną, zdobył Sycylię i cały Półwysep Apeniński. Gdziekolwiek walczył, zwyciężał. Żołnierze go uwielbiali. Cesarz marzył o odbudowie imperium w dawnych granicach Rzymu, Belizariusz realizował jego marzenia. Był swemu panu zawsze wierny: kiedy zwyciężeni Ostrogoci ofiarowali mu koronę, przekazał ją cesarzowi, nigdy się nie buntował. A mimo to Teodora, która była z natury bardzo podejrzliwa, ciągle się obawiała popularności Belizariusza i jego apetytu na władzę, którego wcale nie żywił. Gnębiła go, jak tylko mogła. Kiedy zwyciężył na jednym froncie, przerzucała go na inny, odległy o setki kilometrów. Doprowadziła też w 542 roku do procesu, w wyniku którego zasłużonemu wodzowi skonfiskowano majątek i pozbawiono urzędu. Jak to możliwe?
Trzeba znać metody Teodory, żeby to zrozumieć. Justynian był wtedy chory, zaczęły krążyć spekulacje na temat ewentualnego następcy cesarza. Żołnierze armii na froncie perskim, na którym dowodził Belizariusz, także rozważali głośno, co może się wydarzyć. Stwierdzili, że nie mają zamiaru znosić dłużej babskich rządów Teodory, że po śmierci Justyniana ruszą na Konstantynopol i wybiorą na cesarza kogoś właściwego. Szpiedzy cesarzowej, a miała ich wszędzie, donieśli jej o tych pogłoskach. Gdy Justynian wyzdrowiał, Teodora zmusiła go do wytoczenia procesu i oskarżenia Belizariusza o obrazę majestatu. Nie udowodniono mu nic, ale wystarczył zarzut, że tolerował gadanie żołnierzy. Tak naprawdę powodem procesu były prawdopodobnie ogromne skarby generała, które zdobył, podbijając świat. Kartagina, Sycylia, także bogata wtedy Rawenna i wiele, wiele innych miast przyniosły Belizariuszowi potężne zyski. Każdy wódz, także naczelny, miał obowiązek przekazywać na rzecz skarbu państwa jedną szóstą wartości zdobyczy. Belizariusz tego nie robił, podobno lubił pieniądze, ale też trzeba pamiętać, że musiał z własnej kieszeni opłacić prywatne oddziały najemne, to jest gwardię przyboczną złożoną z siedmiu tysięcy żołnierzy, a ponadto często sam wypłacał żołd całej swojej armii. A ponieważ nie pozwalał na nadużycia wobec krajów podbitych, za wszelkie dostawy, także żywności, płacił gotówką. Nie chciał mieć wrogów w podbitym narodzie, był mądrym politykiem, ale to kosztowało, a Konstantynopol mu kosztów nie zwracał. Teodora jednak nie lubiła się dzielić swoim dobrem z innymi, a za swoje uważała wszelkie łupy wojenne. Zapragnęła więc wydrzeć Belizariuszowi, co się da. Majątek zatem skonfiskowano i wodza odsunięto od armii. Po dwóch latach wszystko mu zwrócono i z powrotem przyznano naczelne dowództwo na froncie w Italii. Ale ponieważ cesarz odmówił mu pieniędzy na tę kampanię, generał podał się do dymisji. Było to już po śmierci Teodory.
Raz jeszcze Belizariusz wypłynął jako wódz, gdy w 559 roku stolicę zaatakowali Hunowie wraz ze Słowianami, którzy przekroczyli Dunaj, spustoszyli Grecję i palili już przedmieścia Konstantynopola, a ludziska zgromadzeni po kościołach wprost wyli ze strachu, jak zapisał kronikarz. Pod naciskiem opinii publicznej przywołano wtedy Belizariusza na ratunek. Wódz skrzyknął swoich starych żołnierzy i choć miał ich zaledwie trzystu, z nimi i z tłumem mężczyzn zdolnych do noszenia broni nie tylko odparł groźnych najeźdźców spod murów miasta, lecz pogonił ich jeszcze w głąb Turcji. Wydarzenie to przeszło do historii, obrosło też legendą i matki dzieciom opowiadały o bohaterskim Belizariuszu, wybawcy stolicy, z którym się tak okrutnie obeszła niewdzięczna cesarzowa, bo jakoby kazała mu wyłupić oczy i skazała na starość w nędzy. To oczywiście legenda, nikt mu oczu nie wyłupił i nie zmarł w nędzy, ale lekkiego życia z cesarzową Belizariusz nie miał.
Kto jeszcze towarzyszy cesarzowi na mozaice w Rawennie? Po jego lewicy stoi jakiś dygnitarz, którego nie potrafię zidentyfikować, być może ulubieniec cesarza a znienawidzony przez lud Jan z Kapadocji, bezwzględny nadzorca podatkowy, a dalej – biskup Maksymian, ten, który zakończył budowę kościoła. Chudy, ascetyczny, z imieniem umieszczonym nad łysiną. Obok niego dwaj księża, zapewne dostojnicy kościelni. Po przeciwnej stronie kilku gwardzistów cesarskich o jednakowych twarzach. Stoją tak blisko siebie, że artyście zabrakło miejsca na ich stopy i biedacy depczą sobie po nogach. Wszyscy wpatrują się w cesarzową i jej orszak naprzeciwko.
Teodora, córka niedźwiednika
Na mozaice stoi w środku. Jest jeszcze młoda, ma regularne rysy twarzy, duże piwne oczy w ciemnej oprawie. Podobno miała tak gęste i długie rzęsy, że rzucały cień na policzki. Jest smukła i bardzo elegancka, jak w życiu. Nosi purpurową długą suknię, przysługującą tylko panującym, na dole sukni widać pas haftu ze sceną pokłonu Trzech Króli – tak wtedy bogacze podkreślali swoją wiarę, nosili stroje wyszywane w sceny biblijne. Teodora kochała się stroić, uwielbiała szlachetne tkaniny i drogie kamienie, tu także nosi cenny diadem wysadzany perłami, wspaniałe zausznice, naszyjnik. Wokół diademu artysta zaznaczył aureolę – to nie pomyłka ani starania o uznanie świętości, to starożytny znak władzy, mocy osoby panującej – nimb cesarski. I pomyśleć, że ten nimb otoczył głowę dziewczyny z ludu.
Bo Teodora, nawet jak na zwykłą obywatelkę, wywodziła się z nizin społecznych, a cóż dopiero jak na cesarzową imperium. Była córką niedźwiednika, Akakiosa, i tancerki cyrkowej. Oboje rodzice mieszkali w skromnej izbie przy wspaniałym hipodromie-
-amfiteatrze w Konstantynopolu, to było ich mieszkanie służbowe. Kiedy ojciec nagle zmarł, matka z trzema córeczkami pozostała bez środków do życia i bez dachu nad głową. Odważyła się wtedy zwrócić o pomoc do samego cesarza: w przerwie między wyścigami rydwanów wyszła na tor, podeszła pod lożę cesarską wraz z dziewczynkami ubranymi w białe sukieneczki i poprosiła o łaskę utrzymania jej w dotychczasowym mieszkaniu – uzyskała ją, mogła nadal mieszkać w swej służbowej izbie.
Teodora miała wtedy sześć lat i nadal wzrastała w świecie hipodromu. Był on nie tylko miejscem wyścigów konnych, lecz miał też na krótszym boku, vis-à-vis loży cesarskiej, kulisy, zza których podczas przerwy w wyścigach wybiegali na środek najrozmaitsi tancerze, linoskoczkowie, kuglarze, niedźwiednicy, cyrkowcy i aktorzy pantomimy, by zabawić publiczność. I Teodora nauczyła się pantomimy, odgrywała rozmaite scenki, przy czym niektóre z nich, ilustrujące epizody mitologiczne, bywały mocno śmiałe erotycznie, wymagały niemal całkowitego obnażenia, co jej bardzo odpowiadało. Dziewczyna była ładna, smukła i zwinna, umiała tańczyć, nie miała zahamowań i szybko zdobyła sobie męską widownię – dodajmy, że damom z wyższych sfer nie wypadało tam bywać, jako że była to muza mocno podkasana. Zaradna panienka, podobnie jak jej starsza siostra, szybko się wyprowadziła z matczynej izby, znalazła sobie możnych sponsorów, jakbyśmy dziś powiedzieli, i najpierw wynajęła jakiś apartament, potem pałacyk, i została bogatą kurtyzaną i wziętą tancerką na hipodromie. Kiedy miała około dwudziestu lat, znikła nagle ze sceny i z Konstantynopola. Związała się z wysokim urzędnikiem, niejakim Hecebolosem, a kiedy ten jako gubernator jakiejś prowincji w Afryce Północnej wyjechał, opuściła kraj. Ale coś się między nimi popsuło i młoda kobieta znalazła się bez środków do życia daleko od domu. Tu źródła milkną – zupełnie nie wiadomo, co się stało. Czy Hecebolos ją wyrzucił, czy ona sama od niego uciekła, nie wiadomo. Faktem jest, że trafiła do Aleksandrii jako żebraczka. Tam poratowali ją mnisi, znalazła oparcie u cenobitów, ascetów, którzy nauczyli ją tkactwa i odtąd przędzeniem wełny i tkaniem zarabiała na chleb. Nie powróciła już do najstarszego zawodu świata, prawdopodobnie przeżyła nawrócenie. Nie słychać o bogatych kochankach. Po paru latach pobytu w Egipcie i Syrii zdołała wrócić do Konstantynopola, wynajęła skromny domek i utrzymywała się z tkactwa.
Miłość od pierwszego wejrzenia
I tu ją poznał cesarz Justynian. Jak się to stało – także nie wiadomo, ale mężczyzna zakochał się nieprzytomnie i na całe życie. Zawsze mówił, że była osłodą jego dni, darem zesłanym przez Boga, co zgadza się z treścią jej imienia, które to właśnie oznacza: Theo dora, ‘boży dar’, po polsku Bożydara. Pasowali do siebie nadzwyczajnie, ponieważ się wspaniale uzupełniali: on nieco nieśmiały, ona bardzo pewna siebie i o wielkiej swobodzie publicznych wystąpień; on mało towarzyski, ona z łatwością nawiązująca kontakty z ludźmi; on nieco lękliwy, ona nieustraszona i nigdy nietracąca głowy. Kiedy stanęła u boku męża jako koronowana bazylissa, spełniły się jej największe marzenia.
Teraz to ona zasiadała w tej loży tak pięknie ozdobionej słynną kwadrygą, końmi wywiezionymi niegdyś przez Konstantyna Wielkiego z Grecji, a później skradzionymi przez wenecjan, tymi samymi, które znamy wszyscy z San Marco – siadała więc w tej loży, pod którą jej matka żebrała niegdyś o litość. Teraz spoglądała z góry na marmurowe ławy amfiteatru, na których zasiadali różni wielcy panowie całkowicie od niej zależni. Bo była nie tylko małżonką cesarza, była jego prawą ręką. Nawet oficjalne dokumenty wychodzące z kancelarii sygnowali oboje, ponieważ powstały – cytuję słowa cesarza – „za radą i przy współudziale naszej dostojnej towarzyszki życia, danej nam od Boga”. Teodora była osobą na wskroś praktyczną, realistką, przy tym niezwykle inteligentną. Pobyt w Aleksandrii nie poszedł na marne, wiele się tam nauczyła, słuchając różnych mędrców. Miała znakomitą pamięć, stała się osobą wykształconą. Ale nie można powiedzieć, żeby miała szlachetny charakter – była chciwa, nazbyt podejrzliwa i każdego posądzała o złe zamiary.
Wszechwładna i okrutna
Ta piękna i wytworna kobieta z mozaiki rządziła za pomocą intryg, wszędzie miała zauszników i donosicieli, wydawała ciche zarządzenia sprzeczne z decyzjami męża i to jej słuchano bardziej, bo była niebezpieczna i bezwzględna. Na terenie ogrodów pałacowych, gdzie znajdowały się pałacyki jej dwórek, były też dobrze ukryte lochy, w których przepadali w razie potrzeby jej przeciwnicy. Wymagała ślepego posłuszeństwa, lojalności, manipulowała ludźmi, nie liczyła się z nikim. Kiedy w styczniu 532 roku w stolicy wybuchły poważne zamieszki, znane jako powstanie Nika, od hasła „Zwyciężaj!”, i wściekły lud podpalał najpiękniejsze dzielnice miasta, wreszcie zaatakował bramy i mury cesarskiego pałacu, a w hipodromie okrzyknął cesarzem swego kandydata – dodajmy, że naród miał powód do buntu, bo cesarz prowadził jego kosztem nieustanne wojny, ogromne przedsięwzięcia budowlane i ściągał niemiłosiernie podatki – otóż pod wpływem tych wydarzeń przerażony Justynian i jego doradcy byli zdecydowani na ucieczkę, okręty stały już gotowe w porcie, ale Teodora wtedy oznajmiła, że zostaje, i przedłożyła swój plan.
Zaproponowała, żeby wojsko wkroczyło na hipodrom, zablokowało oba wyjścia i wymordowało wszystkich zgromadzonych. I tak się stało, według ówczesnego kronikarza jednego dnia wyrżnięto około trzydziestu tysięcy ludzi! Słynny Belizariusz także miał w tym swój udział, niestety. Rozruchy stłumiono, Justynian pozostał cesarzem, odtąd jeszcze uleglejszym wobec żony.
Piękna cesarzowa była okrutna. Zapomniała o naukach cenobitów z Aleksandrii, zapomniała o naukach Ewangelii. Kochała zbytek, jej stroje i klejnoty były sławne, jej stół był bardzo drogi, jej dwór w podróży liczył 4000 osób. Mąż nie odmawiał jej niczego. Podatnicy płacili.
Ale przyszła choroba wszechczasów – rak, i 29 czerwca 548 roku po długiej chorobie Teodora zmarła. Miała około 48 lat. Pochowano ją w pięknej bazylice Świętych Apostołów, przebudowanej z jej inicjatywy i z jej funduszy przez jednego z najgenialniejszych architektów bizantyńskich, Antemiusza z Tralles. Jej sarkofag umieszczono wśród innych cesarskich grobowców. Dziś nie ma po nim śladu. Kiedy wiosną 1453 roku Turcy zdobyli miasto, wywlekli z grobów szczątki znienawidzonych cesarzy chrześcijańskich, a bazylikę zniszczyli.
Po śmierci żony Justynian był jak ogłuszony. Nie umiał bez niej ani panować, ani żyć. Dzieci nie mieli, jedno wcześnie zmarło. Ale żył i rządził jeszcze siedemnaście lat.
Wracając do mozaiki – obok cesarzowej po jej prawej stronie stoją jacyś dwaj urzędnicy, nie wiem, kto to może być, nazywają ich w literaturze eunuchami, co nic nie mówi, a po lewej – widzimy prześliczne dwie damy dworu we wspaniałych jedwabnych szatach. Być może jedną z nich jest Antonina, małżonka generała Belizariusza, ale to tylko mój domysł. Ta Antonina, która w imieniu męża pertraktowała o pomoc finansową na kampanię wojenną w Italii i w razie odmowy cesarza przywiozła od męża dymisję, którą istotnie musiała wręczyć, bo cesarz pieniędzy odmówił. Było to wkrótce po śmierci Teodory, więc może potem Justynian żałował swojej decyzji, zwłaszcza że sprawy w Italii zaczęły iść źle.
A dalej na mozaice widzimy kilka mniej ważnych dwórek, o czym świadczy choćby to, że wszystkie mają jednakowe twarze. Nigdzie poza Rawenną nie zachował się podobny wizerunek pary cesarskiej, tak wierny i piękny.
Technika mozaiki
Mozaika to trudna technika malarska, wymaga biegłości. Polega na wkładaniu w mokry tynk kostek różnej wielkości, od kilku milimetrów do kilku centymetrów, różnego kształtu i rodzaju, mineralnych, szklanych i ceramicznych. Złote kostki też są ze szkła, tyle że dno podkleja się złotą folią. Układa się je według szkicu zrobionego na podkładzie tynku, wtykając nieco krzywo, żeby nie odbijały światła zbyt gładką powierzchnią. To kosztowna technika, materiał jest drogi i wymaga wielu cennych kamieni – na mozaiki dworskie Justyniana i Teodory poszło razem podobno 322 tysiące 560 kostek. Na jedną głowę szło ich tysiąc.
Artyści bizantyńscy używali aż pięćdziesięciu tonów barwnych, a mozaiki z VI wieku należą do ich szczytowych osiągnięć dekoracyjnych. Możliwe, że ta w Rawennie powstała w Konstantynopolu i do Rawenny przypłynęła już gotowa. Być może para cesarska mogła ją u siebie oglądać, bo wiadomo, że w Rawennie nigdy nie byli.
Mozaika, chociaż jest odmianą malarstwa, ma nieco inne zadanie od obrazów malowanych. Jej celem głównym jest dekoracja, ma zdobić ścianę, a nie opowiadać jakieś zdarzenie. Ma też coś symbolizować, np. złote kostki cudownie chwytały i odbijały światło, tak ważne w symbolice chrześcijańskiej. Dlatego zazwyczaj w mozaice wszystko jest nieruchome, stałe, a postacie trwają zastygłe w bezruchu i nie wykonują niemal żadnych gestów. Mimo to autentyczne wizerunki ludzi z tamtych czasów są dla nas czymś niezwykle cennym, są to często jedyne podobizny, oprócz monet i pieczęci, jakie się zachowały, i dobrze jest móc spojrzeć raz jeszcze w oczy Teodorze, kiedy się już o niej cośkolwiek wie.